– Od tego pytania nie ucieknę. Może kiedyś bym tak chciała, ale na szczęście, doceniam czas, jaki nam został dany – mówi w wywiadzie dla LoveKraków.pl Joanna Kulig, żona kandydata na prezydenta Krakowa.
Tym tekstem zaczynamy prezentować kandydatów na prezydenta Krakowa od nieco innej, mniej formalnej strony. Za tydzień tekst o Łukaszu Gibale, kandydacie z komitetu Krakowa dla Mieszkańców.
Patryk Salamon, LoveKraków.pl: Kiedy się Państwo poznali?
Joanna Kulig, żona Andrzeja Kuliga, kandydata na prezydenta Krakowa, kustosz w Bibliotece Wydziału Stosunków Międzynarodowych i Politycznych UJ: Dla kogoś z zewnątrz – mało oryginalnie. Dla nas w jednym z miejsc ważnych zawodowo i prywatnie. Na uniwersytecie. A bardziej szczegółowo w bibliotece, gdzie jako studentka zaczęłam pracę. Nie było „pioruna sycylijskiego”. Aby wpaść mężowi w oko musiałam użyć linijki. Niemal dosłownie i w przenośni. Wracając do pytania: przyszedł „ktoś” i szukał czegoś na półce z czasopismami, miejscu świętym i dostępnym dla pracowników naukowych. I okazało się, że nim był! To magiczne działanie czasopisma „Państwo i Prawo”. I tak w październiku 1987 roku rozpoczął się najważniejszy i wyjątkowy rozdział w moim życiu.
Jak musiała Pani użyć linijki?
Naprawdę chce pan to wiedzieć? Emocje wzięły górę i kiedy zabrakło mi logicznych argumentów, po prostu rzuciłam linijką. Przeleciała niedaleko oka. Ale z biegiem lat epizod nabierał dramatyzmu. Kiedy dziewczynki były małe, uwielbiały tę historię. Była w zależności od okoliczności stosownie ubarwiana, że tata miał być cyklopem albo piratem. Po latach usiłowaliśmy sobie przypomnieć o co wtedy poszło, ale się nie udało. Została historia. Właśnie się znowu złapałam, że mówię o córkach "dziewczynki", a to już dorosłe kobiety!
Jakim człowiekiem jest prezydent Andrzej Kulig? Po rozmowach z wieloma osobami, które z nim pracowały lub pracują, twierdzą, że to człowiek wyjątkowo czuły na ludzką krzywdę.
Nie sądzę, że chciałby o tym opowiadać głośno. Nigdy nie potrafił zrozumieć ludzi, którzy coś zrobili dla drugiego człowieka i o tym opowiadali. Poza złotym sercem jest przede wszystkim człowiekiem bardzo skromnym. W takich działaniach również skrytym. Mówienie szeroko o tym oznaczałoby, że narusza się czyjąś przestrzeń prywatną i opowiada o jego problemach. Więc tu Pan niestety nic szczegółowego nie usłyszy. Ja w tej kwestii najbardziej cenię w nim szacunek do drugiego człowieka, który ma. I nie zmieniły tego miejsca pracy ani stanowiska. Nigdy nie patrzył, kim jest druga osoba, to był zawsze CZŁOWIEK. Mam nadzieję, że mi to wybaczą niektórzy lekarze ze Szpitala Uniwersyteckiego, ale najwięcej troski po latach przejawiali portierzy, laborantki i pielęgniarki. Czasem nie dało się uniknąć odpowiedzi na pytanie, czy jestem żoną, czy znam albo mnie ktoś po prostu kojarzył. Pytali, co u niego słychać, mówili, ile rzeczy zmienił – każdy ze swojej perspektywy. W końcu spędził tam dziesięć intensywnych lat. Wtedy też można było usłyszeć, co mu zawdzięczają osobiście.
