Hanka Wójciak: Chociaż życie nie jest łatwe, wciąż odczytuję świat jako piękny [Rozmowa]

Hanka Wójciak

Po „Znachorce” nadszedł czas na „Zasłonę”. Kapela Hanki Wójciak po raz kolejny czaruje piękną muzyką i niezwykłymi tekstami. W rozmowie z LoveKraków.pl Hanka Wójciak opowiedziała nie tylko o nowym albumie. Mówiła również o tym, czy boimy się prawdy o sobie i o cenie, jaką płacimy za niektóre życiowe wybory. Zdradziła również, jakie naprawdę są góralki i dlaczego o niektórych sprawach najpiękniej mówi się gwarą.

– Najwięcej opowiadam o sobie w moich piosenkach. Bo są krótkie i treściwe, liczą się konkrety. Nie możesz lać wody. Wywiad to stan na teraz. Jeśli nagle w życiu przytrafiłoby mi się coś smutnego czy wesołego, następnym razem usłyszałabyś inną odpowiedź. Do tej pory pytano mnie zazwyczaj, dlaczego na „Zasłonie” nie ma mojej buzi. Ty zadajesz mi mocne pytania, nie wiem czy dobrze na nie odpowiadam – powiedziała mi w trakcie rozmowy Hanka Wójciak.

Natalia Grygny: Przed rozmową śmiałam się, że pogadamy jak góralka z góralką. Tylko ty z Podhala, a ja z Beskidu Żywieckiego. Zacznę od pytania – jakie w końcu są te góralki?

Hanka Wójciak: Wydaje mi się, że góralskie kobiety są przede wszystkim zaradne, silne, robotne. Taka była moja babka, taka jest moja mama. Góralki garną się do życia, są konkretne, wygadane i głośne! (śmiech)

Mamy – można też  powiedzieć - trochę wybuchowy temperament.

Oj tak! Ale to, myślę, cecha i góralek, i górali. Na Podhalu ludzie mówią raczej prosto z mostu. Nie ma tu miejsca na pozy i gierki. To może być czasem odbierane jako brak ogłady, ale ja akurat tę góralską szczerość i wybuchowość lubię. Górale nikogo nie udają. Są, jacy są.  Lubię też to, że na Podhalu rozmowy prowadzone są bardzo głośno, ludzie żywo gestykulują, przeżywają, śmieją się, pokrzykują. Myślę, że obcokrajowiec przysłuchujący się pierwszej lepszej rozmowie górali, odniósłby wrażenie, że rozmawiają oni o czymś absolutnie niezwykłym. To mnie bardzo bawi.

A Hania jest teraz bardziej krakowska czy góralska?

Jedną nogą jestem w Krakowie, drugą w Zakopanem. Na szczęście to tylko sto kilometrów. Jak zatęsknię albo kiedy trzeba w domu pomóc, mogę zawsze na Olczę [dzielnica Zakopanego – przyp. red.] wyskoczyć. Natomiast w Krakowie jest mi dobrze, tutaj mam swój zespół, pracę w radio, tu mogę swobodnie rozwijać swoje projekty artystyczne.

Wybrałaś drogę pod prąd?

Na pewno troszkę się wyróżniałam od najmłodszych lat – miałam talent do wymyślania przedstawień, wierszyków i piosenek, smykałkę do rysowania, malowania. Na szczęście na swej drodze spotkałam wielu nauczycieli, którzy te talenty dostrzegli i nie pozwolili mi ich zakopać. W Zakopanem zazwyczaj najmłodsze dziecko zostaje „na gazdówce” – pomaga rodzicom i osiada w domu rodzinnym. Ja od dziesięciu lat mieszkam w Krakowie i faktycznie wybrałam dość niekonwencjonalną pracę. Ale nie nazwałabym tego pójściem pod prąd, raczej podążaniem za tym, co serce podpowiada.

W Krakowie czujesz się swobodniej?

Oj, zdecydowanie. Tu mogę się ubrać jak chcę, mogę mieć wszystko kolorowe, coś nie do pary…  A jak przyjeżdżam na Olczę, to moja mama nieraz mówi: „Haniu, ściągnij tom copke, bo ześ jest u nos”. I wtedy muszę ściągać kapelusz z piórkami, bo mama się wstydzi ze mną gdzieś iść. Niby się tak chichra, ale dla niej to już za dużo (śmiech).

