Najwierniejszy. Część IV Rybki z ferajny, czyli jak zostać Sharksem

fot. Krzysztof Kalinowski
Paweł M. ps. „Misiek” to najsławniejszy krakowski gangster ostatniego dwudziestolecia. Gdy w końcu trafił w ręce policji, a jego grupa się rozleciała, sam postanowił opowiedzieć o wszystkim, co wiedział w zamian za łagodniejszy wyrok. Oto kolejna część jego historii.

Na sali sądowej przynajmniej dwa razy usłyszałem, że można być uczciwym Sharksem. Chodziło o to, że adwokaci próbowali przekonać sąd, iż to, że ktoś identyfikował się z tą grupą, nie znaczy, że należał automatycznie do gangu. Samo chodzenie na mecze, śpiewanie czy posiadanie gadgetów czy tatuaży z napisami i emblematami rekinów, nie oznaczało bycia przestępcą.

Inne spojrzenie miał na to „Misiek”. Jak zaznaczał, był jednym z liderów gangu, choć niektóre rzeczy musiał ustalać z innymi. Osób decyzyjnych było tak naprawdę kilka. Ale fakt jest taki, że nie wszyscy kibice, nawet ci najwierniejsi mogli chwalić się, że są w grupie naprawdę grubych ryb.

Zasady były jasno określone. Sharksem mógł być ten, kto jeździł na praktycznie wszystkie mecze Wisły Kraków, trenował albo ćwiczył na siłowni. Mile widziane były osoby chętnie biorące udział w bójkach i polowaniach na innych kiboli. Trzeba było mieć przy sobie maczetę albo nóż i najlepiej być na każde zawołanie.

Osoby te musiały również wzbudzać zaufanie, że nie będą współpracować z policją.

Paweł M. mówił, że było wielu pretendentów, nie każdy dostał się do gangu. Zresztą, trzeba było mieć kogoś w strukturach, kto ręczył za kandydata. Można było się również wykazać w akcji, ale to niczego nie gwarantowało.

Wedle słów „Miśka” Sharksi komunikowali się ze sobą za pośrednictwem specjalnych telefonów. Nazwali je „wiślakami”. Numery były zmieniane regularnie – co dwa tygodnie. Za ich pośrednictwem można było kontaktować się jedynie z innymi członkami WSH. W razie wpadki, to jest zatrzymania choćby jednego aparatu przez policję, wszyscy musieli pozbyć się swoich. Podobnie było po konkretnych akcjach.

Sharksi musieli też zainwestować w ubezpieczenie AC, a to z racji tego, że samochody często były obiektami ataków kiboli z przeciwnych gangów. Jeśli się nie miało AC, należało pokryć koszt naprawy z własnej kieszeni. Najpierw korzystali z własnych samochodów, później zakupionych na słupy. Do specjalnych pojazdów były również montowane rury, które pozwalały na wzmocnienie konstrukcji i skuteczniejsze taranowanie ściganych aut.

Na akcje grupa zbierała się w konkretnych lokalizacjach, tzw. X-ach. To tam omawiali udane i nieudane misje.

Członkowie gangu musieli też wpłacać składki, zazwyczaj były to zbiórki na wypiski. Pieniądze szły na kumpli, którzy siedzieli, na ich rodziny i adwokatów. Środki były zbierane w sklepiku klubowym czy w pociągach, którymi jechano na mecz. Ile dawano? „Misiek” twierdzi, że od 200 do nawet 10 tys. złotych.

Jedną z wyższych kwot była zbiórka 100 tys. złotych na adwokata, który miał bronić oskarżonych o zabicie „Człowieka”.

Pomagierzy

Były też osoby, które nie nadawały się ani do bójek, ani do sprzedaży narkotyków. Głównie to byli młodzi – bracia Sharksów czy znajomi. „Misiek” twierdził, że jeśli nie mieli żądnego pomysłu na siebie, a do gangsterki było im daleko, to dostawali pracę – jeszcze za czasów dużych wpływów w TS-ie i Wiśle Kraków – na stadionie.

Musieli się jednak dobrze prowadzić, nie brać narkotyków, trenować. Osoby te zajmowały się konserwacją murawy czy sprzedawały w oficjalnych i mniej oficjalnych sklepikach.

W następnej części opiszemy to, czy „Misiek” miał informatora w policji. I że w każdej plotce jest ziarno prawdy.