Już niebawem Teatr Variete stanie się najważniejszym punktem na kulturalnej mapie Krakowa i Polski. Lekkość, tajemnica i wdzięk zapewne sprawią, że będzie to miejsce magiczne. Po premierze musicalu „Legalna Blondynka” po raz pierwszy od czasów II wojny światowej będzie można zobaczyć rewię. – Moim największym marzeniem jest to, aby Teatr Variete stał się krakowskim Broadwayem – przyznaje w rozmowie z LoveKraków.pl Dyrektor Janusz Szydłowski. – Poprzeczkę stawiamy wysoko.
Natalia Grygny, LoveKraków.pl: Kiedy po raz pierwszy usłyszałam nazwę Variete, skojarzyła mi się z czymś tajemniczym i lekkim.
Janusz Szydłowski, Dyrektor Teatru Variete: Trafiła pani tym określeniem w dziesiątkę, dlatego że słowo „variete” jest synonimem pewnej estetyki, która będzie prezentowana w tym teatrze. Nasz teatr ma dostarczać przede wszystkim uśmiechu i radości, a jeżeli nazywamy to rozrywką, to musi być ona na najwyższym poziomie. Mam na myśli scenariusz, myśl przewodnią czy merytoryczną danego widowiska. Musi to być poparte fantastycznym wykonaniem. Musical „Legalna Blondynka” wymaga ogromnego profesjonalizmu, dlatego tutaj poszukiwaliśmy ludzi z całej Polski, przesłuchaliśmy ponad 760 osób, żeby ostatecznie wybrać z nich 35.
Nie obawiali się Państwo, że „Legalna Blondynka” może się kojarzyć trochę kiczowato?
Być może, ale wie pani co jest najważniejsze? Jeżeli otwiera się taki teatr, to trzeba znaleźć coś, czego nie było w Polsce. Bo zarówno „Koty”, „Les Miserables”, „Skrzypek na dachu” czy „Chicago” to spektakle fantastyczne, ale my dajemy widzowi coś innego. Zależało mi na tym, aby pierwszy spektakl zainaugurował młodością, temperamentem i ciekawymi emocjami. A to dają młodzi ludzie. Młodość ma swój największy walor sceniczny objawiający się w charakterze ludzi, którzy występują. Starsi aktorzy mający dokładnie te same predyspozycje, w sensie muzykalnym czy wokalnym, nie podołaliby temu zadaniu. To przedstawienie wymaga przede wszystkim kondycji. I tego, co jest w młodości wspaniałego: wdzięku. Spektakl musi być otwarty radością. Miałem możliwość oglądania różnych rzeczy w trakcie mojego pobytu za granicą. Łatwo byłoby mi wybrać musical, w którym wystąpi szesnaście osób, ale jest on moim zdaniem najlepszą na inaugurację propozycją repertuarową.
Oprócz tego, po raz pierwszy od czasów II wojny światowej będzie można zobaczyć w Krakowie rewię.
W naszym zamierzeniu jest robienie teatru głównie o charakterze muzycznym. Co nie znaczy, że w repertuarze nie pojawi czasami komedia muzyczna czy świetna farsa. W rewii jest ponad 200 kostiumów i zmieniających się co chwilę obrazów. Wszystko to polega na tym, aby zaskoczyć widza urokiem pewnych działań. Być może okaże się, że spektakl ten będzie się rozwijać. Mamy już zespół i na jego bazie możemy teraz konfigurować różnego rodzaju zabawy.
Burleska, kabaret, teatr grozy… Teatr Variete stawia na różnorodność.
Tak, to wszystko kryje się pod tą nazwą.
Czy dążą państwo do wypełnienia luki, jeśli chodzi o kwestie repertuarowe?
Pierwszą luką, którą zapełnimy, będzie okres wakacyjny. Musimy nastawić się na to, aby Kraków mógł zabawić widza obcojęzycznego. To muszą być spektakle, gdzie nie ma bariery językowej. Takim osobom również musimy zapewnić rozrywkę.
Nie boi się pan, że w sporej liczbie instytucji kultury, propozycje Teatru Variete mogą się zgubić?
Szanuję wszystkie teatry, ale nasz będzie najlepszy.
Będzie to zatem jeden z najważniejszych punktów na kulturalnej mapie Krakowa?
Zapewne nie tylko Krakowa, ale i Polski. Poprzeczkę stawiamy bardzo wysoko. Chcemy zrobić teatr najbardziej ambitny i najszlachetniejszy w swojej formie. Będziemy dopieszczać artystów, którzy zasługują na to i w ten sposób dopieszczać również widza. Może dojdzie do takiego momentu, w którym ludzie powiedzą: a po co my mamy jechać do Warszawy, jeśli tu na miejscu mamy coś lepszego? Kraków niegdyś był ostoją kultury, dlatego nie powinniśmy czuć się gorsi. Najpiękniejsze miasto w Polsce, największa liczba turystów… Nic nie stoi na przeszkodzie, abyśmy mieli i najlepszy teatr.
Czy możemy nazwać Teatr Variete takim krakowskim Broadwayem?
Piękne pytanie i przyznaję, że chciałbym, aby tak było. To moje największe marzenie. Dlatego też uważam, że musimy się cenić, ale nie popadać w pychę, bo jeżeli uda nam się ten pierwszy spektakl, musimy wykorzystać taką szansę. Musimy się z tego wywiązać i pokazać, ze warto było taki teatr tworzyć. Bez zespołu, który w tej chwili jest ze mną, nie zrobiłbym czegoś takiego. Ci wszyscy ludzie są twórcami. To musi być jedna wspaniała rodzina. Mając świetny zespół, można mieć świetny teatr. To jest taki nierozerwalny krąg wrażliwości ludzi, że jeżeli jedna z tych osób nie będzie pracowała na tej samej częstotliwości, ten łańcuch pęka.
To w końcu dzieło, za którym kryje się ogromna praca wielu ludzi.
To gigantyczna praca. Za przykład weźmy farsę. Jest to trudny gatunek, wymagający specyficznego poczucia humoru, wyobraźni abstrakcyjnej. Całość musi zabawić widza. Musical natomiast jest najtrudniejszą formą. Nawet w porównaniu z operą, bo bycie aktorem operowym a musicalowym to kolosalna różnica z korzyścią dla aktora musicalowego.
Jak zatem ocenia pan role tytułowe w spektaklu „Legalna Blondynka”?
Jedynym problemem jest to, że nie można było wybrać więcej aktorek, które zagrałyby Elle Wods. W spektaklach muzycznych, gdzie bazujemy głównie na głosie, w każdej chwili może nam się coś przytrafić. Barbara Kurdej-Szatan i Natasza Urbańska są zupełnie inne. To dwa różne przedstawienia i dwie różne osobowości. Osobowość głównej postaci będzie narzucała efekt finalny.