Bo co ludzie powiedzą!

Oj tak, to bardzo mocne na Podhalu, jak w każdej hermetycznej społeczności, gdzie wszyscy się znają. Z drugiej strony, jak czasem się gdzieś pojawiam, słyszę: „To jest Hania, naso artystka!”. Bardzo to miłe i ważne, mieć wsparcie w rodzinnych stronach.

Spotykamy się w księgarni muzycznej Kurant, gdzie ostatnio odsłoniłaś „Zasłonę” – twój nowy album. Co się za nią kryje?

Mieliśmy trudne zadanie. Pierwsza płyta nazywała się „Znachorka” – magiczne, pojemne, zaciekawiające słowo. Jak nazwać kolejną? Ktoś rzucił hasło: „Czarodziej”, bo to jeden z utworów na drugiej płycie. Ale jak by to wyglądało? „Znachorka”, „Czarodziej”, później może „Mag” i co jeszcze? (śmiech) Następnie padł pomysł „Jak dwa Michały”, bo to płyta w dużej mierze o miłości. Ale tak od razu wyłożyć kawę na ławę? Znowu odpada. W końcu Robert Nowak, mój wydawca, zaproponował tytuł „Zasłona” – to piosenka, która pierwotnie miała zamykać płytę. Na początku w ogóle nie chciałam o tym słyszeć. A później doszłam do wniosku, że to takie zwykłe słowo, które jednak wskazuje na pewną tajemnicę. Co jest za tą zasłoną? Czym jest ta zasłona? Kiedy zobaczyłam projekt okładki Jagny Firek, wiedziałam już, że inny tytuł nie wchodzi w grę. Grafika jest minimalistyczna, przez to przywołująca przeróżne skojarzenia i interpretacje. Jeden z przyjaciół powiedział mi, że w oku z okładki zobaczył parzenicę.

Też początkowo skojarzyło mi się z parzenicą…

A widzisz! Najfajniejsze w dzieleniu się sztuką jest to, że odbiorca może dostrzec nieraz więcej niż sam autor. To mnie bardzo  rajcuje.

„Znachorka” i „Zasłona” to dwa zupełnie inne, następujące po sobie rozdziały.

Niektóre osoby po przesłuchaniu nowego albumu mówiły mi, że się o mnie strasznie martwią i pytały: „To u ciebie jest aż tak źle?”. Wtedy pomyślałam, że sama chyba sama muszę przesłuchać tę płytę jeszcze raz, bo nie bardzo wiem, o co im chodzi (śmiech). A tak na poważnie myślę, że jeżeli ktoś ma radosną naturę, to wynajdzie w tych piosenkach nadzieję, spokój, ciepło. Jeśli ktoś jest smutasem, na pewno znajdzie tu ciemne tony i to one zdominują cały obraz. Szalenie ucieszyła mnie recenzja pióra Witolda Beresia, którą zatytułował „Hanka Wójciak kocha”. On moje piosenki odczytuje jako manifest miłości do świata. Tak jest w istocie. Chociaż życie nie jest łatwe, chociaż nieraz spotykają nas przygniatające doświadczenia, wciąż odczytuję świat jako piękny.

Odpowiesz na pytanie, który album tworzyło się trudniej? Mówi się, że ten drugi to sprawdzian dla artysty.

Pierwszy album powstawał w bólach. Gdybym w kilku słowach miała określić „Znachorkę”, to motyw odrzuconej miłości, niemożliwej i sprawiającej wielki ból, wyłania się na tu na pierwszy plan. Była we mnie złość, rozpacz, niemożność poukładania się sama z sobą, chęć wykrzyczenia tego wszystkiego.

Na „Znachorce” emocje aż buzowały. Miłość, złość, gniew, pożądanie, tęsknota, żal… Teraz jest jakby trochę subtelniej. Spokojniej.

Tamten etap zamknęłam i nie byłabym w stanie napisać dziś drugiej „Wiesny” czy „Ptaszyny”. Dziś jest we mnie spokój. Co tu kryć – sercowe sprawy mi się poukładały. Mam związek, w którym mogę być sobą, a ja nie mam łatwego charakteru. Z jednej strony jestem wesoła i „do ludzi”, ale potrafię też wpadać w straszne dołki… Taka nieustająca huśtawka. I żyj tu z taką babą!

