Rozmowę z Michałem Rusinkiem, byłym sekretarzem Wisławy Szyborskiej przeprowadzili: Sylwia Nowosińska i Kamil Popiela z "Drugiego Obiegu" - magazynu Koła Nauk Politycznych UJ.
Kamil Popiela: Minął już ponad rok od śmierci Wisławy Szymborskiej. Co przez ten czas Panu, jako Jej sekretarzowi oraz członkowi zarządu Fundacji udało się zrobić, by Jej dorobek został odkryty na nowo? Trzeba przyznać, że po śmierci twórcy zainteresowanie jego dziełami zazwyczaj wzrasta.
Michał Rusinek: Nie jestem pewien, czy akurat zadaniem Fundacji jest odkrywanie dorobku Wisławy Szymborskiej na nowo. Po pierwsze, nie bardzo jest co odkrywać. To nie jest tak, że my mamy archiwum obfitujące w absolutne nowości. Owszem, mamy kilka tekstów nieznanych, ale będziemy je sukcesywnie publikować. Po drugie, „odkrywać” oznacza czytać na nowo. Mam wrażenie, że na razie nie ma powodu, by o Szymborskiej przypominać, bo chyba jeszcze o niej nie zapomnieliśmy. Sytuacja jest więc dosyć komfortowa. Przez ten rok byliśmy przede wszystkim skoncentrowani na realizacji Jej ostatniej woli. Był to testament dwudzielny: po pierwsze, konkretne zapisy dotyczące konkretnych osób, po drugie, statut Fundacji, który pani Wisława jeszcze za życia sporządziła. Statut oczywiście nie został przyjęty dokładnie w takim kształcie przez sąd. Głównie z uwagi na to, że prawo się zmieniło i różne rzeczy trzeba było zmodyfikować. Niemniej jednak to, co pani Wisława stworzyła, stanowiło zrąb naszego statutu, na podstawie którego zostaliśmy powołani do życia jako Fundacja i staliśmy się instytucją. Właściwie na tym upłynął nam cały rok. I tak bardzo szybko udało nam się uporać z tym wszystkim w porównaniu z innymi organizacjami kulturalnymi. Mieliśmy bardzo dużo szczęścia i napotkaliśmy na życzliwość ze strony różnych instytucji.
KP: Fundacja Wisławy Szymborskiej na początku tego roku zderzyła się z polską rzeczywistością, w której przeszłość rzutuje na teraźniejszość i przyszłość. Mam na myśli sprawę dotyczącą współpracy Adama Włodka z UB. Co dalej ze stypendium jego imienia?
MR: Sprawa stypendium i nagrody im. Adama Włodka to jest sprawa z góry przesądzona. Jest to zapis testamentowy pani Wisławy Szymborskiej, nie możemy i nie chcemy go zmieniać. Nasz partner – Instytut Książki, który miał współorganizować stypendium – wycofał się, więc zawiesiliśmy przyznawanie nagrody w tym roku. Pierwsze stypendium przyznamy za rok. Albo wejdziemy w alians z inną instytucją, albo sami powołamy jury, które będzie to stypendium przyznawać.
KP: Nazwa instytucji, z którą Fundacja może współpracować nie jest znana?
MR: Nie, jeszcze nie postanowiliśmy. Aktualnie skupiamy się na głównej nagrodzie im. Wisławy Szymborskiej, która oczywiście zostanie przyznana w tym roku zgodnie z kalendarzem.
Sylwia Nowosińska: Jeżeli chodzi o kwestię: Wisława Szymborska a polityka, czy jest to dla Pana temat drażliwy? Jak należy postrzegać przynależność poetki do PZPR oraz do pokolenia Pryszczatych autorów, którzy pisali utwory socrealistyczne?
MR: Drażliwy – to nie jest dobre słowo. Przykro mi, że dla wielu ludzi epizod w biografii Szymborskiej polegający na fascynacji komunizmem jest epizodem jedynym znanym, a w każdym razie kluczowym i przesłaniającym wszystko, z twórczością poetycką włącznie. To tak jakby mówić o św. Augustynie: o, to ten złodziej jabłek! Dobrze by było, gdyby okres komunizmu w Polsce przestał być pretekstem do czarno-białych ocen, do rozliczeń i lustracji. Dobrze by było, gdyby stał się pretekstem do merytorycznych dyskusji, dzięki którym będziemy mogli lepiej zrozumieć i literaturę, i ludzi wówczas żyjących, i wreszcie – nas samych. Mamy jakąś zgubną łatwość oceniania. Zastanówmy się, jak byśmy się zachowali, gdybyśmy żyli w tamtych czasach i wiedzieli to, co wówczas było wiadomo.
