Choć daleko mu do rockowego szaleństwa Micka Jaggera czy Iggyego Popa, to i tak Paul McCartney zawojował publiczność wypełnionej po brzegi Tauron Areny Kraków. Poniedziałkowy koncert eks-beatlesa był prawdziwym widowiskiem, godnym legendy.
Jeden z dwóch, żyjących członków Czwórki z Liverpoolu pomimo pewnej stateczności i kostyczności angielskiego dżentelmena, tak odległej od od rockandrollowej dzikości potrafił zawładnąć publicznością. Nie było co prawda rzucania biustonoszami na scenę i ekstatycznych pisków małolat, były za to sceniczne zaręczyny, obowiązkowe na każdym koncercie zagranicznej legendy przywitanie po polsku, tęczowa flaga i prawdziwa sztafeta pokoleń, bo w Tauron Arenie pojawiły się trzy, jak nie cztery pokolenia miłośników rock and rolla.
Choć eks-basista i kompozytor The Beatles przyjechał do Krakowa promować swoją ostatnią, świetnie sprzedającą się płytę „Egypt Station”, to publiczność mogła się zapoznać z całym przekrojem ponad pięćdziesięcioletniej twórczości McCarntneya, w tym sporą dawką beatlesowskich przebojów. Było więc "Hey Jude”, w którym niemałą rolę odegrała sama wielotysięczna publiczność, "Back in the U.S.S,R" z Białego Albumu czy zagrany z na bis, z werwą godną Anthraxu, albo Megadeath "Helter Skelter".
Nie zabrakło również hołdów złożonych nieżyjącym już Johnowi Lennonowi i Georgeowi Harrisonowi, Jimiemu Hendrixowi i poducentowi „Rzuków” Georgeowi Martinowi.Widowisko jest najleszym dowodem na to, że plotki o śmierci McCartneya były mocno przesadzone.
Fot. Krzysztof Kalinowski/LoveKraków.pl