Prof. Piotr Oleś: To przesunięcie z czasu teraźniejszego w czas przyszły i z czasu przyszłego w czas teraźniejszy. Jeżeli byśmy spojrzeli na ludzkie przeżycia, to powiedzielibyśmy, że w psychologii chodzi o to, co dla człowieka było ważne w przeszłości i za czym tęskni, nad czym boleje, że to przeminęło. Przemijanie dotyczy też czasami rzeczy, które się wiążą z cierpieniem. Wobec tego przynosi ulgę.
Z czym wiąże się ten proces dla człowieka?
Wiąże się z co najmniej dwoma rodzajami procesów. Jednym z nich jest ocena, co było ważne, a drugie – jakie to ma znaczenie aktualnie. Coś, co było ważne w przeszłości, może mieć nadal znaczenie, nawet czasami jeszcze większe. Czasami jednak to znaczenie zanika. Na przykład nasze przyjaźnie, znajomości czy miłości z okresu szkolnego mogą już aktualnie nie mieć znaczenia, ale stanowią bardzo ważne elementy tożsamości narracyjnej, czyli opowieści o życiu, którą, gdyby pozbawić tych elementów, to nie byłaby pełna, nie wybrzmiewałaby nie tylko barwnie, ale tak znacząco, jak wtedy, kiedy one się w tej opowieści zawierają.
Rozmawiamy w przededniu Zaduszek, kiedy więcej czasu poświęcamy tematowi śmierci, która wydaje się wciąż być tabu. Nieżyjąca już od 20 lat, amerykańska lekarka Elisabeth Kübler-Ross w jednej ze swoich książek pisze, że „śmierć to ostatni etap rozwoju”. Zgadza się Pan z tym stwierdzeniem?
Tak, brzmi to po jungowsku. Zdaniem Carla Gustava Junga, to kiedy przechodzimy tak zwaną połowę życia, czyli ok. 40-tki człowiek zaczyna reflektować, ile drogi przebył, ile mu jeszcze zostało. Ta druga kwestia wyznacza etap życia, który służy przygotowaniu się do śmierci. Rzeczywiście to jest wtedy najważniejsze zadanie. Wielu psychologów uważa, że jeżeli ludzie przeżywają lęki w drugiej połowie życia, to one zawsze, gdzieś na dnie mają lęk przed śmiercią. Lęk przed śmiercią to jest powszechne doznanie człowieka, które, gdy jest uświadomione, to często staje się zadaniem: co jeszcze w życiu wartościowego można zrobić? I w tym sensie, jak przygotować się do zejścia ze sceny?
Można nie bać się tego ostatniego "etapu rozwoju"?
Gdy lęk jest uświadamiany, to wtedy może działać na dwa sposoby. Jeden – prorozwojowy, czyli co jeszcze warto w życiu zrobić? Drugi to taki, że człowiek zaczyna się koncentrować na przykład na sobie, na swym zdrowiu. Często w takiej sytuacji człowiek zaczyna uciekać przed tym lękiem w pracę, czasami w hipochondrię, a niekiedy w takie doznania, których do tej pory sobie nie fundował, bo one na przykład mają charakter jakiś niemoralny. W gruncie rzeczy chodzi wówczas o zagłuszeni tego lęku. Konstruktywne przeżywanie lęku przed śmiercią prowadzi ku refleksji, czy są jakieś niezałatwione sprawy albo niedokończone, co można skorygować w programie życia? A różne doznawane na co dzień lęki mogą sygnalizować coś głębszego - lęk przed śmiercią.
Siedem lat temu pożegnał Pan swoją żonę. Każdej śmierci towarzyszy żałoba, która jest naturalnym procesem. Ilu ludzi, tyle sposobów jej przeżywania. Jedna z osób, która na co dzień pracuje w hospicjum, podkreśla, że ważne jest, żeby ten czas żałoby przeżyć konstruktywnie. Czy żałoba może nas w jakiś sposób rozwinąć i jeśli tak, to w jaki?
