Duchy dawnej „galaktyki Olsza” [Rozmowa]

Olsza fot. zdj. dzięki uprzejmości J. Ciećkiewicza

Kraina duchów, wyobraźni i zatrzymanego czasu. Jaka była dawna Olsza? W podróż do przeszłości zabiera w swojej książce „Koniec świata na mojej ulicy” Jakub Ciećkiewicz – pisarz, reporter, fotograf. – Dziś po ulicach chodzimy my, jutro przyjdą kolejne generacje. Kraków spaja nas wszystkich. Żywych i umarłych – mówi.


Natalia Grygny, LoveKraków.pl: Pana książka „Koniec świata na mojej ulicy” to podróż przez „galaktykę Olsza”. Z każdym kolejnym rozdziałem myślałam sobie, że pozwala pan zajrzeć czytelnikom do tej „osobnej planety, zatopionej w czasie” i zobaczyć ówczesnych mieszkańców „ubierających się zgodnie z modą z pożółkłych żurnali”.

Jakub Ciećkiewicz, pisarz, reporter, fotograf: Moja opowieść  jest zaproszeniem do  miejsca szczególnego, mało opisywanego, ale ciekawego i magicznego. Osiedle Oficerskie i Urzędnicze – kawałek ziemi leżący między rondem Mogilskim a ul. Pilotów – przed wojną należał do dóbr Potockich. Część „oficerską” hrabia ofiarował kombatantom I wojny światowej, a „urzędniczą” – pracownikom magistratu, którzy po odzyskaniu niepodległości zaczynali w Krakowie pracę. W zamian za to władze miasta zwolniły go z reformy rolnej. Mój dziadek kupił w pobliżu parcelę i zbudował rezydencję lekarza, gdzie przyjmował pacjentów. Całą okolicę zamieszkiwały wówczas duże rodziny, z których do dziś pozostało tylko osiem. Żyją w dworkowatych lub modernistycznych willach, a jak wiadomo wszystkie stare domy mają dusze i swoje tajemnice.

I pan zajrzał do niektórych.

Widziałem w nich portrety rodowe i  stare fotografie ludzi, którzy tworzyli historię tego miejsca. A potem zastygli na ścianach w sztucznych pozach. W książce zabieram czytelnika w podróż do tego świata, w podróż, która nie jest realistyczna, ale nieco magiczna, bo akcja opowieści została przepuszczona przez filtr wyobraźni dziecka, aby pokazać dziwność i niezwykłość życia na naszym osiedlu. Jego cechą charakterystyczną z pewnością był zatrzymany czas...

Fot. Wiesław Majka
Fot. Wiesław Majka

Od razu na początku książki zastrzega pan, żeby nie spodziewać się „ładu i składu”, ponieważ właśnie ten zatrzymany czas spaja wszystkie wydarzenia.

Czas mojego dzieciństwa płynął bardzo wolno. Dorośli pracowali, ale my, dzieci, nie mieliśmy tej świadomości. Żyliśmy we własnej galaktyce, w krainie wyobraźni: nad rzeką Białuchą, na starym lotnisku w Czyżynach czy w okolicy dworu Potockich. Jednak niedziele i święta wszyscy mieszkańcy Olszy poświęcali „rajskiemu żywotowi” w ogrodach. Relaksowi, odpoczynkowi, składaniu wizyt i wspominaniu dawnych czasów. Wydawało się, że żyjemy na innej planecie albo w innym czasie niż ten, który obowiązywał w mieście. Moi krewni i sąsiedzi nie aspirowali do nowoczesności! Z duchem czasu szedł jedynie hrabia, który jeździł na motorze marki Ryś. Pamiętam, jak przemierzał Olszę  z burzą rozwianych na wietrze siwych włosów. Wiózł jakieś pudełko przytroczone do bagażnika. Sąsiedzi utrzymywali, że były w nim  pieczarki dla „Wierzynka”. Ale to chyba bujda. Prawdą jest jednak, że po wojnie Potoccy mieli za mało ziemi, aby objęła ich reforma. Komuniści zostawili więc w spokoju dwór i stajnie. Ponoć moja babcia podsunęła pomysł, aby zaczęli hodować pieczarki, co potem przyjęło skalę przemysłową.

My  mieszkaliśmy w rezydencji otoczonej małym parkiem i zatopionej w XIX stuleciu…

Wspomina pan o niezliczonej liczbie przejść, korytarzy, pokoi.

Do dziś trudno mi powiedzieć, ile ich jest! Często wracam wspomnieniami do przeszłości. W moim dzieciństwie zdarzały się rzeczy zabawne, ale było też sporo bólu. Na przykład związanego z odchodzeniem bliskich. W dużej rodzinie zawsze umiera wielu ludzi. To jest trudne doświadczenie dla dziecka. Był też dość sztywny gorset wychowania, w którym nie potrafiłem się zmieścić. A więc konflikt z dorosłymi. Kiedy podsumowuję przeszłość…

…trochę ją pan mitologizuje.

