„Nie czułem się gorszy od Bielika. Żałuję, że poszedłem do Legii” [Rozmowa]

fot. Garbarnia Kraków

Konrad Handzlik z Garbarni ma 24 lata, ale czuje się kilka lat starszy. Wychowanek Wisły, któremu przejściu do Legii w 2016 roku towarzyszył duży szum, mimo wielu doświadczeń, wciąż często się uśmiecha i nie boi się marzyć. Dziś gra blisko domu, w drugoligowej Garbarni.


Michał Knura, LoveKraków.pl: Gdybym sześć lat temu powiedział, że za dwa lata spotkamy się na rozmowie w klubie z II ligi, pewnie byś mnie wyśmiał.

Konrad Handzlik: Moja przygoda z piłką, bo naprawdę wtedy nie miałem w głowie słowa „kariera”, rozwijała się bardzo szybko. Byłem podstawowym zawodnikiem reprezentacji do lat 19 i nie czułem się gorszy od Krystiana Bielika, Roberta Gumnego czy Kamila Jóźwiaka, którzy potem zadebiutowali w dorosłej kadrze. Gdy dziś patrzę, gdzie są oni, a gdzie ja, to widać, że coś bardzo poszło nie tak. Wówczas mierzyłem w regularną grę w ekstraklasie, może I lidze.

W 2016 roku nie przedłużyłeś wygasającej umowy z Wisłą i od 1 lipca przeniosłeś się do klubu ze stolicy. Gdybyś mógł cofnąć czas, co byś zrobił?

Prawie do ostatniego momentu razem z rodzicami nie braliśmy pod uwagę odejścia z Wisły. Tata bardzo się upierał, by zostać, ale w końcu przyszedł moment, że i on uznał, że się nie dogadamy. Powiedział: próbuj w Legii. Prowadziliśmy rozmowy z prezesami Wisły [na czele zarządu stał wtedy Robert Gaszyński, a po nim Piotr Dunin-Suligostowski – przyp. red.], ale było bardzo trudno. Gdyby wtedy w klubie działali inni ludzie, pewnie wszystko potoczyłoby się inaczej. Wówczas nastawienie do młodych piłkarzy było zupełnie inne. Nikt nie słyszał o Pro Junior System, nie istniał wymóg gry młodzieżowca i to na pewno miało wpływ. Wielu piłkarzy się nie przebiło, nie dostało szansy. Uważam, że władze klubu do końca nie wierzyły, że naprawdę odejdę. Przypuszczali, że w końcu zostanę na ich warunkach.

Próbuję sobie wyobrazić Twój rodzinny dom w Kalwarii Zebrzydowskiej. Na pewno było gorąco, podejmowaliście kluczową decyzję dla Twojego rozwoju.

Ojej, ojej... (Handzlik milczy przez chwilę). Z perspektywy czasu popełniliśmy błąd. Naprawdę nie chodziło o pieniądze. Po rozmowach w Krakowie, które nie były łatwe, uznaliśmy, że w Warszawie mam większe szanse na rozwój. Zobaczyłem tam wielki świat, mogłem trenować ze świetnymi piłkarzami, ale od debiutu byłem naprawdę daleko. Gdyby mierzyć to w metrach, to dzielił mnie kilometr od występu w pierwszej drużynie Legii. Nie byłem nawet blisko kadry meczowej. Sam klub był profesjonalny, ale nie czułem, bym przychodził tam po coś więcej, niż dobrze wykonać swoją pracę.

Wiele osób mówiło w kontekście Legii o korporacji.

To dobre porównanie. Mało było przyjacielskich relacji. Każdy skupiał się na swoich obowiązkach i wracał do domu. Grało tam mnóstwo obcokrajowców i to na pewno miało duży wpływ.

To może chociaż zakochałeś się w Warszawie?

Gdy dostawałem dwa dni wolnego, często wracałem pociągiem do Krakowa, a potem do domu w Kalwarii Zebrzydowskiej. Zawsze ciągnęło mnie w te strony. Do rodziców, znajomych, na mecze Wisły. Lubiłem kibicować i gdy będzie okazja, ponownie wybiorę się na stadion. Wielu chłopaków z Garbarni chodzi na Reymonta.

Warszawy do dziś nie znam. Rzadko wychodziłem, a na trening zawsze jechałem z nawigacją. Gdybym teraz zjawił się w stolicy, znów musiałbym „odpalić” mapę. Nie pomógłbym też osobom pytającym o drogę.