Jak Pani wspomina czas pracy Andrzeja Kuliga w Szpitalu Uniwersyteckim? Czy mocno przeżył rozstanie z tą instytucją?
Prawie idealnie przeszłam do pana kolejnego pytania. Nie przeżył tak, jak się tego obawiałam, a nawet wielokrotnie mówił, że odczuł ulgę. Ponieważ jest bardzo obowiązkowy i pracowity, ta praca nie miała końca, nie w sensie czasu, a myśli i załatwianych spraw. Muszę coś wtrącić: to poczucie obowiązku to tak naprawdę jego drugie imię. Miał świadomość konieczności zdobywania środków na funkcjonowanie szpitala, a okres kontraktów zawsze był bardzo emocjonalny. Pozwolę sobie wyrazić swoje zdanie na ten temat. Niestety, bywam niepokorna i lubię mówić to co myślę. Nawet z osobą, którą się chce zwolnić, można postępować z szacunkiem. Nie sądzę, żeby osoby dokonujące tego czynu chciały w życiu swoim lub bliskich doświadczyć takiego rodzaju rozstania na gruncie zawodowym, jakie sami zastosowali. Ale o klasie nie świadczą tytuły, tylko stosunek do drugiej osoby. Więc spuszczamy kurtynę na tamto wydarzenie.
Jeżeli liczył pan usłyszeć, że żałował, miał nieprzespane noce, zaczął pić, lub żyć tym, jak funkcjonuje szpital bez niego, to muszę pana rozczarować. Wrócił do swojego marzenia, żeby mieć czas na pisanie. Żałuję zresztą, że pisze rzeczy dla stosunkowo wąskiej grupy odbiorców, które nie pokazują jego wiedzy, szerokich horyzontów, analizy i ciekawego spojrzenia na ludzi i wydarzenia. Lekcja historii Andrzeja K. to byłby bestseller! Książka, którą polubiliby nawet ci, którym z historią jest nie po drodze. Do dziś zna daty dzienne, pamięta o wydarzeniach historycznych, bitwach. Nie w czysto akademicki sposób, ale z „pazurem”. Żywa encyklopedia! I opowiada w sposób zdecydowanie ciekawszy niż poranna audycja radiowa. Proszę zapytać nasze córki.
Nie namawia go Pani do opublikowania choć jednej takiej książki historycznej?
Chyba za słabo, skoro jej nie ma. Widocznie nie użyłam wystarczająco przekonujących argumentów. Bo gdyby powiedział, że napisze, to na pewno sukcesywnie by powstawała. To w zasadzie kolejna jego cecha – rzetelność i dotrzymywanie słowa. Jak obiecuje, że zrobi, to na pewno zrobi. Idealizować męża nie mam zamiaru, czasem zapomni o drobiazgu, ale jest w końcu człowiekiem, nie robotem! Widzę to, czego nie widać czasem ze strony, narzekającego na udogodnienia lub ich brak, mieszkańca Krakowa. Tysiące telefonów, ponaglanie, dyscyplinowanie, czasem podniesiony głos. Chce pan znać przykład? Ten najbardziej oczywisty dla każdego z nas. Raporty pogodowe z różnych źródeł, żeby wszystko było przygotowane. Liczba sprzętu, gdzie wyjechał, o której, gdzie trzeba było użyć czegoś innego na drogach. Ale czasem się nie da zapobiec. I to temat nie tylko memów, że znowu zima zaskoczyła drogowców. Bo ktoś nie widzi ile jest zrobione w całym mieście, ale że akurat ten kawałek chodnika, którym szedł do pracy, jest śliski. W sprawach zawodowych nie lubił i nadal nie lubi, jeżeli ktoś obiecuje termin, deklaruje jego dotrzymanie, z góry wiedząc, że tego nie zrobi. To zupełnie inny świat działania: szacunek do słowa i obietnicy danej komuś. Ponieważ rozmawiamy, bo chciał pan poznać go od innej strony – nie znosi pustych obietnic. Dzisiaj udało mi się usłyszeć o nim wiele dobrych słów. Co mnie akurat bardzo cieszy, ze jednak udaje mu się czasem trafić do ludzi ze swoim przekazem, żeby być blisko człowieka. Funkcjonując w jego życiu prywatnym, widzę