A jaka będzie trzecia płyta? Masz już jakieś pomysły?

O! Myślę o niej bardzo intensywnie. Mam już większość tekstów. Pojawią się tu motywy, których wcześniej w mojej twórczości nie było. Na razie nic nie zdradzę, ale bardzo jestem podekscytowana i w nowy rok wchodzę z konkretnym zadaniem – zrobić nowy materiał, zaaranżować numery z moimi muzykami, działać!

Na najnowszym albumie tylko jeden utwór – „Gody”, zaśpiewałaś gwarą. Faktycznie chciałaś trochę uciec z tego Podhala? Większość jednak kojarzy cię wyłącznie w taki sposób i szufladkuje w kategorii muzyka folkowa czy góralska.

Kiedy patrzysz powierzchownie, widzisz: Hanka, góralka, Kapela Hanki Wójciak i zaraz myślisz: aha, to muzyka góralska. Część osób nastawia się raczej negatywnie, bo góralszczyzna ich nie kręci. Trudno się czasem dziwić, bo ona w czystej formie jest trudna w odbiorze, a przerobiona w nieudolny sposób – czyli na tak zwane „tatro polo”, o którym mówił Muniek Staszczyk, to już niemały koszmarek dla co wrażliwszych uszu! Zależało mi na tym, aby „Gody” znalazły się na albumie, bo to dla mnie ważny utwór i zapewniam, że nie ostatni, który napisałam w gwarze. Gwara jest niezwykła, o niektórych sprawach najpiękniej opowiada się właśnie po góralsku.

Jak to powiedział ks. Józef Tischner – jeśli czegoś nie da się napisać gwarą, to najpewniej nie jest to prawda.

Oj, ten jegomość! Uwielbiam jego góralskie poczucie humoru. A co do gwary - ona jest pełna prostoty, nie ma w niej niepotrzebnych udziwnień.

Jest konkretnie. Albo się kocha, albo się nie kocha, jak się kłóci, to... się kłóci.

Właśnie. Trudno wydobyć pewne subtelności, ale można wyrazić to za pomocą zdrobnień czy odniesień do natury. Dlatego w mojej piosence napisałam: „Wierby moje wierby, cza mi zadruzdzkować” – Wierzby, bądźcie moimi druhnami, „Zaplećciyz warkoce na te moje gody”. Później o wybranku śpiewam: „Zornice, zornice łoświyćcie mu drogę, coby po kamiyniak nozek nie poraniył”, a w końcu: „Kocham jo ciy chłopce, Kochom jo ciy straśnie / Na takie kochanie, jesne słonko gaśnie” – co, powiem przy okazji, jest cytatem z jednej z góralskich śpiewek. Gdyby ten tekst przełożyć na język literacki, to zrobiłoby się…

Kiczowato albo patetycznie…

No właśnie. Na przykład słowo „gwiazda” jest bardzo oklepane i aż strach użyć go w miłosnej piosence. Ale już „zornica”…  Prawda, że pięknie brzmi? Język literacki i gwara to takie trochę dwa różne światy. Cieszę się, że mogę w obu uczestniczyć i czasem je łączyć.

Skoro już tak rozmawiamy o tej miłości, to cytując utwór „Mąż”, jak to jest z tą miłością, co „krzyżem się stanie”? Dlaczego, twoim zdaniem, czasami zatracamy się w relacjach, które są trudne i mogą zakończyć się po prostu źle?

Moim zdaniem związek może się udać wtedy, kiedy jesteśmy samodzielni. Chodzi o poczucie, że jest mi z kimś dobrze, ale nie jestem od niego uzależniony i też sam tej drugiej osoby od siebie nie uzależniam. Nie można powiedzieć: „jeśli odejdziesz, coś sobie zrobię”. To już jest przemoc. Udać się może wtedy, kiedy mamy dużo czułości dla siebie samych. Bo trudno kochać drugiego człowieka, kiedy siebie traktuje się źle. Udać się może wtedy,  kiedy mamy wolę pogłębiania relacji, a nie zrywania ich przy pierwszym zakręcie.