Wszelakie teoretyzowanie na ten temat jest o tyle trudne, że ono nie dotyka wszelkich ludzkich doświadczeń, które mogą być bardzo dramatyczne. Zacznę od wyjątku od reguły. Znam co najmniej jeden przypadek, (ale wydaje mi się, że mam ich kilka w pamięci), że ludzie przyjęli z ulgą zejście ze świata kogoś, kto świadczył przemoc, stwarzał potężne problemy rodzinne, był nieustannym zagrożeniem i to czasami nawet zagrożeniem dla życia. Wobec tego tam żałoby było bardzo mało. Raczej była po prostu ulga i wreszcie spokój. Wszystko zależy od tego, jaką mamy więź z tą osobą i jak bardzo jest dla nas ważna.
Żałoba ma pewne etapy. Smutek może wzrastać co najmniej do pół roku i osiąga apogeum właśnie po pół roku od straty osoby najbliższej. Teoretycznie żałoba mogłaby się zamykać w ciągu jednego roku, ale rzadko tak jest. Czasem przebiega trochę szybciej i zamyka się wcześniej. Natomiast częściej jest tak, że jak tracimy osobę bardzo bliską, to trwa dłużej. W moim przypadku też trwała dłużej, co najmniej dwa lata, jeśli nie więcej.
Jak można ją przeżyć konstruktywnie? To jest bardzo dobre i niezwykle trudne pytanie, dlatego że to, co nas uskrzydla, to co nas rozwija, to jest najczęściej miłość. A żałoba oznacza doświadczenie fugit amor, czyli miłość, która trwa, ale już bez interakcji. Wobec tego można powiedzieć, że żałoba raczej utrudnia rozwój, niż rozwija. Z drugiej jednak strony smutek służy refleksji i w tym sensie może rozwijać, że człowiek nabiera przeświadczenia, iż kontakty z ludźmi są ważne, że warto angażować się w rzeczy, które mają jakiś głębszy cel i służą jakiemuś dobru. A nie trwoni czasu na rzecz mało istotne. Rozwój, to też refleksja nad życiem i dążenie do lepszego gospodarowanie zasobami oraz bardziej otwarty stosunek do ludzi.
Ci, którzy byli obserwatorami mojego procesu żałoby, mówili mi, że ja się bardzo zmieniłem. I że ta zmiana polegała na tym, że stałem się dużo bardziej otwarty wobec ludzi. Ja nie miałem tego typu refleksji nad sobą i nie miałem refleksji, która szła w kierunku, że żałoba mnie jakoś rozwija, raczej był to trudny czas. A równocześnie tak ważny, że ja nie chciałem uciekać od tego doświadczenia, nie chciałem, żeby szybko przeminął. Chyba nie było w tym rysu masochizmu, tylko potrzeba dogłębnego przeżycia tego, co się stało, utraty najbliższej osoby.
Czas żałoby to też jest trudny proces refleksji, godzenia się z sobą, przypominania sobie różnych własnych błędów i niewykorzystanych szans, myślenia „co by było, gdyby...?”.
Refleksja po śmierci najbliższej osoby może czynić człowieka bardziej zaangażowanym w życie, mądrzejszym, łatwiej służącym radą i pomocą, ale nie na zasadzie własnej inicjatywy, tylko wtedy, jeżeli widać, że ktoś na to czeka, potrzebuje, lub prosi. To nie jest mędrkowanie nad losami innych ludzi, tylko gotowość służenia wtedy, kiedy jest na to czas i miejsce.
Z Pana perspektywy, czy można przygotować się na śmierć bliskiej osoby?
Tak, czasami sytuacja to wręcz wymusza. Zarówno ja, jak i moje dzieci, wiedzieliśmy co najmniej pół roku wcześniej, że tu już nie będzie ratunku, poza cudem, oczywiście. Pomimo tego, utrzymywaliśmy cały czas pogodną atmosferę w domu, na tyle na ile się dało. Staraliśmy się słuchać muzyki, robić sobie różne przyjemności, jeździ gdzieś w świat. Wiedzieliśmy, że walka o życie z chorobą nowotworową została przegrana i wobec tego mieliśmy żałobę znacznie wyprzedzającą sam moment śmierci.
