Były komendant: W Krakowie mamy do czynienia z Układem Zamkniętym [Rozmowa]

Jak wyglądało organizowanie zasadzek na skorumpowanych strażników miejskich? Jaki udział w odwołaniu Janusza Wiaterka ze stanowiska komendanta straży miejskiej mieli sędzia Trybunału Konstytucyjnego oraz Jan Tajster? O jakiej tajemniczej umowie w krakowskich wodociągach mówi były szef strażników? Co usłyszał Wiaterek podczas rekrutacji do MPWiK? – na te oraz inne pytania odpowiada w rozmowie z Patrykiem Salamonem, były komendant Straży Miejskiej Miasta Krakowa, Janusz Wiaterek.

STATYSTYKA W STRAŻY MIEJSKIEJ

Patryk Salamon: Kiedy odchodził Pan ze stanowiska komendanta krakowskiej straży miejskiej często słyszeliśmy, że w jednostce panowała mania statystyk. Strażnicy byli rozliczani na podstawie ilości wystawianych mandatów karnych?

Janusz Wiaterek, były komendant Straży Miejskiej Miasta Krakowa: Nic podobnego. Walczyłem nawet z ocenianiem służby przez pryzmat statystyk, choć niestety nie można było uciec od nich całkowicie. W pierwszych dniach po objęciu rządów mówiłem w mediach wyraźnie, a później wielokrotnie powtarzałem w zarządzeniach i na spotkaniach ze strażnikami, że oceną pracy funkcjonariusza nigdy nie może być liczba wystawionych mandatów karnych. Jako szef straży miejskiej wymagałem rzetelnej i uczciwej pracy na rzecz mieszkańców Krakowa. Nigdy nie było wyznaczanych limitów mandatów dla konkretnego strażnika. Nigdy żaden ze strażników nie został negatywnie oceniony czy też pozbawiony premii za niską liczbę mandatów. Zawsze uważałem, że strażnik powinien być aktywny na służbie oraz reagować na zgłaszane wykroczenia, ale w żadnym wypadku nie oznaczało to, że był rozliczany z ilości wypisanych bloczków mandatowych. Sam fakt wzrostu liczby nałożonych mandatów wynikał w prostej mierze z większej liczby zgłoszeń i podejmowanych przez strażników interwencji. O ile w 2005 roku, przed objęciem przeze mnie stanowiska szefa krakowskich strażników, takich interwencji strażnicy podjęli prawie 80 tys., kończąc je w 31 tysiącach przypadków mandatami karnymi i prawie w 45 tysiącach pouczeniami, o tyle w 2012 roku strażnicy ujawnili już 133 tysiące wykroczeń, kończąc je w ponad 66 tysiącach przypadków mandatami karnymi, a w prawie 60 tysiącach pouczeniami. Gdzie tu pogoń za mandatami?

Ma Pan jakieś dowody, że nie było nacisków na pracowników, aby przynosili jak najwięcej mandatów?

Ja mam sporo dowodów, chciałbym natomiast zobaczyć dowody na zarzucane mi przez media „nieprawidłowości”. Materiałów w sprawie jest oczywiście dużo, część z nich mogę pokazać nawet Panu. To nie są tylko zarządzenia, o których mówiłem. Również w protokołach z odpraw kadry kierowniczej wyższego szczebla z naczelnikami oddziałów przekazywałem instrukcje i pouczałem, że nie można wymagać od strażnika osiągania określonego pułapu mandatów. Powtarzam raz jeszcze: wyznacznikiem pracy strażnika nigdy nie może być liczba mandatów karnych. Od oceny, czy należy udzielić pouczenia, wystawić mandat, czy skierować sprawę do sądu, zawsze był, jest i będzie funkcjonariusz. Wystawienie mandatu jest jedną z czynności strażnika, jest narzędziem, które trzeba umiejętnie zastosować w danej sytuacji, ale celem interwencji jest rozwiązanie problemu zgłoszonego przez mieszkańców, a nie nałożenie mandatu. Nigdy też nie otrzymałem żadnego sygnału ze strony strażników ani związków zawodowych o naciskach ze strony kierownictwa jednostki na wypisywanie mandatów karnych, a pytałem o to często na spotkaniach i zebraniach. I najważniejsze: ani Prezydent Miasta Krakowa ani Rada Miasta nigdy nie rozliczali mnie z liczby nałożonych mandatów karnych. I to pomimo tego, że sami radni w uchwale budżetowej corocznie ustalają w dochodach miasta kwotę z mandatów, która powinna wpłynąć na konto miasta. Czy to też jest limit? Bądźmy poważni.

