40 tys. zł za koszmar PRL-owskiego więzienia

Zdjęcie w tekście: Henryk Hermanowicz ze zbiorów Muzeum Historycznego Krakowa fot. Krzysztof Kalinowski/LoveKraków.pl

Wojna milionom ludzi w brutalny sposób zabrała życie bądź jakąś jego część. Edwarda G. zastała w szkole. On i jego bracia postanowili aktywnie walczyć z okupantami. Zarówno Niemieckimi, jak i później Sowieckimi. 91-latek aż do 2016 roku nie opowiedział swoim synom o przeszłości, która była dramatyczna.

Edward G., rocznik 1927. W czasach PRL-u uznany inżynier, kierował pracami budowy hotelu Cracovia i Kina Kijów. Dwukrotnie odznaczony za swój wkład w rozwój zarówno miasta, jak i państwa. Jednak gdy jego kariera była w najjaśniejszym momencie i dostał propozycję wyjazdu do pracy do Austrii, władze ludowe odmówiły. Jak do tego doszło?

W 1941 roku 14-letni Edward zostaje przyjęty do Polskiej Organizacji Zbrojnej. – Roznosiłem prasę, byłem łącznikiem między różnymi grupami w sąsiedztwie – opowiadał przed sądem. Jego bracia również byli w konspiracji. Jedna z akcji polskiego podziemia zdecydowała o jego dalszym życiu.

W 1945 roku wziął udział w likwidacji oficera NKWD w Irządzach, niedaleko Szczekocin. Był to sekretarz Polskiej Partii Robotniczej w stopniu kapitana. – Chodziłem wówczas do trzeciej klasy gimnazjum. Ubezpieczałem dojście do posterunku – mówił. Partyzanci po wykonaniu wyroku śmierci, zabrali broń, amunicję i jakieś dokumenty. A ten czyn został skazany na 15 lat więzienia. Jednak nie od razu złapała go milicja.

Wpadł dopiero po wojnie, w 1948 roku. Milicjanci zatrzymali go w szkole, podczas lekcji. Następnie trafił do Włoszczowej. Tam był bity przez UB-eków. Miał im wskazać innych uczestników akcji z 45. Milczał. Trafił więc do Kielc, gdzie spędził trzy miesiące w fatalnych warunkach. Siedział w celi, jak wspominał, o wymiarach 16 mkw. z 10–12 innymi młodymi ludźmi. – W ciągu tych trzech miesięcy nie korzystaliśmy z łaźni. Jedyne spacery jakie miałem, to wynoszenie kubła, do którego wszyscy się załatwialiśmy – wyjaśniał. Cały czas z tyłu głowy miał słowa mundurowych, którzy straszyli go, że za to, co zrobił, czeka go śmierć.

Na mocy amnestii z 1947 roku wyszedł z więzienia w lipcu 1948. Z raportu Milicji Obywatelskiej we Włoszczowej wynikało, że został wypuszczony z powodu braku dowodów. Dwa miesiące później zdał maturę i wyjechał na studia ekonomiczne do Krakowa. W międzyczasie ożenił się i po trzech latach nauki stwierdził, że to nie jest dla niego kierunek. Zdecydował, że będzie wieczorowo studiował na Politechnice Krakowskiej.  W 1951 roku znalazł pracę w zakładach mięsnych. Tam służby miały go na oku. – Kilka razy w miesiącu do zakładu przychodziło dwóch panów po cywilnemu i wypytywali o mnie.

W końcu zdobył uprawnienia i został inspektorem budowlanym. Władza, mając w aktach, że należał do AK, nie zamierzała mu ułatwiać życia. Został oskarżony o nieprawidłowości przy wykonaniu jednej z budów. Ostatecznie został uniewinniony, ale przez szereg lat doświadczał szykan.

Mimo wszystko osiągnął sukces i miał szansę na dodatkowy rozwój oraz na zarobienie większych pieniędzy. W 1984 roku, gdyby mu pozwolono, wyjechałby do Austrii. Ale nie tylko po pieniądze. Okazało się, że są od tego ważniejsze rzeczy.

– Moja żona chorowała na stwardnienie rozsiane. Liczyłem, że podejmując pracę zagranicą, uzyskam kontakt z jakimś lekarzem i umożliwię żonie leczenie za granicą – stwierdził. On sam też miał problemy zdrowotne. Ostatecznie musiał przestać pracować w przeddzień swoich 60 urodzin – było to w 1986 roku.

Lęk przed murami

W 2016 roku prezydent Andrzej Duda zdecydował o przyznaniu odznaczenia Edwardowi G. Wtedy też jego synowie dowiedzieli się o przeszłości ojca. O tym, co było, wcześniej nie rozmawiał z żoną. Jak mówi, nie chciał jej dodatkowo zamartwiać. Z demonami przeszłości, radził sobie sam.

W aktach sądowych przyznaje, że nie jeździł tramwajem, bo ten przejeżdżał obok więzienia przy ul. Montelupich. Na widok jego murów doznawał nieopisanych, negatywnych wrażeń. Na potrzeby procesu, biegły z zakresu psychiatrii rozpoznał u niego przewlekły zespół stresu pourazowego.

Jak wycenić krzywdę?

Jego pełnomocnik zażądał kwoty 200 tys. zł rekompensaty za doznane krzywdy oraz 180 tys. zł zadośćuczynienia za brak możliwości wyjazdu za granicę. Sąd uznał, że te kwoty są zbyt wygórowane i przyznał 40 tys. zł zadośćuczynienia za pobyt w areszcie tymczasowym. Wyrok jest nieprawomocny.

Sędzia Joanna Makarska w żaden sposób nie podważyła opowieści Edwarda G. Dokumenty zgromadzone w IPN potwierdzały wszystko, o czym mówił. Sędzia była również pod wrażeniem samego 91-latka, który, jak zauważyła, tonował wypowiedzi swojego adwokata.

– Wypowiedział się w sposób niezwykle wyważony, dostojny, daleki od teatralności i zupełnie nieoszczeniony – zawarła w uzasadnieniu wyroku Makarska.

Odnosząc się do wysokości żądanych kwot, stwierdziła, że pełnomocnik nie był w stanie podać wyroku sądu, który przyznałby ponad 66 tys. złotych za miesiąc aresztu w czasach Polski Ludowej.

Bura dla prawnika

Niezwykłe jest określanie działania adwokatów w uzasadnieniu wyroku. Zrobiła to jednak sędzia Makarska. Stwierdziła, że postępowanie pełnomocnika „należy uznać za nielojalne wobec swojego klienta”. –  Wywołuje ono bowiem u takich osób skrajnie nieprawdziwe wyobrażanie o wysokościach kwot owych zadośćuczynień, przyznawanych przez sądy – zaznacza sędzia.

Zdaniem orzekającej, niesie to ze sobą krzywdzące skutki dla takich osób jak Edward G., „którego postawa życiowa i godne najwyższego podziwu działania niepodległościowe, jak również niekwestionowane zasługi dla niepodległej i wolnej Polski, zostają przez samego pełnomocnika po prostu umniejszone”. Właśnie przez kreowanie nieprawdziwego wyobrażenia o wysokość kwot. Co pokazuje, że sąd miałby nie doceniać jego jak i jemu podobnych, zasług dla wolnego kraju.