Maluch na parkingu pełnym mercedesów. Sędzia spełnia marzenia [Rozmowa]

Sędzia Sebastian Krasny fot. Kolegium Sędziów Kraków

Zdobywał z Wisłą Kraków medale mistrzostw Polski juniorów, trenował z pierwszą drużyną za czasów Oresta Lenczyka oraz Adama Nawałki, obronił karnego Tomaszowi Frankowskiemu. Był jednak zbyt niski, by zagrać w ekstraklasie. Dzięki uporowi jednak do niej trafił – jako arbiter. Na kurs zapisał się, bo… z sędziami nie było mu po drodze. Poznajcie Sebastiana Krasnego.

Być może niedługo Kraków będzie miał dwóch sędziów regularnie prowadzących mecze ekstraklasy. Do jednego z lepszych arbitrów ligi, Tomasza Musiała, może dołączyć Sebastian Krasny. W poniedziałek będzie czuwał nad przestrzeganiem przepisów w spotkaniu Górnik Zabrze - Zagłębie Lubin.

Michał Knura, LoveKraków.pl: To będzie pana drugie spotkanie w ekstraklasie. Pierwszą szansę dostał pan w ostatnim meczu sezonu 2013/2014 w Kielcach.

Sebastian Krasny: Od tego czasu minął ponad roku i można odbierać to jako debiut. Sądzę jednak, że debiut jest jedyny w swoim rodzaju i mam go już za sobą. Mecz w Zabrzu jest dla mnie kolejnym zadaniem do wykonania. Cieszę się, że rok ciężkiej pracy przyniósł dobrą nowinę. Niedawno dostałem szansę w 1/16 Pucharu Polski, gdzie Górnik Łęczna grał z Legią Warszawa, a następnie przyszła nominacja na spotkanie ekstraklasy.

Przed debiutem nogi się trzęsły?

Pamiętam, jakby to było dziś. Spełniłem marzenie, które miałem, gdy zaczynałem przygodę z gwizdkiem. Duże znaczenie miała moja piłkarska przeszłość, gdzie nie doszedłem na najwyższy poziom przez kontuzję i brak centymetrów. Przeszedłem jednak przez bramkę „ekstraklasa” trochę innym wejściem.

Co do meczu w Kielcach, to podszedłem do niego bez większych emocji, żeby nie być za bardzo skoncentrowanym i nie stracić kontroli. Blask jupiterów, zapach murawy, najlepsi zawodnicy obok mnie – to było coś. Stres był, ale miał pozytywny, motywacyjny wpływ. Byłem do debiutu dobrze przygotowywany. Przez kilka lat doskonaliłem swój warsztat w wielu aspektach. W tym fachu nie można się bać, trzeba być pewnym swoich decyzji.

Jak piłkarze poczują, że sędzia jest niepewny, to próbują to wykorzystać?

Podczas pucharowego meczu Łęczna – Legia, gdy przechodziłem między piłkarzami z Warszawy, słyszałem słowa „nie znam człowieka” na mój temat. W podświadomości zawodników czy trenerów może więc pojawić się myśl, że będą mieli okazję pozwolić sobie na więcej. Mam jednak spore doświadczenie, którego nabrałem jako sędzia techniczny u boku Tomka Musiała. Od razu daję odczuć zawodnikom, że nie jestem żółtodziobem, a swoimi decyzjami pokazuję, że nie jestem w elicie polskich sędziów przypadkowo. Zdaję sobie jednak sprawę, że w poniedziałek oczy kibiców i obserwatorów będą na mnie szczególnie zwrócone.

Często podkreśla pan, że Tomasz Musiał to pana wzór.

Nie ukrywam tego. Niektórzy twierdzą, że się podlizuję, ale prawda jest taka, że Tomek to jeden z najlepszych sędziów w kraju. Jest doceniany przez piłkarzy w różnych rankingach, a to przecież najważniejsze. Do tego pracuje w zespole Szymona Marciniaka w spotkaniach międzynarodowych, więc więcej nie trzeba mówić. Jeżeli miałbym wskazać kogoś spoza Polski, to bardzo lubię styl sędziowania Portugalczyka Pedro Proency.

Pan grał w piłkę, sędzia Musiał również. Przeszłość w roli zawodnika pomaga?

Na pewno pomaga w kontaktach z piłkarzami. Na boisku panuje specyficzna atmosfera – żeby nie powiedzieć więź – między zawodnikami i sędziami. Staram się skromne doświadczenie z boiska wykorzystywać przy ocenie sytuacji. Czasem potrafię przewidzieć, jak gracz się zachowa. Granie w piłkę pomaga, ale nie można generalizować.

Dostaje pan sygnały, że na dłużej może zagościć w ekstraklasie, a w przyszłości zostać arbitrem zawodowym?