Mam skłonność do mityzowania rzeczywistości. Wie pani, zawsze urzekały mnie zamknięte, tajemnicze światy. Przez pewien czas mieszkałem w klasztorze kamedułów na Bielanach, gdzie poznałem występującego w powieści Ojca Odona. Ten stary mnich opowiadał mi, co przeżywał, gdy przez 50 lat mieszkał sam, zamknięty i odosobniony w tzw. rekluzji. Podobno w trakcie kontemplacji przechodził na „drugą stronę” i obcował ze światem pozazmysłowym. Dla mnie pustelnia bielańska to była przestrzeń zamknięta i fascynująco tajemnicza.

Potem, kiedy wędrowałem po Maroku, moim wielkim marzeniem było spenetrowanie pałacu króla. Włożyłem wiele wysiłku, aby mnie ktoś zaprosił do domu władcy. W końcu pracownik marokańskiego wywiadu obwiózł mnie samochodem wokół miasta królewskich pałaców i pokazał, co się gdzie znajduje. To też jest zamknięty, średniowieczny świat, w którym czas się zatrzymał.

A jeszcze wcześniej, jako młody reporter, jeździłem po więzieniach, bo to są również miejsca owiane tajemnicą. Rozmawiałem z recydywistami skazanymi na wieloletnie przebywanie w celi. Słuchałem ich zwierzeń.

Dlatego nic dziwnego, że świat mojego dzieciństwa jest uniezwyklony. Dziecko w ogóle ma skłonność do mitologizowania. Stawia pytania, a potem używa wyobraźni, szuka odpowiedzi w sprawach, które dorośli lekceważą lub uznają za błahe. Część problemu tkwi oczywiście w języku, który nas oszukuje. Przecież to tylko ciąg symboli, które dla każdego znaczą co innego. Przekazanie własnego przeżycia czy doświadczenia jest chyba po prostu niemożliwe. Dlatego posługuję się metaforą bazującą na zapamiętanych i utrwalonych  emocjach.

Te emocje przeniósł pan do zawartych w książce opowieści.

Ich fabuły często nie są prawdziwe, ale przeżycia zawsze.

Wspomniał pan, że poszukuje w przeszłości odpowiedzi. Często, gdy na pewnym etapie życia staramy się znaleźć właściwą drogę, rozwiązanie, wracamy do dziecięcych lat i tu szukamy. Schulz twierdził, że ideałem artysty jest dorośnięcie do własnego dzieciństwa.

Ja odbieram te słowa jako dorastanie do urzeczywistnienia własnych marzeń. Jako zdolność do kreowania siebie w sposób autentyczny, do wyjścia poza konwenans. Dorósł do własnego dzieciństwa Krzysztof Kolumb, kiedy postanowił dotrzeć do Indii. Elon Musk wystrzelił w kosmos samochód. Był to przecież gest dziecka. Ale i pokaz własnej ekspresji.

Warto się czasem cofnąć, żeby zobaczyć, jakie były nasze marzenia i co nam przeszkodziło w ich realizacji. Często winę ponoszą dorośli. W moich czasach oczekiwali, aby dziecko było małym-starym w garniturze i zachowywało się jak człowiek dojrzały. Czyli – niszczyli wrażliwość. Deformowali, usztywniali.

Opisy dziecięcych wyobrażeń są bardzo plastyczne, dla mnie są fotografiami pana wyobraźni. I tak słowami stworzył pan „album” o dawnej Olszy.

Opisy nacechowane witalnością są formą odpowiedzi na nieuchronność śmierci. Przez całą fabułę przeplata się wątek umierania – mojego dziadka, domowników, sąsiadów, Olszy. Odpowiedzią na umieranie jest rozjarzona, bogata, pełna życia przyroda. Bo jak inaczej zbalansować śmierć? Zostaje albo rozpacz, albo afirmacja trwania.

Opisy śmierci odebrałam jako brutalne przerwanie idylli, wyobrażonego raju, jakim była Olsza. Mam tutaj na myśli przede wszystkim „Śmierć patriarchy”, czyli śmierć dziadka. Sam zadaje pan to pytanie: „czy abyśmy nie byli chodzącymi trupami?”.

W powieści pojawia się moment, kiedy „zegar u karmelitów zamarza i nikt nie umiera”. W tamtym złotym okresie na Olszy trwa raj! Ale w potem wskazówki odmarzają, przyjeżdżają wielkie spychacze, a ich przybycie – to akurat fakt rzeczywisty – jest zwiastunem zmian. Władze zabierają sąsiadom część ukochanych ogrodów, stawiają bloki. To było pierwsze umieranie świata, jakiego doświadczyłem: symbolicznie i politycznie. A gdy zaczyna się umieranie, kończy się dzieciństwo, zaczyna dorosłość. To dotyczyło również nas. Mój dziadek żył 105 lat i nigdy nie chorował, wydawało się, że jest niezniszczalny, że przeznaczenie o nim zapomniało. Do czasu.