SN: Czyli to, że Wisława Szymborska nazywała Pana swoim pierwszym sekretarzem możemy odbierać jako nawiązanie do Jej sympatii politycznych?
MR: (śmiech) To akurat dowód na Jej poczucie humoru.
KP: Poczucie humoru Wisławy Szymborskiej było dość wyszukane o czym można się przekonać oglądając film „Chwilami życie bywa znośne”. Poetka wspomina w nim o swojej wielkiej sympatii do Andrzeja Gołoty. Jak Pan jako Jej wieloletni sekretarz postrzegał tę fascynację polskim bokserem?
MR: To była bardziej figura stylistyczna niż fascynacja. Boks pojawiał się w Jej poezji jako taka przeciwwaga. Muzo, nie być bokserem to jest nie być wcale - tak na przykład zaczyna się wiersz „Wieczór autorski”. Traktowałbym to raczej na zasadzie pewnej zabawy środowiskowej. Znajomi i przyjaciele zrobili kiedyś pani Wisławie taki żart, że opublikowali tom wierszy rzekomo Andrzeja Gołoty, przez dwa ‘ł’. Pojawiły się nawet sugestie, że on dlatego przegrywa te walki, bo jest subtelnym lirykiem…
SN: A jeżeli chodzi o fascynację Woodym Allenem? Słynny reżyser bardzo pozytywnie wypowiadał się o twórczości Szymborskiej. Dlaczego w takim razie nie spotkali się?
MR: Nie spotkali się, dlatego że byli podobni. Mieli podobny stosunek zarówno do poznawania nowych ludzi jak i podróżowania. Zresztą pani Wisława w pewnym momencie się zgodziła, chciała go zaprosić na kolację. Był taki pomysł, kiedy Allen był w Polsce. Jednak on nie mógł wtedy zostać na noc w Krakowie. Był w trasie koncertowej, więc nic z tego nie wyszło. Choć prawie się to udało. W filmie „Chwilami życie bywa znośne” mówił: „ja jestem interesujący wyłącznie z daleka”. Myślę, że to jest taka fraza, którą pani Wisława też mogłaby o sobie powiedzieć. On poznał Jej poezję dzięki Elżbiecie Czyżewskiej, która podarowała mu tom Jej wierszy. Ona bardzo ceniła jego filmy.
KP: Mamy jeszcze jedno pytanie odnośnie do filmu Katarzyny Kolendy Zaleskiej. Gdzie teraz znajduje się medal noblowski? Za życia poetka nie przywiązywała do tego przedmiotu zbyt dużej wagi. Jak wiemy, jeden z dwóch, pozłacany można obejrzeć w Kamienicy Szołayskich. A gdzie jest drugi?
MR: Złoty został przekazany do Muzeum Uniwersytetu Jagiellońskiego w Collegium Maius. I leży obecnie, bodajże obok statuetki Oscara Andrzeja Wajdy. Zgodnie z wolą pani Wisławy po Jej śmierci stał się on własnością muzeum.
KP: Czyli na filmie szukał Pan pozłacanego medalu?
MR: Tak, pozłacanego. Tego, który znajdował się w zrobionym przez panią Wisławę pudełeczku.
KP: W 1. rocznicę śmierci poetki otwarto wystawę „Szuflada Szymborskiej”, na której można obejrzeć ów medal. W lipcu tego roku przypada 90. rocznica Jej urodzin. Czy Fundacja planuje w szczególny sposób uczcić ten jubileusz?
MR: Planuje, ale utrzymuje to jeszcze w tajemnicy. Nie sądzę, żeby to były jakieś huczne obchody, ale chciałbym, żeby jakoś zostały zauważone. Zresztą ta wystawa będzie w Krakowie co najmniej dwa lata, więc może zorganizujemy coś w jej obrębie. Ma ona dość otwartą formułę, więc jest taka możliwość.
KP: Ma Pan informacje na temat popularności tej wystawy, ile osób odwiedziło ją od czasu otwarcia?
MR: Nie mam danych ile osób dokładnie odwiedziło wystawę. Natomiast wiem, że w weekendy jest to ok. 700-800 osób, to jest bardzo dużo.
SN: A teraz o artykule z portalu natemat.pl. Tytuł tego tekstu brzmiał następująco: Michał Rusinek- strażnik dorobku Wisławy Szymborskiej czy literacki celebryta? Jak się Pan odnosi do tego typu tytułów i jak Pan na nie reaguje?
