Przed warszawskim sądem trwa proces trzech mężczyzn oskarżonych o zabójstwo Piotra i Alicji Jaroszewiczów. W sprawie jest jednak wiele krakowskich wątków.
Do zbrodni doszło 31 lat temu i jej ujawnienie było sensacją dnia. Huczano o tym od samego rana w mediach od 2 września 1992 r. W końcu ofiarą zabójców padły ważne persony z czasów komunistycznych.
Zamordowany 83-letni wtedy Piotr Jaroszewicz, generał dywizji, był przed laty przez dekadę premierem Polski (w latach 1970-1980). Jego wieloletnia partnerka, żona Alicja Solska Jaroszewicz, to emerytowana dziennikarka. W chwili tragicznej śmierci miała 67 lat.
Oboje zginęli w swojej willi w podwarszawskim Aninie przy ul. Zorzy 19. Gospodarz został uduszony, jego żona zastrzelona, ich dom obrabowano.
Pozostawało tajemnicą, w jaki sposób sprawcy weszli do domu ofiar i jakie przedmioty ukradli. Motyw rabunkowy zbrodni nie był oczywisty. Pojawiały się sugestie, że sprawcom mogło chodzić o ważne dokumenty, które Jaroszewicz trzymał w sejfie.
Po roku od zbrodni policjanci powiązali zabójstwo ze sprawą czterech recydywistów z Mińska Mazowieckiego, członków tzw. gangu Faszysty. Żaden z ujętych wtedy mężczyzn do niczego się nie przyznał, ale śledczy byli pewni swego i poszli ze sprawą do sądu. Oparli się m.in. na zeznaniach konkubiny jednego z zatrzymanych recydywistów. Kobieta miała usłyszeć rozmowę, podczas której jej partner umawiał się „na robotę w Aninie”. Chodziło jednak o inną willę. Ostatecznie wszyscy zostali uniewinnieni w 2000 r. Sprawa ucichła na wiele lat.
Pudło z dowodami u dziennikarza
W 2017 r. prokuratura wróciła do sprawy zbrodni po programie dziennikarza Tomasza Sekielskiego, który odnalazł zaginione dowody ze sprawy Jaroszewiczów, m.in. folię ze śladami linii papilarnych domniemanego sprawcy i ubrania ofiar zbrodni. Przedmioty otrzymał od Jana Jaroszewicza, syna ofiar. Mężczyzna dostał je z sądu kilka lat wcześniej, ale pudła z dowodami rzeczowymi z sądowego depozytu nie otwierał, bo „nie był na to gotowy psychicznie”.
Po nagłośnieniu sprawy przez Sekielskiego całe pudło z zawartością 22 lutego 2017 r. trafiło do warszawskiej prokuratury. Dziennikarza i Jana Jaroszewicza przesłuchano, ale przełomu w sprawie zbrodni nie było. Doszło do niego rok później, i to w Krakowie.
Przełom, ale w krakowskim śledztwie
W Krakowie od 2017 r. toczyło się śledztwo dotyczące porwania 10-letniego Kamila, którego recydywista Bogusław K. uprowadził sprzed szkoły w centrum miasta i przetrzymywał kilka dni w drewnianej skrzyni. Wypuścił go na wolność, gdy rodzice chłopaka zapłacili 100 tys. euro okupu. Po wpadce Bogusław K. przyznał się także, że przed laty dokonał innego porwania ze wspólnikiem Dariuszem S. W 2013 r. uprowadził dla okupu bogatego krakowskiego biznesmena Zbigniewa P. I jego obaj sprawcy trzymali w skrzyni, ale przedsiębiorca zmarł. Dopiero w 2018 r. odkryto jego zwłoki.
Zatrzymany do sprawy porywacz Dariusz S. poszedł na współpracę z prokuraturą. Zaczął kalkulować co mu się opłaca i liczył na niski wyrok. Dlatego w lutym 2018 r. ujawnił, że 26 lat wcześniej brał udział w zabójstwie małżonków Jaroszewiczów. Wydał też wspólników zbrodni w Aninie, czyli Marcina B. i Roberta S. ps. Suchy. To faktycznie był przełom w sprawie.
