Nowy Krakowski Mistrz Ortografii popełnił dwa błędy [TEKST DYKTANDA]

fot. UJ

Krzysztof Zubrzycki z Kalwarii Zebrzydowskiej wygrał V Dyktando Krakowskie, które pisało w sobotę około 800 osób. W kategorii junior najlepsza była Zofia Balcerek.

Najmłodszy uczestnik dyktanda miał osiem lat, a najstarszy – 67. Oprócz tej dwójki organizatorzy uhonorowali panią, która na co dzień mieszka w Liverpoolu.

Najważniejsi byli jednak zwycięzcy. Tytuł Krakowskiego Mistrza Ortografii 2019 zdobył Krzysztof Zubrzycki, który pomylił się dwukrotnie. Mieszkaniec Kalwarii Zebrzydowskiej był już bliski wygranej w dwóch wcześniejszych edycjach, gdy zajmował 2. miejsca, popełniając 13 błędów w 2017 roku i 6 w ubiegłym.

W życiu prywatnym zajmuje się pomocą domową i opiekuńczą. Poza ortografią pasjonuje się transportem publicznym, zwłaszcza komunikacją miejską i koleją. Jak przyznał, tegoroczny tekst był dla niego przystępniejszy. Uczestnicy musieli sobie poradzić z takimi językowymi pułapkami, jak „ghostwriter”, ”ayahuaski”, „huncwot” i „cholagoga”.

I Krakowskim Wicemistrzem Ortografii został Tomasz Malarz, który miał zaledwie 1 błąd więcej niż zwycięzca, a II Wicemistrzem Ortografii Agnieszka Buczowska (9 błędów). Laureaci otrzymali dyplomy, nagrody pieniężne, bony zakupowe i czytniki e-booków.

W tym roku Dyktando Krakowskie przeprowadzono też w kategorii junior - dla osób do 15. roku życia. Tekst "Krecia robota" napisała m.in. Roksana Węgiel, który wygrała 16. Konkurs Piosenki Eurowizji dla Dzieci. Zwycięzcę wyłoniono dopiero, sprawdzając interpunkcję, bowiem dwie osoby popełniły po osiem błędów. Ostatecznie najlepsza okazała się Zofia Balcerek. Drugie miejsce przypadło Janowi Jaśkowcowi. Trzecia była Roksana Wójtowicz z jedną pomyłką więcej.

Tekst V Dyktanda Krakowskiego (autor dr hab. Mirosława Mycawka, UJ):

O niekorzystnych przemianach materii i tyranii grawitacji

Heca hecą, a latka lecą – żachnęła się rzewnie Żaneta z Żyrzyna. Przebóg! Toż to huk czasu od studiów, a tu znienacka, gdy jak co dzień sięgała po świeżo zaparzoną nescafé i croissanta, przyszła wieść o zjeździe całego rocznika. Jaźń zawrzała od kolaży minionych zdarzeń jak po zażyciu ayahuaski. Ongiś, studiując w Gołębniku, tworzyli supertrio à la papużki nierozłączki. 

Ważysław z Horyńca-Zdroju miał żyłkę hazardzisty. Bez wahania, acz nie bez cholagogi, żywił się w hardcore’owym [hardcorowym] barze „Smok” – takim fast foodzie á rebours, wartym wszystkich gwiazdek Michelina. Modus operandi polegał w nim na chyżości konsumpcji i utrzymywaniu wzrokowego kontaktu z talerzem. Chwila nieuwagi, a już czyhające zewsząd sztućce dokonywały redystrybucji około trzytygodniowego bigosu, lokując go w trzewiach słabo uposażonych krakusów z półświatka.

Żądanie zwrotu korzyści było haniebnym faux pas zagrożonym honorowym rękoczynem, więc nikt o byle bigos nie ważył się swarzyć. Raz jednak pewien zhardziały chojrak z ciupażką pod cuchą, ani chybi eks-Podhalanin, miał czelność ustrzec swoje flaczki przed grabieżą. Na pewno do dziś mu one bokiem wychodzą. Nim zaczął degustację, z nagła wyrósł przed nim krępawy rambo z Półwsia Zwierzynieckiego otoczony wianuszkiem mlaskotów. – „Ani się ważcie, żałosne lajkoniki!” – huknął niby-juhas, półstojąc. – „Ty huncwocie, z chacharami zadzierasz? Wyny stąd!” – wycharczał zwierzyniecki andrus. Chwycił nowotarżanina wpół i tak nim wzwyż wywinął, że ladaco mimo braku łyżew wykręcił potrójnego toe-loopa, lecz zanim się złożył do lutza, oddał hołd sile ciążenia.

Ważysław był depeszem. Nosił ramoneskę i jeansy [dżinsy] Levi’sa z Peweksu. Urodą mógłby dziś konkurować z George’em Clooneyem. Wybywał nad Sudół Dominikański, by w dolinie Rozrywki zaczytywa się w Rabelais’m i Joysie. Został ghostwriterem, ożenił się z pół-Honduranką i przepadł bez wieści, niestety, nie w Appalachach - w Górach Harcu [Harzu]. Z kolei Róża, supergrzegórzczanka, mieszkała ostatnio w Starej Łomży przy Szosie.

Jako zagorzała fanka Classix Nouveaux wiczyła callanetics do rytmu new romantic. Marzyła o karierze w showbiznesie [showbusinessie], licząc, że spocznie kiedyś na Pęksowym Brzyzku. Obstalowała sobie półkę na trofea: Super Wiktory, nagrody Grammy i - daj Bóg - Oscary. Dopadła ją jednak taka niemoc grania, z jakiej słyną „Organy” Hasiora na przełęczy Snozka. Skończyło się więc na nominacji do SuperJedynek, kilku wzmiankach w Super Expressie i megahejcie na Pudelku. Jednym słowem, miał być Mount Everest, ewentualnie Mont Blanc, a wyszła co najwyżej Magurka, i to w Beskidzie Małym. Porażka. Dzwony w kościele św. św. [Świętych] Piotra i Pawła zabiły na Anioł Pański, a Żaneta wciąż snuła wspomnienia, niczym osnuwik bądź snówek swe pajęcze sidła.

Wtem zakłuł ją niepokój. Czymżeż sama się mogła pochlubić po latach? Ubożuchne portfolio: wiek balzakowski plus VAT i sieć zmarszczek niczym dorzecze Missisipi. Niegdyś o włos by została twarzą L’Orealu, dziś z aparycją wychuchola bycie „twarzą rajstop” zakrawa na mrzonkę. Na próżno stosowała lwipazur zwany czepotą i suplementy z pierzgi. Na nic zdał się wampirzy lifting z efektem push-up. „Bo to, pani kochana – zdradziła jej wizażystka – są zmarszczki grawitacyjne. By zyskać gładką twarz, trzeba wystrzelić się w Kosmos [kosmos].