wielokrotnie, jak jesteśmy na spacerze czy zakupach, że ludzie rozpoznają, podchodzą i proszą o pomoc. Nigdy nie mówi, że teraz nie pracuje, nie odsyła do urzędu. Słucha, rozmawia, czasem od razu dzwoni dowiedzieć się, jak można zareagować. I taką stronę jego osoby znam. Wiem również, że potrafi być wymagający, co często było punktem zapalnym pierwszych chwil funkcjonowania w szpitalu. Starał się wtedy o to, żeby część pracowników znikających po chwili do swoich prywatnych gabinetów, była jednak realnie w pracy. I to często podkreślali lekarze, pielęgniarki, że jakiś profesor nagle w szpitalu był, a nie bywał. Dumny był ze ściągnięcia do Krakowa kilku świetnych specjalistów. Ma pewną umiejętność, na którą zwrócono mi kiedyś uwagę. I mówił to pierwotny przeciwnik, z kategorii wątpliwości – a co on się na tym zna. Ta umiejętność, to słuchanie ludzi, uczenie się danej instytucji i problemów. W ciągu miesiąca zna ją lepiej od zasiedziałych ludzi. I tak było w rzemiośle, szpitalu czy urzędzie. Przy czym nie traci kontaktu z rzeczywistością. Nie uważa, że jest nieomylny, bo szybko zostałby sprowadzony na ziemię. Wie, że są kwestie, gdzie trzeba zapytać ludzi, którzy się na tym znają lepiej od niego. I błyskawicznie się uczy, zapamiętuje, potrafi to za chwilę wykorzystać, co zawsze podziwiam.
Wróćmy jeszcze do tematu rozstania ze Szpitalem Uniwersyteckim…
Zamknął za sobą drzwi. I tyle. Do dziś podziwiam go za to, że o osobach związanych z decydentami tego zwolnienia potrafi się pozytywnie wypowiadać. Ocenia merytoryczne osiągniecia i wiedzę, a nie rodzinne konotacje. Pod tym względem, absolutnie jest dla mnie niedoścignionym wzorem.
Po zakończeniu pracy w szpitalu poszedł pracować do urzędu miasta. Został wtedy pełnomocnikiem prezydenta, a później wiceprezydentem. Nie miała Pani problemu z tym, że wraca do magistratu?
Dlaczego? Każde z nas jest osobą autonomiczną, może się spełniać zawodowo w sposób, który wykorzystuje jego potencjał i umiejętności!
Pytam o to, że wcześniej chyba nie odszedł sam z własnej woli, tylko został potraktowany w dość mało przyzwoity sposób.
Kiedy pracują ze sobą dwie silne osobowości, to bywa czasem tak, że narusza się czyjeś wartości czy zasady. Nie chcę być źle zrozumiana. W przypadku męża poczucie lojalności i odpowiedzialność w miejscu pracy to nie ślepe i bezmyślne wykonywanie poleceń. Zawsze potrafił, zostało mu to do dziś, powiedzieć rzeczy niepopularne, ale prawdziwe. Jego lojalność to mówienie prawdy. A ta bywa czasem niewygodna. Wrócę do pierwszego zdania: wtedy on naruszał czyjeś zasady. Bo przecież zawsze szef ma rację... Ale ja bardzo cenię tę jego stronę i umiejętność, ale mogę mówić tylko za siebie. Ta prawdziwa wersja rzeczywistości to nie atak na czyjąś wersję rzeczywistości, tylko głęboka troska o ludzi, o to, jak pewne rzeczy powinny być załatwiane, jak coś może funkcjonować lepiej czy inaczej. Ale – nie siedziałam wtedy w gabinecie i nie byłam świadkiem rozmów. Wiem, że mąż znając znaczenie tego co i jak robi, nie lubi, kiedy zarzuca się mu mówienie nieprawdy. Wracając do pytania – przecież ostatecznie, każdemu wyszło to na dobre. Przez dziesięć lat oddał się całkowicie szpitalowi i uczelni. Osoba z urzędu podsumowała potem powrót, że wrócił, bo był potrzebny ktoś, kto wreszcie zrobi porządek. I może tę odpowiedzialność pan profesor Majchrowski z perspektywy lat ocenił inaczej. Z większym zrozumieniem.