MR: Z zakłopotaniem. Określenie „celebryta” oznacza kogoś, kto jest znany z tego, że jest znany. Natomiast zaczyna też – niestety – funkcjonować wówczas, kiedy nie bardzo wiemy, czym się ktoś zajmuje i nie zadajemy sobie trudu, żeby to sprawdzić. Słowem, łatwiej jest kogoś, kto się pokazuje w mediach nazwać celebrytą, zamiast sprawdzić, czy może istnieje jakiś powód dla jego pojawiania się w mediach.
SN: A przeszkadza Panu, że pojawia się Pan w rubryce znani i lubiani, życie gwiazd?
MR: W rubryce „życie gwiazd” pojawiłem się zupełnie nieprawomocnie. Zdaje się, że nie było odpowiedniej rubryki… Ale to raczej powód do śmiechu, niż niepokoju.
SN: Można powiedzieć, że Pan i Pani Szymborska przyciągaliście się na zasadzie przeciwieństw, bo ona preferowała prywatność a Pan…
MR: Kiedy podjąłem się pracy sekretarza, dosyć szybko okazało się, że będę też pełnił funkcję rzecznika prasowego. Od tego właściwie zaczęło się moje bywanie w mediach. Zresztą media, a szczególnie telewizja, lubią – tak jak Maklakiewicz w „Rejsie” – takie piosenki, które już znają, więc lubią zapraszać ludzi, którzy już byli. Dopiero od drugiego razu się zaczyna bywać.
KP: Z racji, że jesteśmy studentami politologii nie mogliśmy o to nie zapytać. Jak ocenia Pan język dzisiejszej polityki i posługiwanie się figurami retorycznymi przez polskich polityków?
MR: Nie zajmuję się zawodowo językoznawstwem i podsłuchiwaniem retoryki polityków. I bardzo się z tego cieszę. Figury retoryczne nie są najważniejszym elementem retorycznej strategii, ale jeśli o nie pan pyta, to od razu powiem, że w języku polityków jest ich stosunkowo niewiele. Rozumiem jednak, że Pańskie pytanie dotyczy raczej retoryki jako takiej. Otóż pamiętam jeszcze pierwszą formację polityków, po 1989 roku, takich, którzy zawsze się zajmowali działalnością społeczną i dopiero wówczas mogli wejść do struktur rządowych. Oni byli autentyczni. Najważniejsza w retoryce jest autentyczność. Jest to rodzaj spójności pomiędzy sądami a sposobem ich wyrażania. Dobrze, gdy idzie za tym świadomość własnego języka. Tego pierwszego nie da się nauczyć. To drugie – można wyćwiczyć. I tu jestem dobrej myśli, bo jest coraz więcej profesjonalnych szkół retoryki. Jedna z najstarszych funkcjonuje zresztą na UJ. Retoryka potrzebuje demokracji. Nie da się teraz czytać przemówień, nawet najbardziej żarliwych, z czasów komunizmu.
SN: Nowomowa wyszła również z użytku.
MR: Pojawia się inna nowomowa. Nowa-nowomowa. Na szczęście są różnego rodzaju narzędzia, np. media, które mogą ją weryfikować i zanalizować język. Przede wszystkim zmieniło się to, że dawniej mówcy nie zwracali uwagi na słuchaczy, bo słuchacze i tak ich musieli słuchać. A w demokracji ludzie mogą machnąć ręką i powiedzieć: nudziarz. Trzeba mówić do ludzi. W retoryce współczesnej coraz ważniejszy jest odbiorca. Trzeba mieć świadomość jak go do siebie przekonać.
SN: W jednym z Pana tekstów znaleźliśmy…
MR: …błąd. (śmiech)
SN: Nie, (śmiech) nie odważylibyśmy się. Jeżeli chodzi o błędy, może przejdę do bardziej adekwatnego do sytuacji pytania. W jednym z Pana wpisów na Facebooku stwierdził Pan, iż nie akceptuje słowa ‘witam’. Nam podczas umawiania się z Panem, drogą mailową przydarzyła się mała wpadka. Nie mogliśmy włączyć polskich znaków przy pisaniu wiadomości, bardzo się stresowaliśmy…
MR: …Naprawdę? O mój Boże! Wychodzę na jakiegoś potwora…
SN: Byliśmy bardzo szczęśliwi, że odpisał nam Pan mimo tej małej gafy.
