Staropolska gościnność, tradycyjne przepisy i "święcone" dla emigrantów. Jak kiedyś wyglądała Wielkanoc w Krakowie?

fot. Justyna Kamińska/LoveKraków.pl

Chodzenie „po śmiguście”, spotkania towarzyskie, zamawianie ciast w cukierni przez panie domów, tajemnicze receptury na najlepsze wypieki i „spojenie gościa” zgodnie ze staropolską gościnnością. I na dodatek – słynne święcone dla emigrantów w 1848 roku. Tak niegdyś wyglądały Święta Wielkanocne w Krakowie w XIX wieku.

Wiosnę uważa się za czas odrodzenia życia. To właśnie na tę porę przypadają Święta Wielkanocne, z którymi wiąże się wiele interesujących obrzędów. Na początku warto jednak cofnąć się do końca XIX wieku i I połowy XX wieku, kiedy to nauka zaczęła się dynamicznie rozwijać. W związku z tym, ludzie coraz bardziej interesowali się obrzędami wiążącymi się z Wielkanocą.

Na ludowo

– Wiosna – czas oczyszczenia, moment, w którym odczuwamy potrzebę „wiosennych porządków” i stworzenia nowej przestrzeni –mówi Karolina Pachla-Wojciechowska z Muzeum Etnograficznego w Krakowie.

Jeden z najbardziej znanych zwyczajów wielkanocnych to Siuda Baba. Rolę kobiety ubrudzonej smołą odgrywa mężczyzna. Wędruje po domostwach w towarzystwie kilku krakowiaków i Cygana, z którymi zbiera datki. Poszukuje również młodych dziewczyn, które mają zostać ubrudzone sadzą.

– Zwyczaj ten jest praktykowany w Poniedziałek Wielkanocny i zachował się jedynie w podkrakowskich wsiach – opowiada nasza rozmówczyni. – Tradycja ta nawiązuje do słowiańskich obrzędów mających na celu pożegnanie zimy.

W Niedzielę Palmową działali natomiast przebierańcy zwani pucherokami. Można ich było spotkać zwłaszcza w podkrakowskich Zielonkach. Charakterystycznymi elementami stroju była czapka ozdobiona papierowymi wstążkami oraz długi kij zakończony młotkiem. Nazwa „pucherok” wywodzi się od słowa łacińskiego puer, czyli chłopiec. – Wskazuje zatem na źródła obyczaju, czyli występy żaków pod kościołami w Krakowie – mówi Pachla-Wojciechowska.

Tego dnia pucheroki składali datki i skandowali fragmenty pieśni wielkopostnych, poezji sowizdrzalskiej z XVII i XVIII wieku oraz rozmowy katechetyczne.

Chodzenie „po śmiguście”

A teraz przenieśmy się do samego Krakowa, a konkretnie do wieku XIX. Przez wszystkie sześć dni Wielkiego Tygodnia wstrzymywano się od jedzenia mięsa. Biura były zamknięte od Wielkiego Czwartku do środy po Wielkanocy. W Niedzielę Palmową kościelni roznosili po domach palmy, a w Wielką Sobotę wodę świeconą oraz gałązki cierniowe. Już w te dni Kraków był znany z przyozdabiania grobów w kościołach, a jedną z tradycji było odwiedzenie przynajmniej siedmiu z nich.

„W Wielką Sobotę po południu księża święcili po domach jaja pisane, szynki, kiełbasy, jajeczniki, mazurki i placki różnego rodzaju, przede wszystkim przekładańce i specjalność krakowską: serowce, które musiały być w każdym domu i każda gospodyni miała tradycyjną receptę na ich przyrządzanie, a sekret jej niechętnie zdradzała. Torty natomiast nie wchodziły wtedy w skład święconego. Musiało ono być bardzo obfite, bo prócz rodziny i znajomych przychodzili przez cały dzień po poczęstunek stróże nocni, lampiarze, kominiarze, listonosze, a także i żebracy” – pisała Maria Estreicherówna w książce „Życie towarzyskie i obyczajowe Krakowa w latach 1848–1863”.

Takie chodzenie nazywano wówczas „chodzeniem po śmiguście”. W związku z tym panie domu przez cały tydzień – zarówno w ciągu dnia, jak i nocą, przygotowywały poczęstunek.

Dziwny wypadek pani Boduszyńskiej

Po jakimś czasie niektóre z nich zaczęły sobie tę pracę ułatwiać i zamawiać ciasta w cukierni. Ta praktyka wywoływała jednak zgorszenie wśród innych gospodyń.