Dla tych wszystkich, którzy uważają, że osoba męża to kontynuacja stanu obecnego. Nie, na pewno nie! Myślę, że nie tylko ja, ale przede wszystkim obaj panowie powiedzieliby, że różnią się tak często w ocenie działań i możliwości na gruncie zawodowym, że nie, na pewno nie! Celowo używam powtórzenia, bo za dużo mam skojarzeń z tą sytuacją. To co ich łączy w mojej ocenie, i czego często brakuje u wielu osób, to jednak zauważenie zmian, jakie w mieście nastąpiły. My mamy specyficzny sport narodowy, bo dotyczy to prawie każdego miasta czy miejscowości – narzekamy na uciążliwość remontów, ich długość, stajemy się specjalistami od budowy a, b, czy c. A kiedy jest to już gotowe, zaczyna w naszej świadomości funkcjonować jako coś, co było przecież zawsze! Ale dlaczego nie jest wyremontowane... I historia zaczyna się od nowa.
Ile czasu w ciągu dnia Andrzej Kulig poświęca na pracę? Czy nie chciałaby Pani, aby więcej czasu spędzał w domu z rodziną?
Dużo! Ale nie powiem nigdy, że za dużo. W przeciwieństwie do mnie, nie zatruwa wspólnych chwil opowiadaniem o pracy, jak mnie się to zdarza. Ale nie będę Pana katowała już więcej opowieścią o poszukiwaniu informacji o autorach, wymieniliśmy na ten temat sporo uwag telefonicznie. Wystarczy, że mąż to znosi, a nawet czasem pyta, czy coś nowego znalazłam.
Kiedy okazało się, że wrócił, odpowiadając za politykę społeczną, to po prostu był opowiednią osoba na właściwym miejscu. Jego seniorzy ze spotkań to ludzie z ogromnym życiowym doświadczeniem, ale i problemami. Nie identyfikuję ich z kolorowymi zdjęciami na profilu Facebookowym jednego z kandydatów. Niestety, jestem krytyczna w stosunku do odkrywania rzeczywistości na rzecz kampanii. Dla mnie to po prostu sztuczne zabiegi. Tym bardziej, że bywałam świadkiem tych rozmów, relacji ludzi. Proszę mi uwierzyć, wie o czym mówi. Nie chce zbić na tym kapitału politycznego, wyborczego czy rozpoznawalności. Przeżywam nie to, że kiedyś wrócił do urzędu, ale często niezauważalną pracę. Jak są sukcesy, mają wielu ojców, porażki: opóźnienia w remontach, korki… – listę pretensji ich każdy sobie uzupełni – mają często jego twarz, nawet, jeżeli za to nie odpowiadał. I to jest nie tylko niesprawiedliwe, ale mnie po prostu denerwuje! Ale doceniam wolność wypowiedzi ludzi. Tylko na Boga! Jeżeli zakłada profil na Facebooku w 2021 roku, to nawet uznając, że „Moja Zdecydowanie Lepsza Połowa”, jak go często nazywam jest mądra, nie przewiduje przyszłości aż tak, żeby przeczuwać namaszczenie przez profesora Majchrowskiego! To była odpowiedź na komentarze ludzi, że w tylu miejscach jest, bywa, spotyka się i chcą, żeby widać było także ich działanie na rzecz społeczności lokalnych. Zarzut o fotografowanie się 1 stycznia, komentarz w stylu „akurat był tam fotograf”... Odkąd pamiętam powrót męża do urzędu, to stały punkt rozpoczęcia roku. Na szczęście chyba ktoś ze szpitala zareagował.