Tandem krakowskich prokuratorów
Zeznania Dariusza S. były zaskakujące i ich wiarygodność zaczęła sprawdzać para doświadczonych krakowskich prokuratorów. Pani prokurator wcześniej rozpracowała tzw. gang kantorowców, który napadał i zabijał na terenie kraju właścicieli kantorów. Dwóch sprawców dostało kary dożywocia, trzeci skruszony gangster usłyszał wyrok 15 lat odsiadki.
Pani prokurator została włączona do sprawy Jaroszewiczów. Współdziałała ramię w ramię z prokuratorem, który właśnie rozpracował sprawę porwań i namówił Dariusza S. do zwierzeń. Ten tandem krakowskich śledczych krok po kroku przeanalizował sprawę zabójstwa w Aninie. Efektem pracy był akt oskarżenia, w którym oboje opisali, w jaki sposób sprawcy dokonali zbrodni na Jaroszewiczach i co im ukradli. Sprawa trwa przed warszawskim sądem. Oskarżeni odpowiadają teraz z wolnej stopy. Głównymi dowodami są wyjaśnienia Dariusza S. oraz drugiego ze sprawców Marcina B., który także przyznaje się do winy i opowiada, co zaszło w willi w Aninie w 1992 roku.
O zbrodni milczy tylko trzeci z mężczyzn, najgroźniejszy z nich, można rzec tzw. samiec alfa, czyli 62-letni dziś Robert S., wdowiec, ojciec trójki dorosłych dzieci, karany, z zawodu monter urządzeń telekomunikacyjnych.
To on według relacji pozostałych dwóch wspólników zaplanował i przygotował napad na Jaroszewiczów. Cała trójka sprawców mieszkała wtedy w Radomiu. Marcin B. to przy okazji szwagier Roberta S., który poślubił jego siostrę. Cała trójka znała się z treningów karate. Ćwiczyli razem w sekcji tej dyscypliny w Wyższej Szkole Inżynierskiej (obecnie Politechnika Radomska).
Robert S. miał czarny pas, egzaminy zdawał w Krakowie u mistrza Andrzeja Drewniaka, jednego z założycieli Polskiego Związku Karate.
Co więcej Robert S. i Dariusz S. służbę wojskową odbywali w Krakowie w „czerwonych beretach”, czyli 6 Brygadzie Powietrznodesantowej. Byli dobrymi komandosami.
To Robert S. wyszedł z propozycją napadu na zamożnie wyglądającą willę w Aninie przy ul. Zorzy 19. Kilka razy jeździł tam na rozpoznanie, obserwował zza drzew Jaroszewiczów, poznał rozkład budynków. Gdy ze wspólnikami po raz kolejny zjawił się na miejscu zorientował się, że niedaleko posesji jest szkolny internat. Było ryzyko, że mogą być zauważeni przez jego mieszkańców. To wymusiło skok na willę przed nowym rokiem szkolnym. Zdecydowali, że to musi nastąpić w nocy z 31 sierpnia na 1 września 1992 r.
Sprawcy wiedzieli, że Jaroszewicze mają wielkiego psa, sznaucera olbrzymiego. Wabił się Remus, biegał po ogrodzie, mógł być agresywny i nie tolerował obcych. Gospodarz codziennie wyprowadzał go na spacer ulicami Anina między godziną 22 a 24.
Ostatni dzień życia
U Jaroszewiczów w wakacje mieszkała z dziećmi córka Alicji Solskiej. Przyjechała z USA, powrót za ocean planowała 31 sierpnia. Na lotnisko zawiózł ją brat. Gospodarze, po wyjeździe córki po południu spotkali się jeszcze z Kazimierzem Z., byłym kierowcą, który odwiedził ich z żoną i dziećmi. Byli zmęczeni, więc telefonicznie odwołali zaplanowaną wizytę dziennikarki TVP Barbary Jakubiec. Od 20 byli sami w willi. Po godzinie 22 gospodarz wyszedł na spacer z psem. Widzieli go sąsiedzi. Oprócz psa Jaroszewicz na te wędrówki zabierał broń palną, miał jej kilkanaście sztuk.