Wspomniał Pan wcześniej, że do rezygnacji ze stanowiska komendanta przyczyniły się media. Ma Pan żal do dziennikarzy?

Szanuję niełatwą pracę dziennikarzy, znam ich wielu i wszystkich szanuję, ale do dziś nie potrafię zrozumieć komentarza jednego z nich – autora zniesławiających mnie artykułów – który na pytanie dlaczego pisze nieprawdę, odpowiedział szczerze: „takie mam polecenia z góry”. Często w obiegu medialnym pojawiało się określenie „kontrowersyjny komendant”. Zapytałem kiedyś dziennikarza, który rozpoczął cykl artykułów o straży miejskiej, a w szczególności o mnie, jakie są powody używania przymiotnika „kontrowersyjny”. Zapadła cisza w słuchawce i redaktor prosił o kolejne pytanie. Mimo wszystko raz jeszcze poprosiłem o odpowiedź, ale usłyszałem tylko: „Przecież o panu się tyle pisało”. Te wszystkie „kontrowersje” polegają na tym, że ktoś wytworzył mity chcące utożsamiać się z faktami, a później wspomniane mity ukazały się jako fakty medialne. Czy kontrowersją było to, że wiele wymagałem od podległych funkcjonariuszy, że oczekiwałem skuteczności i aktywności na rzecz miasta i jego mieszkańców?

KORUPCJA W STRAŻY MIEJSKIEJ

Może komuś się Pan naraził? Na przykład walką z korupcją w szeregach miejskiej jednostki.

Bardzo możliwe. Korupcja to był największy problem, z którym musiałem się zmierzyć i który rozwiązałem. Już po pierwszych miesiącach sprawowania funkcji komendanta straży byłem pewien, że wśród funkcjonariuszy występuje korupcja. Nie wiedziałem jeszcze o skali problemu, ale już po pierwszym zgłoszeniu, które do mnie dotarło, podzieliłem się spostrzeżeniami z policją.

Co było w zgłoszeniu, które Pan przesłał do policji?

Pewna krakowianka poinformowała mnie, że jeden z funkcjonariuszy, podejmując wobec niej interwencję, zaproponował, że zamiast mandatu karnego sprawę może załatwić w inny sposób – chciał udzielić pouczenia. Co było najdziwniejsze, miało to nastąpić dopiero następnego dnia. Zaproponował kobiecie, aby wręczyła mu kwotę niższą niż ta, która miała być wpisana na mandacie karnym. Pani zgłosiła się na straż miejską i powiedziała, że dostała propozycję korupcyjną. Postanowiłem wtedy – wbrew sugestii mojego zastępcy, który chciał wezwać strażnika i wyjaśnić sytuację na miejscu – zgłosić sprawę na policję. Funkcjonariusze zorganizowali zasadzkę. Okazało się, że o umówionej porze strażnik spotkał się z tą panią i przyjął łapówkę.

To był dla Pana sygnał o istniejącej w straży patologii?

Tak naprawdę to był czubek góry lodowej. Utwierdziło mnie to w przekonaniu, a później również organy odpowiedzialne za bezpieczeństwo, że korupcja w straży miejskiej istniała od wielu lat. Postanowiłem, że załatwię ten problem do końca. Proces „czyszczenia” trwał dobrych parę lat, a o wszystkich planowanych działaniach i ich skutkach informowałem na bieżąco Prezydenta Miasta.

Ile było przypadków? Przez ile lat trwała walka z korupcją?