Czuję, że rodzice mieli na Ciebie duży wpływ.

Bez ich wsparcia niewiele by się udało. Poświęcili wiele pieniędzy i czasu, bym nie opuszczał treningów, mógł uczestniczyć w turniejach. Do Wisły trafiłem jako dziewięciolatek, więc przez pewien czas ktoś musiał jeździć ze mną. W pewnym momencie mama i tata zauważyli, że dobrze mi idzie, że wyróżniam się na tle grupy. Tata był na każdym moim meczu i po odejściu do Legii czułem, że bardzo mu tego brakuje. Rodzice na pewno się cieszą, że teraz jestem w Garbarni, ponieważ znów mogą mi kibicować z trybun.

Zawsze czułem ich wsparcie. Gdy nie poszło mi w Legii, nie usłyszałem i nie odczułem, że ich zawiodłem. Mówili, że jak nie wyszło w jednym miejscu, to może uda się w drugim. Namawiali, by grać tak długo, jak będę mógł. Pilnowali mnie, ale to była dyskretna kontrola. Namawiali do przyjazdu, pytali, co u mnie. Dzięki takiemu wychowaniu nigdy nie myślałem, że jestem „panem piłkarzem”. Mam nadzieję, że nikogo nie uraziłem i wciąż mam pokorę nastolatka, który jeździł busami na treningi w Myślenicach.

W kadrze juniorów czułeś się „kozakiem”?

Nie czułem się gorszy od innych. Byłem w pierwszym składzie, asystowałem, strzelałem gole. Prawdziwym „kozakiem” był już wtedy Krystian Bielik. W młodym wieku zachowywał się jak senior, cechowała go niesamowita pewność siebie przy wyprowadzaniu piłki. To był mocny rocznik, ale on i na jego tle bardzo się wyróżniał.

Kto podzielił Twój los i nie podbił ekstraklasy, nie mówiąc o występach w lepszych ligach?

Na myśl przychodzi mi kilka nazwisk. Na pewno papiery na grę mieli Maciej Pałaszewski i Ernest Dzięcioł. Ten drugi był kapitanem reprezentacji U-17.

W ekstraklasie debiutowałeś w Wiśle kilka miesięcy przed 18. urodzinami. Do tego epizodu dołożyłeś 41 minut w barwach Warty Poznań, po pięciu latach przerwy.

Gdy podpisywałem kontrakt z Wartą, jeszcze nie wiedziałem, w której lidze będzie grał mój nowy zespół. Po barażach okazało się, że będzie to ekstraklasa. Propozycję otrzymałem od dyrektora sportowego Roberta Grafa, który wcześniej pracował w Olimpii Grudziądz. W tym klubie spędziłem fajne trzy lata. Dobrze się czułem i poza okresem kontuzji trenerzy bardzo mi ufali.

Warta to Twoja kolejna porażka?

Nie ukrywam, że spodziewałem się znacznie więcej i chodziłem przez to trochę przybity. Byłem zdrowy i gotowy na wyzwania, a straciłem sezon. Nieźle zaprezentowałem się w Pucharze Polski, na debiut w lidze trochę czekałem, ale uważam, że dałem dobrą zmianę przeciwko Wiśle Płock. Nie otrzymałem zbyt wielu szans i nie będę ukrywał, że poczułem się odstrzelony przez trenera. Widocznie nie pasowałem Piotrowi Tworkowi do jego systemu gry. To już jednak było i teraz nie zamierzam płakać.

Jak zapamiętasz tego szkoleniowca? To dość charakterystyczna postać.

Ma charyzmę, przeprowadza bardzo ciekawe odprawy. Nie było nudy – poza przemowami puszczał nam motywujące filmy. Piłkarzom to pasowało i wychodzili na mecze mocno „napompowani”. Początek w ekstraklasie nie był łatwy, ale potem gra zaczęła się układać i do końca zespół walczył o europejskie puchary.

Latem spadłeś z GKS-em Jastrzębie do II ligi. Nie chciałeś tam zostać?

Mieliśmy bardzo młodą, niedoświadczoną drużynę. Było wielu zawodników z III ligi i przeskok okazał się zbyt duży. Po spadku miałem opcję rozwiązania umowy. Propozycja gry w tym klubie wyszła od trenera Jacka Trzeciaka, który prowadził mnie w Grudziądzu. W Jastrzębiu trzeba było przyzwyczaić się do gry na stadionie ukrytym pośród wieżowców. To dość specyficzny obiekt. W czasie upałów było tam bardzo gorąco, czułem się jak na Saharze.

