Barbara Kurdej-Szatan: Musiałam nauczyć się dystansu do show-biznesu [Rozmowa]

Barbara Kurdej-Szatan powraca do teatru Variete w musicalu "Chicago" fot. Krzysztof Kalinowski/LoveKraków.pl

Barbara Kurdej-Szatan powraca do Teatru Variete w  musicalu „Chicago”. W rozmowie z LoveKraków.pl opowiada o dystansie do show-biznesu, profesjonalnym podejściu do swojej pracy i o tym, kto jest dla niej największym wsparciem w trudnych chwilach.

Natalia Grygny, LoveKraków.pl: Pani „pięć minut” trwa już długi czas. Boi się Pani, że kiedyś sytuacja się uspokoi, czy wręcz przeciwnie?

Barbara Kurdej-Szatan: Nie traktuję tego w ogóle jak „pięciu minut”, ale jak swoją pracę – zawód, który kocham i wykonuję na 1000 procent. Może dlatego wciąż angażuję się w nowe projekty, stawiam sobie nowe wyzwania takie jak „Chicago” w Teatrze Variete.

Z Wojciechem Kościelniakiem, reżyserem musicalu, pracowałam już przy moim spektaklu dyplomowym w krakowskiej PWST. Wspólnie robiliśmy „Proces” Kafki i od razu później „Sen nocy letniej” Szekspira z muzyką Leszka Możdżera w Teatrze Nowym w Poznaniu. Nie byłam wtedy nikomu znana, a pracowałam z tym samym reżyserem. Jak więc widać, ta praca u mnie zawsze była i cieszę się, że ponownie mogę spotkać Wojciecha Kościelniaka i znowu zrobić z nim interesujący projekt. Rola Roxie Hart jest dla mnie sporym wyzwaniem. Dlatego nie boję się, czy to „pięć minut” będzie trwało czy też nie, bo nie traktuję tego w taki sposób.

Jednak popularność wiąże się z nieustannym ocenianiem przez innych. Czy na przestrzeni lat zmieniło się Pani podejście do krytyki?

Na pewno musiałam nauczyć się dystansu, jeśli chodzi medialność i show-biznes. Te wszystkie oceny i artykuły to taka trochę medialna gra. Często zdarza się, że ktoś nie ma o czym napisać, a w internecie jest dużo hejtu. Uświadomiłam sobie, że nie ma w ogóle sensu się na tym skupiać.

Jeśli jednak pojawia się konstruktywna krytyka i widzę, że ktoś wie, o czym mówi i mówi mądrze, jak najbardziej przyjmuję to do siebie i staram się coś zmienić. Ale po to mam w pracy reżysera zarówno w teatrze, jak i na planie, żeby mu ufać. Tworzymy coś wspólnie, to on mnie ukierunkowuje. Jeżeli efekt komuś się nie spodoba, nie jest to moją winą. Nie można się sugerować tysiącem opinii, bo każdy ma swoje zdanie. Ważne jest zaufanie do reżysera. Jeśli ktoś przyjdzie i zobaczy, a się mu nie spodoba – to jego problem (śmiech).

A kto Panią wspiera w trudnych chwilach?

Rodzina i przyjaciele. Na pewno sama rozmowa z nimi pozwala nabrać dystansu i nowego spojrzenia na pewne sytuacje. Często możemy się zagubić w naszych myślach i ocenie siebie. Tym bardziej, gdy ktoś jest znany i narażony na wiele opinii. Bo jeśli ktoś nie ma twardego tyłka, to może popaść w depresję, zacząć źle się oceniać… Dlatego trzeba się nauczyć dystansu. Bliscy mi w tym pomagają, ale sama też jestem na tyle ogarnięta, że się nie daję.

Lubi żyć Pani chwilą?

Zdecydowanie, i to od zawsze! Często dostaję pytanie, jakie mam marzenia. Oczywiście myślę o tym, ale nie wybiegam w przyszłość i tym się nie zajmuję. To, co robię teraz, kiedyś zaowocuje. Wiem, że jeżeli staram się robić coś dobrze - na przykład prowadzić programy, ktoś to dostrzeże i da mi kolejną szansę. Nie ma co zbyt wiele zastanawiać się nad przyszłością, bo i tak nie wiemy, jak będzie.

Powraca Pani do Teatru Variete. Z „Legalnej Blondynki” przeistoczy się Pani w Roxie Hart. Zobaczymy zupełnie nowe oblicze Barbary Kurdej-Szatan?

