Wianki, spadające gwiazdy i Florence Welch

Drugi dzień Coke Live Music Festival zaczął się od wielkiego falstartu. Wszystkie niedogodności wynagrodziła jednak Florence Welch – jej siła przyciągania była tak wielka, że podczas koncertu spadały gwiazdy.

Na feralny początek złożyło się kilka czynników. Głównym z nich była niska jakość muzyki. Wiadomo, na festiwalu obowiązuje zasada, że im późniejsza godzina, tym większa gwiazda, ale grający o 19 The Cribs, zapowiadani jako „najważniejsza, najbardziej wpływowa grupa Wielkiej Brytanii” zeszłej dekady, wypadli dużo poniżej oczekiwań. Z niemal półtoragodzinnego jazgotu przesterów i wątłych wokali podobał mi się zaledwie jeden utwór-wizytówka: „Man’s Needs”. Międzynarodowy zespół très.b z Polką Misią Furtak na wokalu, grający niespodziewanie po The Cribs na Main Stage, wypadł jeszcze gorzej i nudniej.

Dlaczego niespodziewanie? Ano dlatego, że très.b zajęli miejsce Wu-Tang Clan, którzy z powodu problemów z transportem spóźnili się cztery godziny. Tym sposobem, od 17.30 do 23, kiedy zaczęła śpiewać Florence, na Coke Live Music Festival nie wydarzyło się po prostu nic ciekawego. Pomiędzy koncertami można więc było zahaczyć o strefę handlowo-gastronomiczną, lecz nie było to wcale proste – pierwszy raz organizatorom udało się CLMF wyprzedać, ale 40 tysięcy osób na stosunkowo małej powierzchni festiwalowej to było stanowczo za dużo. Gigantyczne kolejki do piwa (które w pewnym momencie się skończyło) i ciągłe przepychanie między ludźmi mogło negatywnie wpłynąć na morale festiwalowiczów.

Ostatnim, jakże znaczącym mankamentem drugiego dnia, były problemy z nagłośnieniem. W piątek okazjonalne (Biffy Clyro), w sobotę stały się normą – koncert Florence był trochę za cichy, a dźwięk momentami płaski, ale to nic w porównaniu z fatalną akustyką na występach Wu-Tang Clan i Katy B (o której chciałbym coś napisać, ale widziałem ją zbyt krótko – słuch okazał się ważniejszy).

W momencie, gdy na scenę weszła Florence Welch, 40 tysięcy osób zapomniało o wszelkich trudach i przeciwieństwach losu. Jej głos był rozdzierający, monumentalny, piękny. Jej Maszyna funkcjonowała jak w zegarku – trzy osoby w chórku, harfa i fortepian to zestaw rzadko spotykany na festiwalach. A artystkę o tak wielkiej otwartości i spontaniczności, jaką posiada Florence Welch, widuje się od święta. Wyglądała jak zaczarowana nimfa, kręcąca beztroskie piruety i biegająca boso wśród publiczności, którą z autentycznym szczęściem i wzruszeniem wypisanym na twarzy komplementowała niemal po każdym utworze: Kochamy Was! (to po polsku), Jesteście najlepszą widownią na świecie! – krzyczała ze sceny. Miała ku temu powody, bo polscy fani postarali się o iście królewskie przyjęcie – brokat, plakaty, specjalne kreacje i wianki na głowach to tylko niektóre z atrakcji, jakie przygotowali na tę okazję. Florence upodobała sobie zwłaszcza złoty brokat, którym dosłownie wysmarowała pianistkę i resztę zespołu, wzięła też od publiczności kilka wianków, które jeden po drugim lądowały na jej głowie.

Ale najważniejsza była w tym wszystkim, na szczęście, muzyka. Jeszcze bardziej, niż zwykle, podniosłe aranżacje, niebywałe umiejętności harfisty, potężne bębny – to wyróżniało wersje koncertowe od tych studyjnych. Nie zabrakło żadnego hitu z obu wydanych przez zespół albumów. Lubię marudzić, ale po prostu nie mam się do czego przyczepić. Florence and the Machine na żywo to po prostu wielki spektakl przepełniony Muzyką.

Festiwal zamykał wspomniany Wu-Tang Clan, i był to oldschool’owy show dla wtajemniczonych, który niewiele miał wspólnego z różnorodnymi występami Kanye Westa, Snoop Dogga czy The Roots z ubiegłych lat. Nowojorski skład postawił na jednostajne, klasyczne beaty i flow z najwyższej półki. Występ zdominował materiał z wydanego 20 lat temu, debiutanckiego „Enter the Wu-Tang (36 Chambers)”, który nic a nic się nie zestarzał. Pełni werwy byli też raperzy (wszyscy już dawno po czterdziestce), wśród których prym wiedli integrujący się z publicznością GZA i Method Man, który podobnie jak Brodka dnia poprzedniego, wylądował na rękach tłumu.

Drugi dzień CLMF zdominowały problemy techniczne, które szybko poszły w niepamięć dzięki show Florence and The Machine. Miejmy nadzieję, że nie będziemy musieli na nią znów czekać trzy lata. Do zobaczenia za rok w Krakowie!