Przychodzi też czas, że nie ma o czym rozmawiać…

Są związki, w których ktoś był dla kogoś całym światem. A później to wszystko się wali i ta osoba nie umie sobie miejsca znaleźć. To trudne i złożone sprawy.  Mamy jakieś wyobrażenia o życiu, pragnienia… A tu życie nas rozczarowuje. Są rzeczy od nas niezależne, takie jak uwarunkowania kulturowe czy rodzinne. Na szczęście są takie czasy, że można iść na terapię, szukać pomocy. Mi terapia bardzo pomogła. Patrzę na świat z większą dozą czułości, spokoju, wyrozumiałości dla siebie i ludzi. Zdałam sobie tez sprawę, że wzajemna miłość to rzadki dar. Zaryzykuję stwierdzenie, że większości ludzi się ona nie przytrafi. Najczęściej jest tak, że ludzie się rozmijają, ktoś kocha bardziej. Albo spotykamy się w niewłaściwym momencie życia. W takim, kiedy przykładowo jesteśmy w innych związkach – mamy dylemat, czy w nich zostać, czy budować coś na nowo. Nigdy nie wiadomo, czy nowe będzie lepsze, czy to chwilowa fascynacja czy miłość życia, obok której nie można przejść obojętnie. Cena tych wyborów jest nieraz bardzo wysoka.

Dlatego – cytując „Czarodzieja” – boimy się prawdy o sobie?

Hm, myślę, że prawda o nas może być piękna! No dobra, może być też brzydka. Zazwyczaj prawda o nas jest i taka, i taka. Tacy jesteśmy, targani namiętnościami, doświadczani przez los „jak milion istnień… cali pokiereszowani”. Ból musimy przeżyć sami, ale poranienie jest uniwersalnym doświadczeniem. Więc ta piosenka jest trochę o samotności, ale i o połączeniu z innymi istotami, które czują, jak my.

Największa słabość Hanki Wójciak to…

Słodycze! To pierwsze, co mi przyszło do głowy. Moja mama piecze takie ciasta, że nie da się w tym domu żyć, tak pachnie! Nie zjeść? Największa tortura! (śmiech) Uwielbiam też cukierki, żelki, czekoladę… Kiedy ostatnio byłam w Warszawie, wzięłam kilka paczuszek z krówkami z takim „oczkiem” jak na okładce „Zasłony”. W nocy nie mogłam spać i wiesz co zrobiłam? Zjadłam je wszystkie! Widzisz, przyznałam ci się do tego (śmiech).

A nie ma piękniejszej chwili niż…

„Ta, która jest – dobra czy zła”. Lepszego zakończenia nie znajdę. Teraz mam dobry moment w życiu – i zawodowo, i prywatnie. Piosenka „Nie ma piękniejszej chwili” mojej przyjaciółki Beaty Skulskiej-Papp podtrzymywała mnie na uchu w trudnych chwilach. Miałam w swoim życiu sytuacje graniczne, tak trudne do zniesienia, że miałam poczucie znajdowania się na skraju szaleństwa. Wtedy włączałam sobie ten utwór, a on mnie uspokajał. Jest ze mną bardzo związany i zawsze będzie mi się z tymi chwilami pozytywnie kojarzył – było to coś, co sprawiało, że znowu zdawałam sobie sprawę, że to, co mi się przytrafia, jest właściwe. Uspokajałam się i znów powracało przeświadczenie, że jestem częścią Wszechświata, w którym wszystko ma swoje miejsce i czas. Natomiast są osoby, którym ten utwór się nie podoba.

Może jeszcze nie zdążyli się do niej przekonać i trzeba czasu?

Może i tak… Beata pisze w inny sposób niż ja i takie zestawienie niekoniecznie każdemu przypada do gustu. Ale tak to już jest. Ja sama słyszałam niejedną krytyczną opinię o moich piosenkach. Grunt to nie przejmować się za bardzo, słuchać raczej konstruktywnej krytyki, otaczać się otwartymi ludźmi, robić swoje! Gdybym przejmowała się wszystkimi, to nie nagrałabym chyba nic. No i nie napisałabym, że „w dupie ludzkie plotki mam”.

Ale przecież utwór „Ja”, z którego pochodzi ten fragment, to takie mrugnięcie okiem do słuchaczy…

Ano! A najważniejsze w tej piosence jest to, żeby w końcu zacząć myśleć o sobie samym. Nie nawołuję do egoizmu, ale do tego, żebyśmy traktowali siebie samych z większą uważnością i czułością. Ach, „czułość” to słowo, które ostatnio powtarzam najczęściej. Bądźmy czuli dla siebie!