Marzenia zawsze się spełniają, nawet gdy czeka się na nie 20 lat

fot. Materiały prasowe

Ponad dwadzieścia lat temu, oglądając na niemieckim programie teledysk do piosenki „An Angel” zastanawiałam się, czy tą drugą osobą w duecie jest chłopiec czy dziewczynka? Piękne, kręcone, długie, blond włosy, ładna buzia, mocny głos. Ciekawy zespół, pomyślałam. Nie zdołałam policzyć, ilu ich jest, wszyscy wyglądali bardzo podobnie, a sama piosenka bardzo mi się spodobała. Po ponad 20 latach przyjechali do Polski – pisze nasza czytelniczka Magdalena Krupa.

Kilka dni później, jadąc gdzieś z tatą samochodem, z kasety ponownie usłyszałam ten utwór oraz inne piosenki The Kelly Family. Jak się później okazało, był to album „Over the Hump”. Po wydaniu tego krążka nastąpił przełom w karierze zespołu oraz zaczęła się moja Kelly-mania.

Czekając na Bravo

 

Muzyka Kelly Family, jak i oni sami zawładnęli mną od razu. Totalni hipisi, z włosami po pas, w śmiesznych, niekiedy cyrkowych ubraniach, żyjący po swojemu, na łodzi albo w zamku, których jedynym środkiem transportu i domem był wówczas kolorowy autobus z logo zespołu. O tym, że jest to śpiewająca od pokoleń rodzina oraz tego, o czym śpiewają, dowiadywałam się z gazet. W latach 90., aby dowiedzieć się ciekawostek z życia idoli, trzeba było czekać na nowe wydanie Bravo albo śledzić Vivę, a i tak newsy te docierały do fanów z opóźnieniem.

 

Teraz za pośrednictwem mediów społecznościowych, na porządku dziennym jest np. wypicie porannej kawy w towarzystwie idoli, śledząc transmisje na Instagramie. Wtedy nie przepuściłam żadnego wydania magazynu, ściany pokoju ozdobiłam plakatami, kolorowe teledyski nagrywałam na video, wszelkie wycinki z prasy wklejałam do zeszytu, korespondencyjnie od innych fanów kupowałam zdjęcia, a razem z kuzynką szalałyśmy, oglądając pożyczone kasety video z koncertami. Nie wstydziłam się swojej pasji muzycznej, zwłaszcza że w tamtych czasach był to zespół, który albo się kochało, albo nienawidziło.

Miłość osłabła

Marzyłam, aby zobaczyć ich na żywo, przecież byli w Polsce parę razy. Niestety, ale…. z wiekiem, moje zainteresowanie Kelly Family malało. Oczywiście lubiłam od czasu do czasu posłuchać ich, ale to już nie było to samo. Nawet nie wiem, kiedy na dłuższą chwilę o nich zapomniałam. Nie zwracałam nawet szczególnej uwagi, widząc w moim mieście plakaty o solowych koncertach. Nieraz docierały do mnie informacje na temat tego, co dzieje się z nimi teraz, bo nie grali już razem, ale nie przykładałam do tego specjalnej wagi. Trwało to do roku 2016.

Całkiem przypadkiem znalazłam informację o koncercie Paddy`ego Kelly we wrześniu w Krakowie. Długo wahałam się nad zakupem biletu, ale stwierdziłam, że raz się żyje. I dobrze, bo kupiłam bilet w ostatniej chwili. Niedługo potem dotarła do mnie kolejna informacja o występie Paddy`ego podczas Światowych Dni Młodzieży, tuż pod moim blokiem! To było coś niesamowitego. Oba koncerty były zupełnie różne, a jednak tak samo cudowne, nie zabrakło piosenek z czasów, kiedy śpiewał wspólnie z rodziną.

Powrót

No i znów się zaczęło, wróciłam do rodzinki, nadrobiłam zaległości w historii zespołu, solowych projektach, aż tu nagle pod koniec roku, na stronie na Facebooku pojawił się komunikat o powrocie zespołu. Zapowiedzieli nową płytę oraz trzy koncerty w maju 2017 roku w Dortmundzie, w miejscu, gdzie odbył się chyba pierwszy, najważniejszy występ muzyków. Moją radość przysłoniły łzy, bo niestety nie mogłam pozwolić sobie na taki wydatek. Jednak śledziłam bardzo dokładnie forum fanów, transmisje z koncertów, wszelkie komentarze zarówno wielbicieli, jak i samych muzyków, no i to musiało się stać….

