Dominika w świecie Głuchych

Dominika Feiglewicz w trakcie próby do "Wojny w niebie" fot. Piotr Kubic
Wywołała zamieszanie „Wojną w niebie” i nauczyła się opowiadać świat na migi. Po drodze spotkała Krzysztofa Globisza i osoby Głuche podczas spotkania z bezdomnymi na Plantach. Aktorka i reżyserka Dominika Feiglewicz ma jeszcze wiele do powiedzenia.

Patrycja, Dominika, Rafał i Krystian. Nie spotkaliby się pewnie na jednej scenie, gdyby nie Dominika Feiglewicz i jej upór w dążeniu do celu. Tak powstała „Wojna w niebie” opowiadająca o poszukiwaniu własnej tożsamości i niezrozumieniu przez otoczenie. Na migi i za pomocą emocji.

A Feiglewicz postanowiła zabrać na tę „wojnę” osoby niedosłyszące i niesłyszące.

– Każdy z nich jest inny i wnosi coś wyjątkowego. Mimo młodego wieku mają wiele do powiedzenia. Dzieciakami też nie są – śmieje się Dominika Feiglewicz. – Wszyscy mają od 21 do 26 lat, a ja jestem niewiele starsza od nich – dodaje.

Premiera sztuki miała miejsce w 2018 roku w Cricotece w Krakowie.

Zlepek doświadczeń

– Sklejaliśmy nasze doświadczenia i tak powoli powstawała „Wojna w niebie”. Sama nie pociągnęłabym tego pomysłu. Tworzyli ze mną ten spektakl ludzie z wielkim sercem i doświadczeniem artystycznym. Poza naszą piątką jest ich jeszcze cała lista. To tylko dzięki ich wrażliwości i zespołowości doszliśmy do tego co jest dziś. Od początku stawiałam na to, że jak coś robimy, to musi być na poziomie, a nie na poziomie domu kultury z teatrzykiem cieni. Od razu zaznaczam, że nie mam nic przeciwko teatrzykom cieni – uśmiecha się.

– Tak, „Wojna w niebie” zdecydowanie teatrzykiem cieni nie jest. Oprócz tego dużo działasz, skąd ty masz tyle siły?

– Pochodzę z rodziny silnych i upartych kobiet. My chyba genetycznie mamy to zapisane! Moje babcie i prababcie żyły po 90 lat. Potrafię być wdzięczna za to, co mam i jakich ludzi spotykam. Oczywiście czasami czuję się bezsilna, ale wtedy mówię sobie: naprawdę nie masz siły? Domka… popatrz szerzej i działaj! – odpowiada Dominika.


Fot. Maciek Bernaś

Wystarczy słowo

Feiglewicz swoje dzieciństwo spędziła w Jordanowie u podnóża Beskidu Makowskiego. Swoją przygodę z Krakowem rozpoczęła na dobre podczas studiów na Uniwersytecie Rolniczym. Skończyła geodezję i została panią inżynier.

Jednak swojego zamiłowania do aktorstwa nie była w stanie poskromić. I tak w 2013 roku trafiła do – wtedy jeszcze – Państwowej Wyższej Szkoły Teatralnej przy Straszewskiego (teraz Akademii Sztuk Teatralnych).

I tak przez pierwsze lata brała udział w zajęciach, zdawała kolejne egzaminy. Jednak „to coś” przytrafiło jej się na czwartym roku. To właśnie wtedy na swojej drodze spotkała Krzysztofa Globisza.

– Nastąpił przełom. Zrozumiałam, co chcę robić na scenie i jak tworzyć. Byliśmy jednym z pierwszych roczników, który miał zajęcia z Globiszem po jego wylewie. Pracowaliśmy nad tekstem „Wojny w niebie”. Ogromnie przeżywałam te zajęcia, a tekst Josepha Chaikina pracował we mnie jeszcze długo po nich – wspomina.

Była to dla niej prawdziwa szkoła emocji. Płacz i wzruszenie przeplatały się tu ze śmiechem, nauką cierpliwości i słuchania drugiego człowieka.

– Czytałam to, co zapisane miedzy słowami. Globisz pokazał nam, jak na jednym słowie można zbudować całą treść. I że czasami jedno słowo wystarczy, by przekazać komuś sens za pomocą emocji. On powoli wypowiadał słowa, a my jakoś ciągle chcieliśmy przyspieszyć. Jednak trzeba było czekać, aż słowo się stworzy. To była nauka cierpliwości i uważności. Czasami zastępował go grą na harmonijce ustnej. To było niesamowite! Przez trzy lata w szkole nie doświadczyłam czegoś takiego w pracy nad słowem – dodaje Feiglewicz.

Czuła, że „Wojny w niebie” nie może ot tak po prostu zostawić.

Spotkanie drugie

Drugim przełomowym dla niej spotkaniem była Zupa na Plantach. Stąd trafiła do świata Głuchych. Na jedno z coniedzielnych spotkań z bezdomnymi i domnymi grupa osób niewidomych i niesłyszących przyniosła upieczone przez siebie ciastka, żeby podzielić się z potrzebującymi. Dominika szybko złapała z nimi dobry kontakt i trafiła na spotkanie w Polskim Związku Głuchych.