MR: Nie no… bez przesady. Ten wpis był pewnego rodzaju prowokacją. Nie wiedziałem, że ona przyjmie aż takie rozmiary. Jednak jestem zadowolony, że udało się odwrócić uwagę opinii publicznej od np. bielizny celebrytów i zwrócić ją (uwagę, nie bieliznę) na kwestie czegoś, co pozwala nam się ze sobą dogadywać. Nie chodzi o edukację. Ale o świadomość. Świadomość, że komunikacja nie powinna się ograniczać do powtarzania w kółko tych samych fraz, które przestają cokolwiek znaczyć. Mam takie wrażenie, że listy, które zaczynają się od ‘witam’ a kończą na ‘pozdrawiam’ są absolutnie pozbawione tożsamości. To może pisać do mnie maszyna. Być może tak jest. Jak dostaje takie listy od studentów czy instytucji to, nie ukrywam, trochę mnie to irytuje.
SN: Jakie jeszcze wyrażenia poza ‘witam’ irytują Pana?
MR: Irytuje mnie taki język z naddatkiem. Gdy jest czegoś za dużo. Np. zamiast mówić ‘dzisiaj’, instytucje wolą ‘dzień dzisiejszy’, ‘w miesiącu marcu’, tzn. w marcu. Rozumiem, że mówi się ‘miasto Kraków’, bo jest też gmina Kraków. Choć też wolałbym mówić ‘w Krakowie’ i mieszkać w Krakowie. I jeszcze jedno: ‘posiadanie wiedzy w temacie’. Natomiast kiedyś zadzwoniła do mnie pani z banku i spytała czy może rozmawiać z panem Michałem Rusinek? Na co odpowiedziałem, że ja się deklinuję. A ona odparła, że przeprasza, zadzwoni później. Może chodziło jej o depilację? Ale tak naprawdę, to są to wszystko znaki nie tyle depilacji, ile depersonalizacji – dość niepokojącego zjawiska. Jestem tylko jakimś numerkiem, awatarem, adresatem automatycznie wysyłanych komunikatów. Niedobrze się dzieje gdy zza słów, którymi się posługujemy nie widać człowieka. Muszę powiedzieć, że martwi mnie anonimowość Internetu. Zastanawiam się, czy osoba wpisująca w sieci jakieś obelgi pod czyimś adresem, byłaby na tyle odważna, by powiedzieć je temu komuś w twarz. Anonimowość powoduje, że opada z nas coś, co czyni nas cywilizowanymi ludźmi. Co zostaje? Lepiej nie pytać.
KP: To jest taka polska mentalność.
MR: Tak. To jest bardzo polskie. Zdarza mi się czytać prasę amerykańską.
KP: Na forach w Stanach Zjednoczonych czegoś takiego nie ma, bądź jest to zjawisko marginesowe.
MR: Nie ma. Być może dlatego, że mają oni świadomość, iż anonimowość w sieci jest względna, że prokurator w razie potrzeby może dotrzeć do tego, kto co pisał. A może po prostu Internet nie służy tam do wylewania nieczystości.
SN: I na koniec mamy pytanie odnośnie do tzw. patchwritingu, o który oskarża Pan w jednym z artykułów w Gazecie Wyborczej leniwych studentów. Jak Pan sądzi, czy taki sposób tworzenia może studentów czegoś nauczyć? A może należy się go wystrzegać? Pytamy jako osoby, które w przyszłości będą musiały zmierzyć się z napisaniem pracy magisterskiej.
MR: Oj, nie oskarżam! Raczej ukazuję zjawisko. To było omówienie najnowszych książek poświęconych zjawiskom retorycznym. W jednej z nich pojawiło się zjawisko patchwritingu, czyli umiejętnego korzystania z cudzych myśli, jako zjawisku obecnie dostrzeżonemu, ale towarzyszącemu nam od wieków, zjawisku kulturotwórczemu. Autor nie ujmował go w kategoriach moralnych, raczej praktycznych. To nie pochwała plagiatu, ale rozsądnego korzystania ze źródeł – tak, by budować na nich własne koncepcje. Z całą świadomością, że nasze koncepcje też ktoś niebawem wykorzysta. Wy, dzisiejsi studenci, jesteście w cudownej sytuacji. Macie dostęp przez Internet nieomal do wszystkiego, co zostało wydrukowane. Ja po materiały do doktoratu musiałem pojechać do Anglii. Siedziałem w British Library i tam miałem nieomal wszystko pod ręką. W zeszłym roku wydałem habilitację, do której materiały zdobywałem przez Internet, nieomal wyłącznie w formie elektronicznej. To ogromna oszczędność czasu i pieniędzy. A do Londynu można się wówczas wybrać w celach wyłącznie turystycznych…
Wywiad publikujemy dzięki uprzejmości magazynu „Drugi Obieg”.