W książce wspomina pan, że w państwa domu bywali Wisława Szymborska i Sławomir Mrożek.

Przychodziło wielu artystów zauroczonych osobowością dziadka i tajemnicą jego długowieczności. Pisarze fascynowali się też babcią, która była niezwykłą, a nawet magiczną kobietą. A artyści, jak wiadomo, mają w sobie coś z dziecka. Nie przyjmują rzeczywistości w sposób literalny, tylko ją tworzą, budują z różnych elementów, dopełniają własną wyobraźnią. Lecz nie wiem, czy mój dom, albo moja rodzina jakoś na nich wpływały.

W tych czasach zachować dziecięcą wyobraźnię jest coraz trudniej. O wiele bardziej liczy się racjonalne podejście do wielu spraw.

Cywilizacja redukuje wyobraźnię i sprowadza intuicję do obsługiwania urządzeń elektronicznych, które zabierają czas i nie udzielają żadnych istotnych odpowiedzi. Pozbawiają nas również zdolności do stawiania  pytań. Świat, który opisuję w opowieści, był barwny. Magiczny. Trochę jak ze snu. Był i minął. Jeżeli czegoś szkoda, to kultury rozmowy, lektury książek, tego wszystkiego, co w połączeniu z wyobraźnią, tworzy empatię i głębsze odczuwanie więzi ze światem.

W pana książce istotny jest wątek kobiet. Pisze pan, że babcia miała „oczy uroczne”, wspomina ciotkę Gretę czy swoją mamę.

Moja babcia reprezentuje w powieści żywioł natury, była zielarką, wróżyła z kart. Natomiast jej córka, a moja ciotka, tworzyła w domu salon artystyczny. Przyjaźniła się z Mrożkiem, chodziła do klasy z  Szymborską. I wydawała mi się bardzo sztuczna. Z jednej strony nieznośna, ze swoimi przesadnymi formami, z drugiej  dowcipna i inteligentna. A więc ciekawa. Matka w opowieści nie występuje, a była to silna osobowość. W moim świecie zabrakło zwykłej kobiety, która wprowadzałaby po prostu dziewczęcość czy kobiecość.

Witold Bereś pisze, że w tej książce „duchy stają się jak żywe”. Dla mnie momentami Olsza też stawała się krainą duchów, czarów. W jednym z rozdziałów pisze pan nawet o zjawie w mundurze nad Białuchą.

Świat ludowego spirytyzmu był głęboko obecny w moim życiu i przedostał się na karty książki. Opowieści o widmie żołnierza krążyły w domu od lat. Moja ciotka, która była niesłychanie racjonalna, twierdziła, że „spotkała” na Polesiu ducha oficera, który nie miał nóg. Okazało się, że to historia dobrze znana w okolicy. Babcia stawiała kabałę i często przepowiadała ludziom śmierć najbliższych. Jej służące opowiadały nam o strzygach i upiorach. Może dlatego w czasach studenckich przyjaźniłem się ze znaną wróżką z Kazimierza, jasnowidzącą Marią, która miała ze 100 kotów. Cały Kraków do niej chodził!

„Miasto za drzwiami nie przypominało Krakowa”? Skąd to wspomnienie?

Gdy mój bohater dojrzewa, wychodzi poza Olszę, idzie do Krakowa, który jest w opowieści Wiecznym Miastem. Ten świat, który utrwaliłem fotograficznie w albumie „Światło Kraków”,  to miasto bezludne, zatopione we mgle. Zbudowane z oddechów ludzi, którzy tu chodzili przez stulecia, tworzyli, budowali. Dziś po ulicach chodzimy my, jutro  przyjdą kolejne generacje. Kraków spaja nas wszystkich. Żywych i umarłych.

To kiedy nastąpił – w nawiązaniu do tytułu – koniec świata na pana ulicy?

Koniec świata na mojej ulicy to koniec mojego dzieciństwa. Odeszli ludzie, którzy tu mieszkali, a ja mogę ich przywoływać jedynie we wspomnieniach. Ten świat jeszcze we mnie istnieje, ale toczy się już świat innych ludzi, innych dzieci, które mają inne place zabaw, swoją wyobraźnię i własne atrakcje. Ja mogę być dla nich kimś egzotycznym, dziadkiem, który mieszka w na poły bezludnej rezydencji z ogrodem.

Czytaj wiadomości ze swojej dzielnicy:

Grzegórzki Prądnik Czerwony