Nawiązałem współpracę z małopolską i krakowską policją, prokuraturą oraz Centralnym Biurem Antykorupcyjnym na trzech płaszczyznach. Po pierwsze, zwróciłem uwagę organów odpowiedzialnych za zwalczanie korupcji – najpierw policji, a później CBA – na konkretnych strażników, jak i na problemem w ogóle. Po drugie, uruchomiłem cykl szkoleń dla szeregowych strażników i dla kadry kierowniczej w zakresie zwalczania korupcji w naszych szeregach. Po trzecie, znacznie wzmocniłem nadzór nad pracą krakowskich strażników, szczególnie pod kątem ujawniania przypadków korupcjogennych. To był problem, bo w świadomości wielu strażników – wtedy to mówiłem z przykrością, dziś z dumą, bo to już przeszłość – korupcja nie była postrzegana jako coś złego. Gdy po zakończeniu spraw karnych czytałem protokoły przesłuchań, strażnicy, którym postawiono zarzuty, nie widzieli w tym niczego nagannego. Twierdzili, że działają w dobrze pojętym interesie obywatela, a komendant Wiaterek wywołuje sztuczne problemy.

O jakiej liczbie strażników mowa?

O ile pamiętam doprowadziliśmy do postawienia zarzutów grupie 15 strażników za okres 2006-2010.

Wszyscy zostali skazani?

Z tego, co wiem, to wszyscy. Może za wyjątkiem jednego, któremu warunkowo umorzono postępowanie. To były strażnik, obecnie funkcjonariusz policji. Sąd postanowił dać mu szansę i dalej pełni służbę. Z każdym ze strażników, któremu postawiono zarzuty korupcyjne, rozwiązałem umowę o pracę w trybie dyscyplinarnym.

To jakiś konkretny oddział?

W pierwszej kolejności wzięliśmy na celownik strażników z oddziału Śródmieście. A ściślej mówiąc, jeden z referatów. Ale zarzuty postawiono również strażnikom z innych oddziałów.

Który to był referat?

To był referat patrolowo-prewencyjny. Przydzieliłem sobie zadanie rozpatrywania wszelkich interwencji i spraw, którymi zajmowali się strażnicy od momentu, gdy objąłem stanowisko komendanta straży miejskiej. Nie wchodziłem w lata wcześniejsze. Uważałem, że powinienem wyczyścić wszystko to, co zaczęło się z chwilą rozpoczęcia przeze mnie służby. Ta analiza skupiała się na latach 2006-2008. Bywały sytuacje, że jak ujawniliśmy jakieś przypadki – bo my nie kryliśmy się z problemem korupcji w naszych szeregach – zawiadamialiśmy organy ścigania i informowaliśmy o tym media. Mnie oburzało i dziwiło, że pomimo podjęcia walki z korupcją zdarzały się przypadki, że ktoś dalej przyjmował pieniądze. Żaden z tych strażników nie przyznawał się do winy. Wszyscy byli niewinni – tak twierdzili pisząc skargi na komendanta, że utrudnia im życie zawodowe i prywatne. Kontaktowali się z radnymi opowiadając niestworzone historie o mojej osobie, pisali anonimy do gazet. Jednak zostali osądzeni i prawomocne skazani. To był bolesny problem, który udało mi się zwalczyć. Ogromnie się z tego cieszę, ponieważ dla mnie, jako osoby, która od ponad 20 lat służyła w mundurze, zarzut korupcji jest najcięższym, jaki może dotknąć człowieka służącego mieszkańcom miasta. Tym większą nagonkę przeżywałem, gdy w listopadzie 2012 roku pisano w niektórych mediach, że sprawa korupcji to zarzut dla komendanta, czyli zadziałano w myśl zasady „Cygan zawinił, komendanta powiesili”.

Czy w jednostce występowały jakieś inne patologie?

Powiem tak: krakowska straż miejska była i jest wiodącą jednostką w kraju. Tak było również w 2006 roku, kiedy obejmowałem rządy. Duża w tym zasługa moich poprzedników. Prawda jest i taka, że próbowałem wprowadzić wiele nowych rozwiązań organizacyjnych, a to nie wszystkim się podobało. Mnie natomiast nie podobało się, że strażnicy przechadzali się po mieście zamiast faktycznie pracować na rzecz mieszkańców. Nie podobało mi się, że tak duża jednostka nie ma wydzielonych konkretnych zadań do realizacji, jak i jakiegokolwiek planu działania na poszczególne lata. Niedopuszczalny był brak aktualnego regulaminu służby i schematów postępowania. Później próbowano mi to stawiać jako zarzut, że przez uregulowanie i wprowadzenie rozwiązań organizacyjnych doprowadziłem do zbytniego zbiurokratyzowania jednostki. Ale nie można kierować skutecznie prawie 500-osobowym zespołem ludzi bez jasno określonych priorytetów i ustalonych procedur.