Tam poznawała kolejne osoby i mapę miejsc spotkań Głuchych w Krakowie. W PZG zorganizowała spotkanie, na które przyszli m.in. „oni” - fantastyczna czwórka – Patrycja, Dominika, Krystian i Rafał, z którą zaczęła swoją nową teatralną podróż.

– Wszyscy udzielali się w różnych artystycznych działaniach, a teraz chcieli zrobić coś na serio. Powiedziałam im, że to nie jest zabawa w teatr na miesiąc czy dwa. Spotkania będą odbywały się regularnie, trzeba będzie w to włożyć sporo pracy i czasu. Oni podjęli to wyzwanie – opowiada.

Fot. Maciek Bernaś

Można bez słów?

Feiglewicz przyznaje, że wszyscy porozumiewają się bez słów. A na próbach łączniczką w komunikacji tych różnych światów była Patrycja.

– Tak jest od czasu castingu. Kiedy go przeprowadzałam, miałam mieć tłumacza. Okazało się, że nie dotrze. Byłam zestresowana, bo chociaż znałam podstawy języka migowego, myślałam, że to nie wystarczy. Los chciał, żeby to właśnie Patrycja zjawiła się na castingu jako pierwsza – mówi z ulgą w głosie.

Podczas prób do spektaklu ustalili, że wszyscy czegoś się od siebie uczą. Ona przekazuje im teatralną wiedzę, oni wprowadzają ją w swój świat i uczą języka migowego.

– Oczywiście nie wygląda to tak kolorowo, jak brzmi. Jeśli nie mogliśmy przejść dalej, bo źle migałam, poprawiali mnie. Wzięli sobie ustalenia do serca i nie było zmiłuj – śmieje się. – Pojawiały się wątpliwości, czy to, co robię, ma sens. Te miliony pytań w mojej głowie… Ale każdy z nas dawał od siebie wszystko, co miał najlepsze. Staraliśmy się traktować na równi w poszukiwaniu i poznawaniu  – dodaje.

Pierwsze mignięcie

Jak zaczęła się jej przygoda z językiem migowym? Na jeden z egzaminów w PWST musiała przygotować piosenkę w języku migowym ze swoim kolegą. Był to utwór Anny Marii Jopek „Zostań ze mną”.

– W dużym skrócie: ja w tym układzie miałam odgrywać osobę Głuchą i migać do mojego kolegi, chcąc mu coś powiedzieć, a on miał nie rozumieć o co mi chodzi. Chodziłam na spotkania z tłumaczką, zapisywałam, nagrywałam, jak się miga. Dziwiłam się, że idzie mi dość dobrze i uznałam, że chcę się tego języka nauczyć. Jednak z racji tego, że dwa pierwsze lata w szkole były trudne i czasochłonne, swoje plany musiałam przełożyć – opowiada.

Między słowami

Kontynuuje: – Czasami wiele jest zapisane między słowami. Nie musisz czegoś wypowiadać, ale słowo staje się impulsem dającym ci jakąś treść. Między słowami zapisane są emocje, a język gestu jest bardzo emocjonalny. My, aktorzy, pracując na słowie, nadajemy mu barwę głosem, wyrażamy emocje za pomocą intonacji. W języku migowym intencja przejawia się w spojrzeniu i geście, który za pomocą zróżnicowanej ekspresji nadaje mu dodatkowe znaczenie.

Trudny zawód: pasja

Reżyserka „Wojny w niebie” przyznaje, że swoją działalność traktuje jak pasję.

– Myślę: ok, jestem aktorką z zawodu, daje mi to jakieś narzędzia i umiejętności. Ale tym wszystkim kieruje bardziej pasja. Kiedy chodziłam do szkoły teatralnej, nauki nie traktowałam jak przymusu. Sprawiało mi to ogromną przyjemność. Nadal traktuję to jako coś, co mnie rozwija i łączy się z tym, w co wierzę. To coś, co przynosi wiele dobrego dla innych, nie jest tylko pracą od 8.00 do 16.00 – ocenia.

– A boisz się krytyki? O sztukę można się nieźle pokłócić…

– Krytyka jest dobra, jeśli jest konstruktywna, jeśli to są uwagi, które coś dają. Na zasadzie: „To się nie czyta, może spróbuj inaczej, zamień tak i może coś z tego wyjdzie, przyniesie coś lepszego”. Jeśli to jest krytyka na zasadzie „ąę”  i „wiem lepiej”, to nie warto długo zawracać sobie nią głowy – kwituje Feiglewicz.

– Bałaś się pierwszych reakcji ludzi na „Wojnę w niebie”?

– Tak. Kto by się nie bał… Ale wiesz, do tej pory na mojej drodze zawsze pojawiali się dobrzy ludzie. Wierzę, że tak zostanie. Wcześniej sami musieliśmy zabiegać o uwagę, teraz telefony się rozdzwoniły, jeśli chodzi o zaproszenia do różnych miejsc naszego spektaklu.