Kwestia czasu na pracę to problemy, które nam mimo jej zakończenia towarzyszą. Na pewno kwestia krakowian i Krakowa, czyli praca w Urzędzie Miasta Krakowa to inny rodzaj myśli niż ten w szpitalu. W zasadzie brakuje mi jeszcze wątku MIRiP, bo to też były ważne lata. To zresztą moje ulubione środowisko z tych, gdzie mąż pracował. Nie wyobrażam go sobie w kapciach, przed telewizorem, człowieka który nie ma pasji i zainteresowań, czeka na podanie obiadu i narzeka na wszystko. O czasie dla rodziny świadczy nie ilość, a jakość. I to, czy w wolnej chwili, kiedy jest się razem, czas przestaje istnieć i jesteśmy dla siebie. Ciągle cieszy mnie jego widok, powrót do domu. Może to recepta na ciągłą miłość po 37 latach, albo trafienie na właściwego człowieka.
Do tematu pracy w izbie rzemiosła jeszcze przejdziemy, ale zatrzymajmy się na chwilę. Naprawdę Pani mąż nie wiedział, że Jacek Majchrowski wyjdzie na konferencję prasową i wskaże Andrzeja Kuliga jako kandydata na prezydenta Krakowa?
Pyta pan czy wcześniej zakulisowo nie był namaszczony, a potem pan profesor potraktował go jak królika z kapelusza i wyciągnął na konferencji prasowej?
Tak.
Znając męża mogę być pewna, że nie biegał i nie prosił. Czy panowie rozmawiali na temat przyszłości Krakowa i wizji? Na pewno, choćby z racji wspólnej pracy i problemów miasta. Ale każdy z nich ma innych doradców. Mąż zresztą nie ukrywał nigdy w jak wielu kwestiach się różnią. Dookoła pana profesora po latach utworzyło się środowisko, które współpracowało, korzystało z możliwości rozwoju. Ponieważ – podkreślałam, że mówię niepopularne rzeczy – z niesmakiem patrzyłam na zmianę oceny pana profesora z biegiem lat. I jakoś kojarzę to bardziej z odchodzącym ze stada samcem Alfa i tym, że ktoś chce zająć jego miejsce, a nie z krytyką działań, które mężowi czy mnie podnosiły ciśnienie samym rzuceniem tematu, jak na przykład druga telewizja. Przecież pan wie, że bywało w ich relacjach gorąco, bo media uczestniczyły w takich wydarzeniach na bieżąco. Dlatego rozumiem, że wskazanie było forma docenienie tego, co mąż przez lata zrobił pracując, a nie próbą zapewnienia kontynuacji działań. Ale, powtarzam, to moja ocena.
Zgodnie z obietnicą, wracamy do tematu pracy w Małopolskiej Izbie Rzemiosła i Przedsiębiorczości. Dlaczego to pani ulubione środowisko?