Umowa z Garbarnią oznaczała powrót w rodzinne strony.

Bardzo się z tego cieszę, ale zacząłem tę przygodę dość pechowo. Już w 3. kolejce, przeciwko Pogoni Siedlce, po kontrakcie z rywalem pośliznąłem się na mokrym boisku i tak niefortunnie upadłem, że uszkodziłem bark. To moja pierwsza kontuzja od dwóch lat. Groził mi zabieg, ale ostatecznie zdecydowaliśmy o innej formie leczenia i powoli wracam do treningów z drużyną. Nie będę jeszcze gotowy na sobotnie derby z Hutnikiem. Trzeba mieć świadomość, jak te spotkania wyglądają, a słyszałem, że to dość agresywny przeciwnik.

Podobno nie mogłeś uwierzyć, że okolice stadionu Garbarni tak bardzo się zmieniły w ostatnich latach.

Zaszło sporo zmian. Pomyślałem nawet, że przyjechałem w złe miejsce, bo przecież kiedyś bywałem tu z Wisłą na boisku ze sztuczną nawierzchnią. Okazało się, że dobrze trafiłem, a po pierwszych tygodniach w klubie mogę tylko chwalić panujące tu świetne relacje. Wszystkie drzwi są otwarte, gdy masz problem – każdy chce pomóc, nawet osoby trzecie, z którymi na co dzień nie masz kontaktu. Widać to także po zaangażowaniu w pomoc Kamilowi Kuczakowi.

Kto przekonał Cię do gry w Garbarni?

Pierwszy kontakt miałem z szefem skautingu Sebastianem Gryglaszewskim. Z kolei trenera Macieja Musiała znałem jeszcze z Wisły, to on wprowadzał mnie do rezerw klubu w III lidze. To szkoleniowiec, który wie, jak trafić do zawodnika, wydobyć z niego potencjał. Klub już wcześniej stawiał na rozwój młodych piłkarzy. Garbarnia to dobre miejsce, a pobyt tutaj może być również trampoliną, co widać na wielu przykładach, choćby Kacpra Dudy. Widząc to wszystko, szybko dałem się przekonać.

Lubisz krakowską piłkę.

Odpowiada mi filozofia Garbarni i trenera Musiała. Dobrze się czuję w budowaniu akcji od swojej bramki, grze ofensywnej. W GKS-ie Jastrzębie u trenera Grzegorza Kurdziela drużyna była nastawiona na walkę i długie piłki, a ja nie mogłem się cieszyć z gry. Maciej Musiał bardzo nie lubi, gdy piłka lata po trybunach. Od razu słychać z boku, że coś jest nie tak.

Czujesz się jak 24-latek czy nieco starszy? Mam na myśli wiele lat w piłce i masę doświadczeń, często trudnych.

Mam wrażenie, że to wszystko trwa dłużej, mam o kilka lat więcej. Gdy miałem 15 lat, trener Franciszek Smuda zapraszał mnie na treningi pierwszej drużyny Wisły. Lubiłem wtedy popatrzeć na Denisa Popovicia. Był to też zawodnik, z którym młodsi mogli porozmawiać. Oczywiście w szatni były też legendy. Długo miałem problem z tym, by powiedzieć do Arkadiusza Głowackiego: „cześć, Arek”. Cieszył się w szatni ogromnym szacunkiem.

Gdzie się widzisz za dwa lata?

Najpierw chciałbym osiągnąć coś fajnego z Garbarnią. Wierzę, ze stać nas na wiele. Drużyna się zmieniła, ale drzemie w nas potencjał. Chciałbym jeszcze wrócić do ekstraklasy i w końcu zagrać więcej niż trzy mecze w sezonie. Nie poddaję się, mam dużo chęci. Zrobię wszystko, by spełniać marzenia. W Warcie poznałem Mateusza Kuzimskiego i choć teraz ja gram w Krakowie, a on w Gdyni, wciąż mamy bardzo dobry kontakt. Mateusz pracował fizycznie w Anglii, ale nigdy się nie poddał i zadebiutował w ekstraklasie, gdy miał 29 lat. Jego przykład pokazuje, że wszystko jest możliwe, a czasem wystarczy pół roku, by się wybić.

Fot. Garbarnia Kraków
Fot. Garbarnia Kraków