Tego samego dnia rano bandyckie trio przyjechało pociągiem z Radomia do Warszawy. Stamtąd kolejką podmiejską dostali się do Anina. Marcin B. bał się, że zostanie zapamiętany przez innych podróżnych, bo dzień przed wyjazdem w Radomiu wdał się w bójkę w lokalu Teen Cafe i miał obrażenia twarzy.
Sprawcy pieszo dyskretnie przemieścili się na tył posesji Jaroszewiczów, dotarli na kawałek zadrzewionej działki, z której obserwowali willę ofiar. Przebrali się w ciemne kombinezony zapinane na zamek błyskawiczny, mieli obuwie sportowe trampki, na ręce założyli rękawiczki lateksowe, a na nie włożyli skórzane. Nadgarstki okręcili taśmą samoprzylepną. Na twarze włożyli kominiarki, w kieszeniach mieli sznury do krępowania ofiar.
Robert S. stwierdził, że muszą czekać, bo u Jaroszewiczów byli jeszcze goście. W pewnej chwili na posesję podrzucił mięso z dodatkiem luminalu. Liczył, że Remus da się skusić i uśnie. Czekali trzy godziny aż środek usypiający umieszczony w kiełbasie zacznie działać na psa. Pokonali ogrodzenie, zauważyli i wzięli ze sobą dwie drabiny, które leżały koło szopy na posesji. Wypatrzyli, że jest uchylone okno na pierwszym piętrze i tamtędy weszli do środka. Drabiny połączyli sznurkami i zabezpieczyli końce szmatami, by nie zostawić śladu na ścianie. Szmaty miały też tłumić hałas, gdy będą się wspinać. Okno było na wysokości sześciu metrów, weszli po kolei i znaleźli się w łazience.
Marcin B. miał ze sobą gruby kij, by go użyć, gdyby sznaucer był agresywny.
Nasłuchiwali. Zorientowali się, że Jaroszewicz ogląda telewizję. Robert S. poszedł go obezwładnić, wspólnicy mieli się zająć jego żoną i psem. Planowali, że ofiary obezwładnią równocześnie. To się udało.
Alicja Jaroszewicz była w sypialni, obok niej leżał pies, który podniósł się na widok zamaskowanych gości. Wystarczyło jednak że Marcin B. zamachnął się kijem, a zwierzę się wycofało i przestało ruszać. Widać było, że jest pod silnym wpływem środków nasennych. Dariusz S. do gospodyni rzucił, by zachowała spokój.
– To jest napad – dodał i z szuflady nocnego stolika zabrał pistolet Mauser, własność kobiety. Potem jeszcze schował jej damski złoty zegarek.
Gospodarz głośno oglądał telewizję, nie miał aparatu słuchowego, co ułatwiło moment zaskoczenia. Robert S. się nie patyczkował i zadał ofierze kilka mocnych ciosów w głowę. Jaroszewicz zaczął mocno krwawić. Napastnik zabrał mu pistolet Walther i zaprowadził na piętro. Pozwolił się umyć w łazience i założyć opatrunek na zranioną głowę. Jaroszewicz zmienił zakrwawioną koszulę. Dwaj sprawcy zabrali go do gabinetu, posadzili na fotelu i nadgarstki przywiązali do poręczy.
Dariusz S. pilnował gospodyni i zabrał ją do łazienki przy jej sypialni, gdzie związał jej ręce i nogi.
Nie torturowali swoich ofiar, choć potem w mediach pojawiały się wielokrotnie informacje, że np. przypalali je papierosami i użyli korkociągu, by zadać rany. Takich obrażeń nie stwierdzono później podczas sekcji.
Biegli medycy zauważyli jedynie, że Alicja miała obrażenia obronne na rękach i do jej obezwładnienia potrzeba było dwóch osób. Duszenie jej męża opisali jako szczególnie okrutne. Miał na szyi dwie bruzdy, to świadczyło, że duszenie było rozciągnięte w czasie i mogło być wykonane ze zmienną siłą.