ODWOŁANIE KOMENDANTA, UDZIAŁ JANA TAJSTERA

Odwoływanie Pana ze stanowiska rozpoczęło się od zatrzymania przez strażników miejskich syna przedsiębiorcy prowadzącego restauracje. Jak Pan to ocenia?

Cały proces mojego medialnego „odwołania” rozpoczął się w listopadzie 2012 roku od interwencji podjętej przez strażników względem syna znanego biznesmena z Krakowa. Akcja skończyła się użyciem przez strażników środków przymusu bezpośredniego, a wszystko to na skutek odmowy okazania dokumentów, odepchnięcia strażników i próby ucieczki z miejsca zdarzenia – strażnicy zostali zmuszeni do użycia siły. Osoba ta została zatrzymana i oczekiwano na przyjazd policji. Po tym zdarzeniu rozpoczęła się akcja medialna w dwóch lokalnych dziennikach. Ponadto wpłynęła do mnie skarga na strażników, którą rozpatrzyłem z należytą starannością. W mediach pojawiła się jedynie wzmianka na ten temat. Już trzy dni później zaczęto przedstawiać tę sprawę inaczej, jednocześnie wyciągając z przeszłości różne zdarzenia związane z działalnością straży miejskiej, ściśle kierując zarzuty w moją stronę.

Czy ten biznesmen mógł mieć coś wspólnego z medialną nagonką? A może Prezydent Majchrowski chciał Pana odwołać i podjął takie działania?

To nie jest pytanie do mnie, choć swoje przemyślenia mam. Dla mnie to były artykuły „na zamówienie”, dziś jestem tego pewien. Od nich wszystko się zaczęło. Po trzech dniach ukazały się teksty ściśle powiązane z moją osobą, celowo zmanipulowane, z wielkimi tytułami z moim nazwiskiem, pokazujące mnie jako winnego wszystkich tego typu zdarzeń. A ta interwencja, jak i dwie podobne opisywane w iście sensacyjny sposób o pobiciach mieszkańców przez krakowskich strażników, zostały później wyjaśnione przez organy ścigania oraz niezawisły sąd i w sprawach tych nie postawiono strażnikom zarzutu przekroczenia uprawnień. Zostali uniewinnieni. Tylko kogo to dzisiaj interesuje? Wszystko skończyło się moim odejściem – tak naprawdę odwołaniem pomimo tego, że sam złożyłem rezygnację. A w jaki sposób tę rezygnację złożyłem, to jest już inna sprawa…

Prezydent wezwał Pana, czy może ktoś inny ingerował w Pana dymisję? Sędzia Trybunału Konstytucyjnego?

O obecności sędziego Kotlinowskiego dowiedziałem się później. Wiem, że był świadkiem końcówki interwencji z ul. św. Gertrudy, czyli momentu, gdy strażnicy czekali na funkcjonariuszy policji. Był oburzony zachowaniem strażników wobec syna biznesmena, o czym niezwłocznie powiadomił Prezydenta.

Prezydent Pana wezwał?

Po kilku publikacjach w mediach sam prosiłem Prezydenta o rozmowę. Wiem też, że Prezydent był zainteresowany spotkaniem ze mną. Stało się to tydzień po rozpoczęciu drugiej części artykułów. Parę dni przed umówioną rozmową przeczytałem w gazecie wypowiedź rzecznika prasowego Prezydenta, w której stwierdził, że Prezydent zamierza mnie ukarać nie słuchając moich wyjaśnień związanych z podjętą interwencją. Na początku nie wierzyłem w te wypowiedzi. To nie było w stylu Prezydenta Majchrowskiego, by wobec swoich urzędników wydawał wyroki zaoczne nie wyjaśniając wcześniej sprawy. Dzień później otrzymałem potwierdzenie od osoby blisko związanej z Prezydentem, że zamierza wykorzystać tę sytuację. Oznaczało to, że rozpoczął się mój koniec. Gdy zaczynałem pracę w Krakowie, powiedziałem Jackowi Majchrowskiemu, że jeśli kiedykolwiek nadejdzie taka chwila, że będę musiał opuścić stanowisko, to nie trzeba się ze mną zabawiać, bo sam odejdę. Pełniąc ważne odpowiedzialne funkcje trzeba zawsze pamiętać, że może nadejść taki dzień, w którym trzeba będzie odejść, szczególnie gdy taka będzie wola przełożonego.