Tak, na pewno. To zupełnie inna rola, dojrzałej, ale i rozkapryszonej kobiety, która morduje mężczyznę z rozpaczy i zazdrości. „Legalna Blondynka” to dobra i zawzięta dziewczyna z Malibu – prawie ideał! Tutaj mamy do czynienia z przebiegłą kobietą popadającą w skrajne emocje, która raz się cieszy, a za chwilę rozpacza.

Wspominała Pani na początku naszej rozmowy, że rola w „Chicago” jest wyzwaniem. Ale która z ról była dla Pani większym – Elle Woods czy Roxie Hart?

Na pewno każdy projekt, musical czy rolę trzeba tak traktować. Jeśli chodzi o „Legalną Blondynkę”, to na pewno było wyzwanie, ponieważ Janusz Józefowicz postawił nam poprzeczkę bardzo wysoko i wprowadził szybkie tempo pracy. Musieliśmy wszystko złożyć w całość w przeciągu trzech tygodni. Ale to rola w „Chicago” wymaga większego poświęcenia, bo mam więcej tańca niż w „Legalnej Blondynce”. W poprzednim spektaklu miałam mnóstwo śpiewu. Dlatego też Roxie jest wyzwaniem pod względem choreograficznym i aktorskim.

Wojciech Kościelniak jest wymagającym reżyserem?

Jest jednym z niewielu reżyserów spektakli muzycznych, który od samego początku wie, czego chce. Uwielbiam z nim pracować, bo ma wszystko przemyślane, ma na to koncepcję, a aktor czuje się przy nim bezpiecznie.

To nie jest tak, że wchodzę na scenę i musimy wszystko nagle układać, jak było podczas prób do „Legalnej Blondynki” z Januszem Józefowiczem. Z nim też uwielbiam współpracować, ponieważ on z kolei robi coś na ostatnią chwilę i sam siebie tym nakręca. Ma wtedy tysiące pomysłów. Tutaj pracujemy bardziej dogłębnie, wnikliwie i powoli. Każdy ruch i szczegół są bardzo ważne. Tam było show, a tutaj chociaż dzieje się dużo, wszystko jest o wiele bardziej przemyślane reżysersko.

Wrócę jeszcze do „Legalnej Blondynki”. Miała Pani okazję współpracować ze swoim mężem, Rafałem Szatanem. Czy to trudna, czy raczej przyjemna forma artystycznej współpracy?

Dla nas przyjemna, bo poznaliśmy się w pracy i bardzo się w tej pracy szanujemy. Inspirujemy się wzajemnie i cenimy. Rafał jest przezdolnym facetem. Wymieniamy się różnymi uwagami – on udziela mi rad wokalnych, ja mu aktorskich. Jeśli chodzi o sprawy zawodowe, myślę, że się uzupełniamy i tutaj nie kłócimy się w ogóle.

Czyli duet idealny?

W pracy tak (śmiech). Czasami zdarzało się, że ja coś powiedziałam, a mój mąż się denerwował. Ale to były jakieś pojedyncze przypadki. Lubimy ze sobą pracować, często gramy razem koncerty.

Chociaż jest jeszcze sporo czasu do premiery „Chicago”, jest już jakaś trema? Czy jest Pani przyzwyczajona?

Tremy jeszcze nie mam, bo próby z reżyserem dopiero się zaczynają, do tej pory były choreograficzne i wokalne. Teraz dopiero pokazaliśmy mu to, co jest zrobione. Premiera jest zawsze stresująca, ale stres traktuję jako motywację. Zawsze denerwuję się przed premierą, ale staram się wtedy skoncentrować i stres zamienić w ogromne skupienie, które motywuje mnie do tego, żeby wyjść i dobrze wszystko wykonać.

Czy „Chicago” ma szansę zdobyć serca publiczności w Krakowie?

Myślę, że na pewno. Jest świetny reżyser, choreografia… Przynajmniej teraz mamy plany, żeby naprawdę dorównać poziomowi, który tworzył Bob Fosse. Dla Wojciecha Kościelniaka ważne jest, aby podkreślić ruch na scenie i zrobić tak jak kiedyś. Nie będzie to tysięczna wersja „Chicago”, a zostanie zaprezentowana czysta forma. Ważni są aktorzy, ich ciała, śpiew i przekazanie tej historii.

News will be here