Bilety na te trzy koncerty sprzedały się w zaledwie kilkanaście minut i odbiły się ogromnym echem na scenie muzycznej, tak więc zespół ogłosił trasę koncertową, która miała wystartować w styczniu br., a zakończyć się trzema koncertami w kwietniu w Polsce (Gdańsk, Łódź i mój Kraków). Tak, bilety kupiłam tuż po podaniu informacji, więc było to rok przed koncertem w Polsce, i tak, wydałam ostatnie pieniądze, jakie miałam.

Gdy popłynęły pierwsze dźwięki…

To było najprzyjemniejsze czekanie, aż w końcu przyszła ta niedziela, ósmego kwietnia. Wymarzona pogoda, cudowni ludzie, których poznałam tuż przed koncertem i spędziłam z nimi cały dzień pod Tauron Areną, czekając na naszych idoli. Gdy wieczorem stanęłam w drugim rzędzie pod sceną i usłyszałam pierwsze dźwięki „I can`t stop the love” oraz zobaczyłam Patricię w wianku z kwiatów na głowie i w krakowskiej chuście owiniętej wokół pleców, łzy napłynęły mi do oczu, a uśmiech nie schodził z twarzy do końca wieczoru. Z każdą kolejną piosenką odpływałam coraz bardziej. Emocji buzujących we mnie nie ostudziły nawet ognie bijące ze sceny podczas rockowego „Why, why, why”. Słuchając „An Angel” niewiele widziałam z tego, co dzieje się na scenie, bo stałam pod naszą polską flagą, rozwiniętą przez fanów, z kolei duet Patricii i Jimmy`ego „Please don`t go” wycisnął ze mnie kolejne łzy, solówka Angelo na perkusji dosłownie rozwaliła system, solo Paula na irlandzkim instrumencie było uroczym momentem, gdyż nie był on w podstawowym składzie zespołu w czasach świetności Kelly Family, natomiast confetti z „Na na na” i „Waring Of The Green” wyciągałam z włosów jeszcze w domu.

Śmiechu i radości nie brakowało, kiedy szukałam się w serduszku na ekranie podczas „We Got love”, a przybita piątka z Angelo była niczym wisienka na torcie. Niezwykle wzruszającym momentem podczas całego koncertu, zapewne dla wielu, była piosenka Johny`ego, podczas której usłyszeliśmy głos ojca i założyciela zespołu, Dana Kelly.

Bardzo dobrze również dało się dostrzec emocje na twarzach każdego z Kellych. Ich uśmiechy, wzruszenie i reakcje na tę niesamowitą atmosferę stworzoną przez fanów. Jednak nie byliby sobą, gdyby trochę nie pożartowali. Joey dał popis jak obiec scenę kilkanaście razy podczas jednej piosenki, a mimo iż do grudnia jeszcze trochę czasu, to publiczność od razu podchwyciła zaintonowane przez Patricię dźwięki „Jingle Bells”. Pewnie zabrzmi to banalnie, ale takich muzyków jest już coraz mniej.

Ujmujące za serce ballady doskonale komponowały się z rockowymi kawałkami czy irlandzkimi dźwiękami. Mimo iż teraz są „parę” lat starsi, nie zagrali w komplecie (na powrót do zespołu nie zdecydowali się Paddy, Maite oraz Barby), nie wszyscy już mają długie włosy, a i ubierają
się w stonowanym i klasycznym stylu, czułam tę samą energię oraz emocje bijące z koncertów, które oglądałam w młodości. Muzyka na żywo to nadal ich największy atut. Mieszanka stylu i tradycji to właśnie 40-letnia historia zespołu, który zdobył w swojej karierze chyba wszystkie możliwe wyróżnienia muzyczne.

Opuszczałam Tauron Arenę szczęśliwa, nawet pomachałam im na do widzenia, gdy odjeżdżali do hotelu. Nie wiem, czy uda mi się w tym roku pojechać na kolejny koncert, bo póki co planowane występy dodatkowe są tylko do sierpnia, jak na razie nie ma informacji, co dalej, ale wiem, że to nie był mój ostatni koncert Kelly Family. Tego dnia położyłam się z uśmiechem na twarzy i myślę, że marzenia zawsze się spełniają, nawet gdy czeka się na nie dwadzieścia lat.