Prezydent poprosił, by opuścił Pan swoje stanowisko?

Mam żal do Prezydenta, że z jego ust tego nie usłyszałem. Decyzje powinienem do końca podejmować samodzielnie, a tak się w tym przypadku nie stało. Proszę mi jednak wierzyć, że byłem w głębokim stresie. Miałem parę przeżyć rodzinnych, bardzo tragicznych w tamtym okresie. Wszystko skupiło się na mnie w jednym momencie. Nie ukrywam, że spotkałem się z dwójką dziennikarzy – autorami artykułów – cóż z tego, że przedstawiłem fakty i dowody na ich potwierdzenie, skoro w artykułach prawie ich nie wykorzystano. Później również zamierzałem spotkać się z dziennikarzami, próbowałem odnieść się do tych kłamliwych i w całości zmanipulowanych „faktów”, które ukazywały straż miejską oraz mnie w niekorzystnym świetle, pomimo przedstawianych dowodów w sprawie. Chciałem mieć chociaż szansę ukazania prawdy, przedstawienia swojego stanowiska tak, aby czytelnicy mogli samodzielnie ocenić sprawę. Ale wtedy zostałem tej możliwości pozbawiony. Decyzje jednak powinienem podejmować samodzielnie do końca. Nie mam zatem pretensji ani do Prezydenta, ani do Jana Tajstera. Mam za to pretensje do samego siebie.

Jaki wpływ miał Jan Tajster na Pana rezygnację?

Prawda jest taka, że gdyby nie Jan Tajster, nie złożyłbym rezygnacji ze stanowiska, chyba że poprosiłby o to prezydent Majchrowski. W takiej sytuacji nie czekałby dłużej niż pięć minut na podpisanie przeze mnie stosownego dokumentu i nie trzeba by do tego wykorzystywać mediów. Szanuję Prezydenta Majchrowskiego i zdaję sobie sprawę, że to on dobiera sobie współpracowników i ma do tego prawo. Te siedem lat, które spędziłem pod jego rządami, oceniam pozytywnie i raz jeszcze powtarzam, że nie utrudniałbym naturalnego procesu odwołania mnie ze stanowiska. Prawda jest jednak taka, że w tamtym czasie uważałem, że Jan Tajster reprezentował Jacka Majchrowskiego. Kierował moją osobą, mówił co mam napisać, jakiej treści pismo złożyć i w jakim terminie. Mówię o tym z takim zażenowaniem, ponieważ nie powinienem tego czynić. Decyzje powinienem podejmować samodzielnie. Proszę mi jednak wierzyć, że to wszystko dużo mnie kosztowało. Nie zdarzyło się jeszcze, że urzędnik, zanim spotkał się ze swoim przełożonym, był już skazany. Sam fakt odejścia jest tylko etapem mojego życia zawodowego, zamierzałem odejść godnie i kontynuować swoją karierę zawodową dla dobra Krakowa. O tym miałem okazję rozmawiać z Panem Prezydentem.

J. WIATEREK CHCE PRACY W MIEŚCIE

Czy Prezydent zaoferował Panu jakąś pracę?

Podczas rozmowy z Prezydentem zadeklarowałem chęć dalszej pracy dla Krakowa. Przecież nigdy nie było i nie ma jakichkolwiek zarzutów co do mojej pracy i podejmowanych przeze mnie decyzji. Potwierdziły to liczne kontrole i postępowania, które wszczęto w jednostce pod koniec roku 2012 i w roku 2013, ale również w trakcie prawie siedmioletniego okresu sprawowania przeze mnie funkcji szefa jednostki. Naszą pracę zawsze oceniano pozytywnie – mam tu na myśli oceny Prezydenta Majchrowskiego i Rady Miasta Krakowa, w szczególności Komisję Praworządności. Skoro nie padły konkretne zarzuty, to oddałem się do dyspozycji Prezydenta licząc na to, że moje wykształcenie oraz doświadczenie samorządowe zostaną wykorzystane dla dobra miasta, w którym zakochałem się od pierwszego dnia pobytu. Taka deklaracja ze strony Prezydenta padła.

Co to była za deklaracja?