Podchodzę do tego na spokojnie, każdy najbliższy mecz jest najważniejszy. To moja praca, ale zajmuję się tym, co kocham. Zobaczymy, co będzie dalej, na razie poczekajmy na poniedziałek. Mam nadzieję, że dzięki mojej dobrej postawie Zbigniew Przesmycki, przewodniczący KS PZPN, odpowiedzialny za obsadę zawodów, będzie miał pozytywny ból głowy, kogo delegować. Robię wszystko, by być w polskiej elicie. Piłkarz chce grać w reprezentacji, a ja chcę prowadzić topowe mecze. Dobrze zaczynam ten sezon, więc mam o co walczyć. Głowę mam spokojną, nie popadam w samozachwyt. Praca, praca i jeszcze raz praca, a kolejny lajkonik będzie w ekstraklasie.

Sędziowanie łączy pan z pracą zawodową. To przeszkadza? Zawodowi sędziowie już nie muszą się o to martwić, mają kontrakt.

Jestem nauczycielem wychowania fizycznego w szkole specjalnej w Skawinie. Dzięki wyrozumiałości pani dyrektor mogę to połączyć z sędziowaniem, treningami i obozami. Bardzo miłe jest to, że mam sympatyków wśród moich podopiecznych. Jak w poniedziałek wchodzę do szkoły, to czekają przy drzwiach i pytają, dlaczego odgwizdałem faul albo dałem kartkę. Wszystko wiedzą, to naprawdę kochane dzieci. Oprócz tego jestem instruktorem na basenie oraz narciarstwa w zimie. Z nartami muszę się jednak obchodzić bardzo ostrożnie, by nie narazić się na kontuzje.

Jak wygląda pana trening?

Przez trenera przygotowania fizycznego mamy rozpisane zajęcia na cztery dni w tygodniu. Gdy nie mamy meczu do prowadzenia, to jest tego troszkę więcej. Biegam, chodzę na basen i siłownię. Czymś normalnym i potrzebnym jest również praca mentalna, spotkania z psychologiem. Nasza dyspozycja fizyczna jest sprawdzana podczas zgrupowań, jesteśmy między innymi ważeni. Sędziowie są świadomi, że muszą o siebie dbać, bo inaczej wypadną z tej karuzeli. Nikt więc się nie zapuszcza, a na wagę nie wchodzi przerażony. Jak człowiek wie i czuje, że jest przygotowany, to nie ma problemu. Podchodzę też poważnie do odżywiania. W piątek żona pojechała na imprezę, ale beze mnie. Wszystko podporządkowuję pracy.

Sędziowanie jest moim hobby, ale z tego też mam chleb. Robię więc wszystko, co zawodowcy. Oprócz tego, że nie mam kontraktu i nie jestem obserwatorem kolegów, to moja praca niczym się nie różni.

Każdy dzień zaczynam od treningu, wstaję skoro świt przed pracą. Na własnej skórze przekonałem się, że to przynosi efekty. Kiedyś kończyłem mecz z grymasem bólu na twarzy, na drugi dzień nie mogłem podnieść nóg. Teraz schodzę z uśmiechem na twarzy. Spotkanie jest dla mnie jednostką treningową. Różni się jedynie tym, że muszę podejmować decyzje.

Przed poniedziałkowym meczem w Zabrzu ogląda pan wcześniejsze spotkania tych zespołów?

Zagłębie widziałem, gdy prowadziłem ich mecz pucharowy, a w spotkaniu Górnika w Gliwicach byłem sędzią technicznym. Znam zawodników, bo mecze ogląda się w telewizji, a pomaga też praca sędziego technicznego. On nie jest tylko od robienia zmian, czy pokazywania czasu przedłużenia meczu. Jest aktywny, ocenia sytuacje, pomaga arbitrowi głównemu. Do tego jest praca z ławkami rezerwowych. Techniczny nie jest więc turystą, jak się czasem o nim mówi.

Cofnijmy się zatem o kilkanaście lat. Zapisał się pan na kurs, bo…

To był 2001 rok. Pierwszy mecz prowadziłem w Koźmicach Wielkich pod Wieliczką. Łączyłem to jeszcze z grą w Pogoni Skotniki, byłem również masażystą w III-ligowej Proszowiance Proszowice. Zapisałem się na kurs, bo nie miałem z sędziami po drodze (śmiech). Chciałem być troszkę mądrzejszy, by móc konstruktywnie z nimi rozmawiać. Miałem, krótko mówiąc, inny punkt widzenia. Dość szybko awansowałem w niższych klasach, więc pomyślałem sobie: „czemu nie mierzyć wyżej?”. I tak oto moje marzenie o ekstraklasie spełniłem nie jako piłkarz, ale sędzia.