Fot. Maciek Bernaś

Taki team się zdarza

Machina rozkręciła się na dobre, a Dominika postanowiła założyć fundację. I tak w lutym 2019 oficjalnie zaczęła działać Migawka. Wszystkie warsztaty teatralne, plastyczne i muzyczne współtworzą osoby niesłyszące, niedosłyszące i słyszące.

– Po pierwsze: założenie fundacji umożliwia ubieganie się o dotacje czy podpisywanie umów z instytucjami. Po drugie: kurczę, mam takich ludzi! Trzeba nas jakoś związać i zatrzymać – tłumaczy Feiglewicz.

Podkreśla, że działania fundacji są skierowane dla osób z niepełnosprawnościami.

– Na takim etapie, na jakim jesteśmy, kierujemy je przede wszystkim osobom z niepełnosprawnością słuchu. Nasze projekty nie mają funkcjonować jak w wielu fundacjach na zasadzie udostępniania wydarzeń. My chcemy w ich organizację angażować osoby z niepełnosprawnością, to z nimi chcemy się spotykać w sztuce i z nimi ją współtworzyć – zaznacza.

Szanowni Państwo, to nie egzotyka

– Nie masz wrażenia, że niektórzy wciąż podchodzą do spektakli czy innych wydarzeń z osobami niepełnosprawnymi jak do jakiejś „egzotyki”? – zastanawiam się. – Wiem, wiem, to nie codzienność.

– Tak, często jest to tak odbierane. Dlatego robimy to po to, aby pokazać, że to nie egzotyka, tylko normalni ludzie chcący wyrazić coś poprzez sztukę – odpowiada moja rozmówczyni.

Dodaje, że chce iść o krok dalej.

– Moim marzeniem jest, aby osoby niesłyszące miały możliwość dostania się do szkoły teatralnej. Tak samo jak dostają się na inne studia. Myślę, że wada słuchu nie powinna być traktowana jako wada w ścisłym tego słowa znaczeniu, ale wartość, z którą przychodzisz do szkoły. Owszem, posługujesz się innym językiem, ale pokazujesz prawdę, którą masz w sobie i jesteś traktowany na równi – zdradza Feiglewicz. – A znam osoby, które do szkoły teatralnej się nadają i mogłyby sobie w niej poradzić. Tutaj konieczny jest jedynie tłumacz języka migowego.

– Pomysł świetny, ale pytanie, co mogą robić takie osoby po skończeniu szkoły?

– A co robi ponad 100 absolwentów szkół aktorskich rocznie? Szuka pracy i to już od nich zależy, z jaką determinacją będą walczyli o siebie i z kim będą podejmowali tę walkę. Ważna jest otwartość. W takim sensie, że dajemy możliwość wszystkim, jeśli widzimy potencjał w danej osobie. Ale jeżeli to się nie sprawdzi, zawsze tej osobie można powiedzieć, że daliśmy szansę, ale to chyba nie ten czas, nie ta przestrzeń. Nie można z góry zakładać, że się nie da – odpowiada Feiglewicz.

– Nie można. Ale jaka jest szansa na tę otwartość?

– Inność jest czymś pięknym, czymś ciekawym do odkrywania, patrzenia na świat i trzeba być otwartym na taką inność. Wpuszczać do dyskusji, rozmowy, działań. Czy to się zmieni… Cóż, wydaje mi się, że to trudne. Co przyniesie przyszłość, zobaczymy – przyznaje Feiglewicz.

Fot. Piotr Kubic

„Weź nie marudź”

Umiejętność słuchania, większa otwartość, język migowy i cierpliwość. Tego uczy się od osób Głuchych.

– Kiedy przechodzą przez jakieś trudności, mają siłę walczyć. To zawstydzające, kiedy ty czy ja, mając w zasadzie wszystko, poddajemy się. Trzeba wziąć się w garść i powiedzieć sobie: weź nie marudź, twoje problemy nie są aż takimi problemami – ocenia. – Dzięki nim nauczyłam się doceniać ludzi, których mam wokół siebie. Dzięki nim potrafię się zatrzymać. Dzięki nim jestem w miejscu, w którym jestem… Udało mi się wejść na drogę, podczas której mogę poszukiwać i odkrywać rzeczy, których w życiu bym nie zaplanowała. Gdyby ktoś powiedział mi trzy lata temu, że będę robić to, co teraz, nie uwierzyłabym – przyznaje.

„Trzeba wierzyć”

Jakiś czas temu postanowiła przejść sama trasę Camino de Santiago, czyli szlak św. Jakuba. Odcięła się od świata – jak to się teraz mówi – i miała sporo kilometrów do przemyśleń.

Kiedy po prawie dwóch tygodniach włączyła telefon, miała długą listę połączeń nieodebranych. Okazało się, że były wśród nich propozycje wystawienia „Wojny w niebie” w różnych miastach Polski i inne dość przełomowe dla niej wieści.

– Znak? – śmieje się. – Wiem tylko, że trzeba wierzyć w to, co się robi i działać z sercem, reszta przyjdzie sama – podsumowuje Dominika Feiglewicz.

News will be here