W rozmowie nie padła konkretna nazwa miejsca pracy czy jednostki, w której miałbym się znaleźć. Miałem pójść na urlop, należało się nad tym wszystkim zastanowić. Taką decyzję usłyszałem 20 grudnia 2012 r., kiedy formalnie na piśmie złożyłem rezygnację ze stanowiska.

Jaka to była oferta?

W związku z tym, że na początku roku tworzono system ochrony wewnętrznej dla krakowskich wodociągów, Pan Prezydent stwierdził, że być może jest możliwość podjęcia tam pracy. Dodał, że to oczywiście leży w gestii prezesa Miejskiego Przedsiębiorstwa Wodociągów i Kanalizacji. Pod koniec grudnia 2012 r. miałem się zgłosić w celu odbycia ostatecznej rozmowy z prezesem Langerem i tak uczyniłem.

KULISY PRACY W WODOCIĄGACH

Jak wyglądała rozmowa z prezesem Langerem?

To dla mnie kolejne zaskoczenie życiowe, bo pana prezesa Langera znałem wcześniej. Zostałem mile przyjęty w obecności jednego zastępcy dyrektora oraz kierownika biura zarządu, ale niemile mi oświadczono, że jest zgoda na to, abym podjął pracę. Padło stwierdzenie, że jestem „problemem” dla MPWiK. Zrobiło mi się przykro, kiedy usłyszałem te słowa. Nigdy nie przypuszczałem, że będę „problemem”.

Wytłumaczono jakim był Pan „problemem”?

Nie. Ani nie wytłumaczono mi po przyjęciu, ani później, gdy kończyliśmy współpracę. Tak naprawdę nie wiem co było powodem, że należało mnie pożegnać po tak krótkim czasie pracy. Cenię pana prezesa za jego szczerość i to, że mimo wszystko zostałem przyjęty. Może chodziło mu o to, że kontrowersyjny komendant trafia w szeregi wodociągów? Trzeba oddać honor prezesowi Langerowi, że liczył, że uda mi się stworzyć ochronę wewnętrzną.

Nikt nie powiedział Panu, że jest przyjęty na krótki czas, żeby tylko pobierać pensję?

Zapewniono mnie w ramach umowy dżentelmeńskiej, że zostanie ze mną podpisana umowa na czas nieokreślony po upływie 3 miesięcy mojej pracy. Padło stwierdzenie, żeby się zbytnio nie przepracowywać i niczego nie zmieniać. Trochę stało to w sprzeczności z moim charakterem i wcześniejszymi zapowiedziami. Bo jeśli mam coś zorganizować, to naturalnie jest to związane z pewnymi zmianami. Istotnie, w tamtym okresie przywiązywałem dużą wagę do wykonywania pracy. Lubię nowe wyzwania. Uznałem, że trzeba spokojnie pracować i skutecznie wykonywać swoje zadania.

Coś Pana zaskoczyło w wodociągach?

Był pewien problem.

Jaki?

Będąc odpowiedzialnym za sprawy bezpieczeństwa spółki zwróciłem uwagę, że nie trafiają na moje biurko sprawozdania i raporty z prac pewnego podmiotu, który świadczy płatne usługi doradcze w zakresie bezpieczeństwa.

CENTRUM DETEKTYWISTYCZNE W SPÓŁCE?

Jaka to była firma?

Nie jestem upoważniony do wymienienia nazwy tej firmy.

Czy to było Krakowskie Centrum Bezpieczeństwa?

Nie wymienię nazwy. To była firma, która realizowała zadania na rzecz MPWiK. Raz w tygodniu pojawiał się pracownik, który przez półtorej godziny robił obchód i tyle. Chciałem się dowiedzieć, czym się zajmował: co stwierdzono, co wykazano, jakie są uchybienia. To były dla mnie kluczowe informacje, skoro miałem tę ochronę zorganizować i za nią odpowiadać. Tworząc nowe rozwiązania chciałem wiedzieć, czy mogę liczyć na pomoc pracowników tego podmiotu. W połowie mojego okresu zatrudnienia oficjalnie poprosiłem pracownika odpowiedzialnego za zamówienia publiczne o dostarczenie kopii umowy. W rozmowie telefonicznej dostałem zapewnienie, że nie będzie z tym żadnego problemu i mogę ją otrzymać nawet za chwilę. Poprosiłem, żeby była gotowa za 2-3 dni. W następnym tygodniu zleciłem pracownikowi, aby odebrał umowę. Po kilku godzinach mój podwładny stwierdził, że nie ma takiego dokumentu. Pozwoliłem sobie wykonać telefon do osoby odpowiedzialnej za zamówienia publiczne, która twierdziła, że nie może udostępnić mi umowy, ponieważ jest dla mnie zablokowana i powinienem się w tej sprawie kontaktować z prezesem, bo właśnie u niego w gabinecie ta umowa jest zabezpieczona.