A tak dla każdego, można się przygotować w ten sposób, że jeżeli wiemy, iż albo nasze życie jest zagrożone albo kogoś z naszych bliskich, to możemy próbować załatwić jakieś ważne sprawy z tą osobą.
Komu trudniej jest pogodzić się ze śmiercią? Osobie, która odchodzi czy jej bliskim, którzy są tego świadkami?
Nie ma reguły, są ludzie tak dojrzali, że czują się przygotowani do śmierci, albo tak starzy, że mówią „Pan Bóg o mnie zapomniał”. Niekiedy cierpienie związane z chorobą przygotowuje człowieka do śmierci, życie staje się bowiem coraz bardziej uciążliwe, lub upokarzające. Inni znowuż mają nadzieję do końca, często irracjonalną i zaprzeczają śmierci, co najpewniej wynika z silnego lęku. Dla osób towarzyszących z kolei towarzyszenie w odchodzeniu, gaśnięciu może być zbyt trudne, myślą wówczas o oddaniu osoby umierającej do hospicjum. Niekiedy jest to konieczne z uwagi na opiekę medyczną, niemożliwą w domu. Jak trudne jest to doświadczenie zależy od własnego lęku przed śmiercią i powiedziałbym mentalnego i uczuciowego opanowania tego tematu – nieuchronnego rozstania; od więzi jaka łączy nas z osobą odchodzącą, wreszcie od zasobów fizycznych i psychicznych towarzyszenia bliskiej osobie w zmaganiu z życiem i śmiercią. Podjęcie się tego zadania – jednego z najtrudniejszych w życiu – na dłuższą metę owocuje poczuciem spełnienia, a nierzadko również większą dojrzałością jako osoba. Uniknięcie go pozostawia poczucie niedokończonej relacji, nierzadko poczucie winy, lub niespełnionej szansy i może wzmagać lęk przed śmiercią, podczas gdy towarzyszenie osobie umierającej redukuje lęk przed śmiercią – patrząc w dłuższej perspektywie. Wspieranie osoby umierającej może łączyć się z poczuciem bezradności, są bowiem takie stany, na które nie ma rady. W sumie nie ma zasady, dla kogo jest to najtrudniejsze, zależy od człowieka, etapu życia, dojrzałości i gotowości bycia z drugim człowiekiem, co by się nie działo – i to z obydwu stron tej relacji.
Tuza polskiej psychiatrii, prof. Antoni Kępiński wyznał, że śmierć stanowi sens życia. Czy tak jest naprawdę?
W jego przypadku zdecydowanie ten kres, który on postrzegał był sensem życia. Osłabiony chorobą, kiedy już nie mógł pracować, dyktował z głowy teksty kolejnych książek doktorowi Masłowskiemu, a on to spisywał i edytował. To był przekaz, który wynikał z jego całego doświadczenia, z przemyśleń, z pracy w zawodzie psychiatry, w tym pracy z ofiarami obozów koncentracyjnych. Myślę, że jego stwierdzenie dotyczyć może nieuniwersalnego losu ludzkiego, ale losu, który człowiek może tak ukształtować – że śmierć staje się sensem życia. Najważniejsze rzeczy robi właśnie przed nią. On zdobył się na heroizm przekazania swej wiedzy, przemyśleń, mądrości potomnym, i w ten sposób nadał sens ostatniemu etapowi życia. W chorobie nowotworowej ludzie na ogół cierpią, czasem próbują coś dokończyć podejmując wyścig z czasem, żyć jak najdłużej na poziomie, do którego przywykli lub stanowiącego poziom ich aspiracji, ale niezwykle rzadko rozpoczynają dzieło życia. Znam jeden taki przypadek – Profesor Antoni Kępiński. Dla mnie jako dla psychologa, to była transcendencja w najczystszej postaci (transcendencja to przekraczanie ograniczeń fizycznych, psychicznych lub społecznych), a dla jako dla człowieka wierzącego – społeczny wymiar świętości.