Jest pan pewien, że ma tyle czasu? To przede wszystkim ludzie, którzy ciężko pracują, tworząc coś dla nas. I są to rzeczy oryginalne, a nie masowa produkcja. Niestety, w świadomości społecznej, ale i także w nich samych, pokutuje określenie, że są tylko zwykłymi rzemieślnikami. Określenie rzemieślnik ma zupełnie inne odczucie u nabywcy niż artysta. A co zwykłego było w butach pana Ryszarda Jezioro, biżuterii Janusza Kowalskiego, którego pan zna, w kalwaryjskich meblach Łukasza Wilka? Rzemiosło to dla nas, mimo upływu la,t znajomi i przyjaciele, często już nawet nasze dzieci kontynuują tę tradycję. Wie pan jak mnie bardzo ucieszył wiele lat temu na nadmorskim molo napis „Lody rzemieślnicze” i ta olbrzymia kolejka, mimo że nie należały do tanich, a obok nich było wiele znanych ze sklepów marek? Zdjęcie zrobiłam i wysłałam do ludzi z Izby. Świadomość mocy drzemiącej w tym środowisku chyba do klienta z czasem, powoli, ale jednak – trafia. Szukamy dobrych piekarni, stawiamy w produktach na jakość, indywidualizm. A oni nam to mogą dać i dają od lat! Nie do każdego wnętrza pasuje szafa gdańska, ale historia ich powstania to świetny materiał promocyjny, żeby uczeń nie bał się nauki zawodu i nie traktował tego jako gorszego rodzaju nauki.
Więc tych ludzi cenię, szanuję – jak każdych, ale przede wszystkim cenię, że są prywatnie w naszym życiu od lat. I więcej nie mówię, bo inny był temat rozmowy.
Muszę też zapytać o wątek próby samobójczej, o której publicznie mówił Andrzej Kulig w wielu wywiadach. Z relacji wynika, że w tej tragicznej chwili zadzwonił do Pani. Jak Pani zapamiętała tę chwilę?
Od tego pytania nie ucieknę. Może kiedyś bym tak chciała, ale na szczęście, doceniam czas, jaki nam został dany. Chce pan usłyszeć, że pamiętam jak byłam ubrana i że tych rzeczy ani biżuterii nie byłam w stanie nigdy założyć? Widziałam, że się zmienia. Miałam wiele sygnałów i próbowałam rozmawiać z ludźmi ze szpitala. Bardzo cenię profesora, który przeprosił potem za brak reakcji. Że wtedy bagatelizował to co mówię. „Bo przecież w pracy był na pełnych obrotach, jak petarda”. Wspominałam już, że poczucie obowiązku to nieodłączna część natury męża. I na zamykanie w sobie mógł sobie pozwolić w domu. Znikał psychicznie z naszej wspólnej przestrzeni.
Wie pan, że cieszę się jego umiejętnością opowiadania o tej chorobie. Trzeba pamiętać, że jeżeli pan lub ja mamy inną konstrukcję psychiczną, nie jesteśmy też tak ponadludzko czasem odpowiedzialni za innych i za świat dookoła. Nie mam zamiaru wchodzić tu w kompetencje lekarzy. To nie mój zawód. Po prostu oceniam to, że kiedy to wszystko się stało, potrafił zrobić to, co powinien wcześniej: zaufać lekarzom i pozwolić się ustawić farmakologicznie. Kiedy dolegają nam inne choroby, nie widzimy nic wstydliwego w trafieniu do lekarza, a depresja przez lata była taką niemęską stroną życia. Uważam, że jest wspaniałym przykładem dla ludzi z tym problemem, że odpowiednio leczona depresja pozwala żyć w pełni normalnie. Dlatego chyba tak bardzo wyczulony jest na taką problematykę u młodych ludzi. Stąd akcja „Zobacz. Zapytaj. Zareaguj”. Ja mogę mieć najwyżej żal do siebie, proszę uwierzyć, miewam dni, kiedy to poczucie winy wraca, że powinnam coś przeczuć, zauważyć. A to był, do pewnej chwili, zupełnie zwyczajny dzień.
Ludziom, którzy mi wtedy pomagali, koleżankom z pracy, że mogłam wybiec... nigdy to uczucie wdzięczności nie zniknie. Ten dzień na pewno pokazał dodatkowo, jak ważni dla siebie jesteśmy. Ja każdego dnia jestem wdzięczna, że jest w moim życiu. Że wyciągając w nocy rękę poczuję, że będzie obok. Takie chwile należy pielęgnować i potrafić się nimi cieszyć, bo życie jest za krótkie.