Dlaczego umowa była tak ważna, że tylko prezes mógł ją udostępnić?

Nie wiem. Później w sposób nieoficjalny miałem okazję zapoznać się z kopią tej umowy. Jak się okazało, nie była ona opatrzona klauzulą „tajne”, więc nie było powodu, by chronić ją przed pracownikiem, który odpowiada za kwestię ochrony. Od tego wszystko się zaczęło. W połowie lutego ograniczono mi dostęp do dokumentów i do informacji w ogóle. Po niecałym miesiącu doszło do kolejnego spotkania z prezesem, który w obecności kierownika kadr poinformował mnie, że nie ma uwag do mojej pracy i mojej osoby, ale nie zamierza kontynuować współpracy. Nie miał żadnych zarzutów co do wykonywania moich obowiązków, ale tak postanowił i koniec.

Dopytywał Pan skąd taka decyzja?

Zapytałbym, gdybym nie miał w pamięci pierwszej rozmowy z prezesem Langerem. Pan prezes stwierdził wtedy wyraźnie, że wiąże nas „umowa dżentelmeńska”. Stwierdził, że będziemy współpracować i zostanie zawarta umowa o pracę na czas nieokreślony. Chciało się powiedzieć jedno: jak Pan rozumie znaczenie sformułowania „umowa dżentelmeńska”? Ograniczyłem się do złożenia mu życzeń wielkanocnych. Później dowiedziałem się od osób ściśle związanych z zarządem MPWiK, że moja próba dotarcia do umowy została bardzo negatywnie oceniona, wzbudziła jakiś niepokój i może zdenerwowanie pana prezesa.

Co takiego było w tej umowie? Może dokument był chroniony, ponieważ firma detektywistyczna miała zajmować się ochroną ujęć wody?

Myślę, że chodzi o przedmiotowy zakres tej umowy, który był bardzo szeroki, a w mojej ocenie nie był realizowany nawet w 10 procentach. Rzecz druga: powinny być składane sprawozdania. Nie wiem, czy takie sprawozdania były tworzone. Ja ich na pewno nie dostawałem. A gdy próbowałem się czegoś dowiedzieć, pracownicy z uśmiechem na twarzach twierdzili, że nigdy takich sprawozdań firma nie przedstawiała. W mojej ocenie to zadanie nie było realizowane. Ale nie było moim celem dochodzenie takich szczegółów. W tamtym okresie chciałem mieć jedynie pewność, że wspólnie z pracownikami tego podmiotu możemy współpracować na rzecz bezpieczeństwa spółki.

Na jaką kwotę była wspomniana umowa?

W mojej ocenie była to kwota wysoka. Stanowi to pewnie tajemnicę handlową MPWiK, dlatego na to pytanie nie będę udzielał odpowiedzi.

W granicach 10-20 tysięcy czy może powyżej 100 tysięcy miesięcznie?

Była to kwota wysoka, ale mam świadomość, że za usługę świadczoną na wysokim poziomie trzeba dobrze zapłacić. Można postawić pytanie, czy usługa ta była realizowana, a jeśli tak, to na jakim poziomie.

OBRZYDLIWE ZAGRANIA, GODNE SCENARIUSZA „UKŁADU ZAMKNIĘTEGO”

Jest Pan rozżalony?

Absolutnie nie. To naturalne, że zmieniają się priorytety, że do nowych zadań potrzebni są nowi ludzie. Dla mnie to oczywiste i zrozumiałe. Nie mam pretensji o to, że musiałem odejść ze stanowiska komendanta, choć żałuję, że nie udało mi się zakończyć wielu projektów rozpoczętych ze współpracownikami w krakowskiej straży. Przykro mi, że nie mogę już pracować dla Krakowa. Nie wiem, co skłoniło ludzi do tego, aby utrudnić mi życie zawodowe. Paru osobom wadzi zapewne moja osoba.