„Zabawny zdarzył się wtedy wypadek pani Boduszyńskiej, żonie profesora Uniwersytetu. Zamówiła ona kilkadziesiąt sztuk ciasta świątecznego u zaprzyjaźnionego z jej domem doskonałego cukiernika, Wielanda. Ponieważ wobec wzmożonego ruchu w tej porze zabrakło miejsca w kuchni, kazał on blachy z ciastem już przygotowanym do pieczenia poustawiać chwilowo w sieni domu. Stała tu próżna kareta pewnej hrabiny, więc kuchcik ustawił blaty pod powozem i na resorach. Tymczasem hrabina kazała zaprzęgać, a że w sieni było ciemno, zatem ani furman, ani nikt inny placków nie spostrzegli, za to gdy konie ruszyły, na ziemię rozlało się całe morze ciasta” – czytamy w tekście Estreicherówny.

Ach, ta staropolska gościnność!

Pierwszy dzień świąt krakowianie spędzali w rodzinnym gronie, przyjmując tylko tych, którzy nie mieli „święconego” u siebie. Dopiero drugi dzień świąt i kolejne dni tygodnia przeznaczano na odwiedziny – za złe uważało się, jeśli ktoś nie przyszedł w tym czasie do domu, w którym bywał. Arystokracja i bogate mieszczaństwo powoli zamieniali „święcone” w śniadanie à la fourchette – w tym przypadku podawanie ciast i wędlin schodziło na dalszy plan. Dość szybko przechodzono z domu do domu, a różnica w przyjęciu gości zależała od dobroci kucharza i gospodarza.  Interesujące jest to, że z bufetu, z którego każdy mógł częstować się czym tylko chciał, korzystali nie tylko bliscy goście gospodarza. Dość często zdarzało się, iż w odwiedziny przychodziły osoby nieznajome.

„W mieszczańskiej klasie średniej staropolska gościnność polegała jeszcze często na spojeniu gościa. Z takiego domu trudno się było wydobyć. Mimo jednak nawet największej wstrzemięźliwości, odwiedzenie tylu domów musiało mieć niekorzystny skutek dla zdrowia, toteż gdy w roku 1850 zjechało się na święta do Krakowa kilku obcych lekarzy, krążył dowcip, że znęciła ich perspektywa znacznej praktyki po święconym” – wspomina w swoim tekście Estraicherówna.

Z wizytą u biskupa

Świąteczne spotkania kończyły się najczęściej tańcami, co Maria Estreicherówna nazywa „zielonym, bardzo żywym karnawałem”. Zwyczaj ten był zachowywany nawet u ewangelickiego pastora.

Gości przyjmował również ks. biskup Łętowski – jednak ten czynił to w pierwszy dzień świąt, wbrew przyjętej tradycji. „Ale że po spaleniu Pałacu Biskupiego miał bardzo szczupłe mieszkanie, więc szemrano, iż tylko ci mogli skosztować święconego, którzy pierwsi przybyli do pokoju jadalnego, reszta, a było ich bardzo dużo, stała za drzwiami” – wspomina w swojej książce pisarka.

Później, w domach arystokracji i bogatego mieszczaństwa rozpowszechnił się zwyczaj rozsyłania zaproszeń do gości.

Słynne święcone dla emigrantów

Wielu krakowianom w pamięć zapadło święcone dla emigrantów w 1848 roku. Formująca się wówczas Gwardia Narodowa starała się pozyskać dla siebie broń – wówczas z braku funduszy miały to być kosy i piki. Chęć pozyskania wspomnianej broni przeraziła władze wojskowe, które miały powiększyć i trzymać w pogotowiu krakowski oddział. Gwardia Narodowa, chcąc pokazać swoje pokojowe usposobienie, postanowiła wydać obiad dla austriackiego korpusu oficerskiego, ale pomimo wielokrotnych zaproszeń, feldmarszałek Castiglione zabronił ich przyjęcia swoim podkomendnym.

„W miejscu tego bankietu urządzono zatem święcone dla tak źle widzianych przez Austrię emigrantów z 1831 roku, których znaczna ilość przebywała w Krakowie, zwabiona „jutrzenką swobody”. Krakowianie nie poszczędzili datków tak pieniężnych, jak i w naturze, i na święcone w pierwsze święto (23 kwietnia) przybyło do sal redutowych kilka tysięcy osób”.

Ze względu na to, że emigrantom towarzysyzło kilku Francuzów, toasty wygłaszano zarówno po francusku, jak i po polsku. Z zaproszonych władz przybył jedynie starosta cyrkularny Krieg.

Pisanki jednokolorowe

Obecnie trudno wyobrazić sobie Wielkanoc bez barwnych pisanek. Kiedyś zazwyczaj występowały w jednym kolorze, który uzyskano poprzez zastosowanie barwników naturalnych. Znajdowały się one na przykład w łupinach cebuli czy burakach ćwikłowych.

– Krakowskie pisanki były podarunkami, które wręczano rodzinie lub gościom – mówi Karolina Pachla-Wojciechowska z Muzeum Etnograficznego w Krakowie. – Zwyczaj ten miał miejsce zarówno w tradycji ludowej, jak i wśród mieszczan.

News will be here