Jest pan odporny na krytykę? Często nieuzasadnioną?

Wolę, gdy krzyczy na mnie tysiąc osób, niż jedna, która po alkoholu, na meczu niższej ligi, uwiesi się na jakimś ogrodzeniu i zaczyna obrażać. Z biegiem czasu udało mi się nie zwracać na tu szczególnej uwagi, tylko skupiać się na meczu. Nie jest to jednak miłe, gdy zrobią z ciebie tarczę, rzucają mięsem i obrażają rodzinę. Trzeba trzymać fason i nie reagować na to.

Pana duże wpadki?

Raz zapomniałem tablicy świetlnej w szatni i musiałem szybko prosić osobę z obsługi, by mi ją dostarczyła. Było również spotkanie, gdzie tablica nagle przestała działać i liczbę doliczonych minut musiałem pokazać palcami. Kibice się ze mnie śmiali. Zbyt dużo tego nie było, bo staram się być bardzo dokładny, zawsze przygotowany na sto procent.

Gdzie pan zaczynał grać w piłkę?

Zaczynałem w Wiśle jako ośmiolatek. Mój wujek, który grał w tym klubie, Stanisław Krasny, przyszedł do rodziców i powiedział, że zabiera mnie na zajęcia. Na początku nie chcieli się zgodzić, ale potem pojechałem z nim na trening. Były testy, z 200 zostało może 20 chłopaków. Byłem na tej liście.

Dlaczego bramka?

Trafiłem pod skrzydła trenera Henryka Szymanowskiego. Chyba zapytał, kto chce stanąć na bramce i się zgłosiłem. Wówczas nie wiedziałem jeszcze, że nie urosnę. Doszedłem do mistrzostw Polski juniorów i drużyny rezerw. Kilka razy byłem też zapraszany na treningi pierwszego zespołu, gdy szkoleniowcami byli Orest Lenczyk i Adam Nawałka. Niewiele tego było, ale nikt mi tego nie zabierze. Mogłem trenować z Radosławem Kałużnym, do dziś pamiętam jak obroniłem karnego Tomkowi Frankowskiemu. Trener bramkarzy powiedział mi, że nie mam wzrostu, ale mam serce. Te słowa bardzo zapadły mi w pamięci.

Dużo mam wspomnień. Dzięki grze w Wiśle między innymi mogłem spotkać papieża Jana Pawła II, nie wciągnęło mnie osiedle. Wiedziałem, że mam treningi, że muszę chodzić na mecze i to było bardzo ważne. W piłce nie zrobiłem kariery, była to przygoda, ale pierwsze pieniądze zarobiłem na boisku. Było to 68 złotych. Wjeżdżając swoim białym maluchem na parking pełen mercedesów byłem wyjątkowy (śmiech).

Wielu kolegów z juniorów Wisły do dziś gra w ekstraklasie.

Ja przeszedłem na sędziowski front, a oni powoli kończą swoje kariery lub już skończyli. Kamil Kuzera, bracia Brożkowie, Dariusz Łatka, Wojciech Kaczmarek, Łukasz Skrzyński, świętej pamięci Krzysztof Piszczek i wielu innych. Jak uda nam się spotkać, to zawsze z uśmiechem wspominamy stare czasy. Czasem byli koledzy z boiska pomogli mi – sędziemu, na przykład odciągając krewkiego piłkarza z ich zespołu, który miał jakieś pretensje. Zawsze mówię im, że chciałbym być na ich miejscu, a oni, że na moim nie.

Jako krakowianin może pan prowadzić mecze Cracovii i Wisły?

Kiedyś było inaczej, ale teraz nie ma problemu. I, co ważne, ja bym nie miał. Jestem profesjonalnym sędzią i o żadnych sympatiach nie ma mowy. Jak ludzie nade mną uznają, że zasługuję na ekstraklasę na stałe, to jednym z moich marzeń jest poprowadzenie Wielkich Derbów Krakowa. Byłbym pierwszym arbitrem z Krakowa w historii tych niezwykłych spotkań.

Na razie może jest to fantastyka, ale nie miałbym z tym problemu. Być może część środowiska zgłaszałaby jakieś obiekcje, bo byłem związany z Wisłą, ale ja zgłaszam pełną gotowość i nie widzę przeszkód. Dla mnie na boisku zawsze gra żółty i czerwony albo czarny i niebieski, a nie zawodnik Cracovii czy Wisły. Prowadziłem juniorskie derby i byłem bardzo pozytywnie odbierany. Zresztą byłem masażystą Tomka Siemieńca, dziś kierownika Cracovii, gdy ten grał w Proszowiance. Piłka to jedna wielka rodzina i sprawia mi to ogromną radość.

News will be here