O jakich osobach Pan myśli?

Sam fakt zatrudnienia w MPWiK wywołał niemal aferę, bo jakim prawem były komendant zdobywa pracę w spółce akcyjnej? Nie wiem dlaczego zostałem „wyklęty” i musiałem to miasto opuścić. Media w bardzo nierzetelny sposób chciały udowodnić mi jakieś grzeszki oraz nieprawidłowości, które nie miały nic wspólnego z prawdą. Zadawano pytania w stylu: „kiedy prezydent zabierze ciepłą posadkę byłemu komendantowi?”. Gdy po paru tygodniach rozpocząłem pracę w Urzędzie Marszałkowskim Województwa Śląskiego, dziennikarze katowickich gazet dostali instrukcję z Krakowa, że jest ktoś taki jak Wiaterek i trzeba go opisać. A i media krakowskie w prześmiewczy sposób skomentowały fakt podjęcia przeze mnie pracy na Śląsku. Ale co tam ja – dalej utrudnia się życie zawodowe moim byłym bliskim współpracownikom. Jako przykład podam, że kilkanaście dni po objęciu stanowiska komendanta Straży Miejskiej przez Adama Młota, mój zastępca Krzysztof Raszpla został przez niego poproszony na rozmowę, podczas której pan komendant oświadczył, że albo podpisze dokument rozwiązujący umowę o pracę na mocy porozumienia stron, albo za kilka dni rozpocznie się w mediach „grillowanie” jego osoby, podobnie jak w przypadku komendanta Wiaterka. Wybrał „porozumienie stron”, bo był świadkiem tego, jak media potraktowały mnie. Dla mnie to są, delikatnie mówiąc, obrzydliwe zagrania, godne scenariusza „Układu Zamkniętego”.

Ma Pan zamiar wystąpić do sądu przeciwko mediom?

Ja się nie gniewam na media, zawsze starałem się z nimi współpracować. Nie chcę walczyć z mediami, bo wiem, jak ważna jest ich rola w życiu społecznym. Kiedy rozpoczynałem pracę w wodociągach, padła prośba, abym nie komentował w mediach tego wszystkiego, co o mnie i o straży krakowskiej piszą. Jan Tajster również skierował do mnie taką prośbę. Posłuchałem. Zdawałem sobie sprawę, że byłem osobą publiczną, reprezentowałem Kraków i osobę Pana Prezydenta. Ale to bolało, że pisano o rzeczach nieprawdziwych, że w sposób celowy manipulowano faktami, że próbowano ukazać mnie jako skompromitowanego urzędnika. Wstyd mi było idąc korytarzem bloku w którym mieszkam i widząc dziwny wzrok moich sąsiadów, wyciągających wiedzę na temat mojego życia zawodowego wyłącznie z artykułów, które jednostronnie i negatywnie opisywały moją działalność. Kiedy starałem się o zatrudnienie w zakopiańskiej straży miejskiej, rozpoczęła się istna burza medialna w dwóch dziennikach krakowskich – zaczęły się pojawiać te same bzdury i insynuacje, które spowodowały, że władze Zakopanego ostatecznie unieważniły nabór na to stanowisko, uniemożliwiając mi uzyskanie zatrudnienia. Jak mam to oceniać? Nie mogę pozwolić, żeby manipulowanymi informacjami dalej szkalowano moje imię i utrudniano mi życie zawodowe. Każdy ma prawo do godności i chcę wykazać przed obliczem sądu, że te informacje były nieprawdziwe i miały na celu poniżenie mojej osoby w oczach opinii publicznej.

Wystąpi Pan jednak do sądu?

Wystąpię do sądu z pozwem przeciwko dziennikarzowi, choć długo nad tym myślałem. Nie chcę uchodzić za pieniacza, który obraża się na wszystkich o wszystko, ale chciałbym się dowiedzieć, kto tak naprawdę kierował całym tym medialnym procesem szkalowania mojej osoby. Wierzę w wymiar sprawiedliwości, wierzę, że uda się parę spraw wyjaśnić i usłyszeć na koniec słowo „przepraszam”, a przede wszystkim obronić własną godność i dobre imię, ponieważ dla mnie są to wartości bezcenne.

Rozmawiał: Patryk Salamon
Fot. BIP Kraków