Chodź na banię do Bani

Zdarzyło mi się wylądować kiedyś na Nowym Świecie w Warszawie (tak, są większe nieszczęścia, cytując Maćka Stuhra).  Swoją przygodę ćmy barowej w stolicy spaliłem już na starcie, kiedy z głupia poprosiłem o banię wiśniówki z cytryną. Barman spojrzał na mnie z pytaniem w oczach. „No banię wiśniówki, pięćdziesiątkę, w kieliszku.” Barman zapytał, celem upewnienia się, że na pewno to, czego chcę to shot. Na szczęście są jeszcze miejsca, gdzie rzeczy nazywają się po imieniu. Zapraszam do BaniaLuki na Placu Szczepańskim.

Mój wstęp do całej historii ustawia to charakterystyczne miejsce w trochę jednoznaczny sposób. Zawsze otwarty bar to dwie dziejące się naprzemienne opowieści – dzienna i nocna. Tę pierwszą tworzą na przykład ludzie, którym kawa na mieście smakuje zawsze bardziej niż w domu – zresztą nie ma się co dziwić, bo parzą tutaj świetną Vergnano, która, tak samo jak znaczna większość podawanych trunków, kosztuje tylko cztery złote. To chyba wynik idealnego kompromisu pomiędzy wysoka jakością a barem zakąskowym z niskimi cenami. Moja sympatia do BaniaLuki za dnia wynika chyba właśnie z tego braku zadęcia.

Lubię wracać w te samie miejsca, lubię mieć znajomych barmanów, lubię mieć swój stolik w knajpie. Drugi etap zagrzewania miejsca w Bani wiązał się z ofertą gastronomiczną lokalu. Możecie mnie ganić za niewyrafinowane podniebienie, ale śledź w śmietanie ze świeżym pieczywem albo prawdziwe domowe pierogi  absolutnie mnie kupiły. Sympatyczna barmanka (imię do wiadomości autora) opowiedziała mi trochę o domowym rodowodzie banialukowej szamy – o babci właściciela, która sama lepiła pierogi, o tym że za kuchnię odpowiada jego mama. Wszystko w rodzinie. Na specjalność zakładu – wołowego tatara z pieczarkami i cebulką – namówić się nie dałem, ale obiecałem wrócić jak najszybciej.

 

Nocne życie BaniaLuki na dobre zaczyna się przed północą i trwa póki nie zaczną jeździć dzienne tramwaje. Płynnym przejściem z kuchni do szynku niech będzie moja propozycja, żeby zapomnieć o chipsach i paluszkach jako przystawce do piwa. Za ósemkę dostajemy w Bani solidny talerz zakąsek, na którym m.in. kabanos, kiszone ogorki, marynowane pieczarki czy moj hit - ser camembert. Nie zamierzam streszczać menu, ale polecę waszej uwadze dwie kwestie. Uwielbiam whisky (oraz whiskey, żeby być ścisłym) i BaniaLuka jest jednym w nielicznych miejsc, w których serwuje się 30 cl markowej szkockiej lub amerykańskiej za 4 złote. Druga rzecz to moje subiektywne wrażenie, że mimo skrupulatnego korzystania z miarek przy polewaniu alkoholi trzydziestka albo czterdziestka (miarka na wszystkie pozostałe wodki) w Bani zawsze wydaje mi się większa niż w innych podobnych lokalach.

Na koniec zostawiłem chyba najważniejszą kwestię dotyczącą każdego lokalu – ludzi, jacy do niego przychodzą. BaniaLuka to miejsce o niesamowitym przekroju klienteli i wiele zależy od pory dnia. Dobra kawa z ciastkiem i tradycyjne polskie przekaski sprawiają, że bywają tu osoby starsze oraz pracownicy pobliskich biur na lunch, duża przestrzeń i dobre ceny przyciągają duże ekipy znajomych. BaniaLuka jest corocznym „punktem zbornym” uczestników pochodu juwenaliowego. Wieczorem nie da się nie zauważyć studentów, turystów, a także „erasmusów”, którzy idealnie odnajdują się w lokalnym klimacie.

Jeżeli nie odpowiada wam klimat Starego Miasta i wolicie się zapuszczać na Kazimierz to trzeba wiedzieć, że na ulicy Estery tuż obok Okrąglaka działa od niedawna druga BaniaLuka. Nie miałem okazji jeszcze jej przetestować, ale zrobię to w ciągu najbliższych dni, obiecuję też wyczerpującą relację.

Kończę pisanie tej relacji z poczuciem niesamowitego niedosytu, mam wrażenie, że pominąłem mnóstwo historii związanych z BaniaLuką, mnóstwo niewidocznych na pierwszy rzut oka szczegółów, mnóstwo spotkań, o których powinniście wiedzieć. Myślę, że to najlepsza rekomendacja jaką mógłbym wystawić jakiemukolwiek lokalowi w Krakowie. Do zobaczenia w Bani na bani!

Filip