Danuta Grechuta: Piosenki Marka Grechuty chcą śpiewać wszyscy, a nie jest to łatwy repertuar

Danuta Grechuta fot. Krzysztof Kalinowski/LoveKraków.pl

„Oczywiście, że przychodzą momenty, w których jestem wyczerpana. Cóż mogę zrobić? Dziedzina życia, w której funkcjonuję, wymaga otwartości na ludzi. Ja jestem jedna, a osób chcących „dotknąć” twórczości mojego męża jest bardzo dużo. Często muszę to ograniczać i się bronić” – opowiada w rozmowie z LoveKraków.pl Danuta Grechuta, opiekun artystyczny Grechuta Festival.

Natalia Grygny, LoveKraków.pl: Jaka jest Danuta Grechuta prywatnie? Jakie ma plany i marzenia?

Danuta Grechuta: Z racji mojego wieku można zapytać o to w czasie przeszłym (śmiech). Myśli Pani, że mogę jeszcze mieć jakieś plany?

Oczywiście, że tak.

Ze względu na to, że los spłatał mi takiego figla, że zostałam żoną takiego znanego piosenkarza, myślałam, że do końca życia będziemy szli przez życie razem, we dwoje. Niestety złożyło się tak, że Marek wcześniej spasował. Miał na pewno trudniejsze życie, bardziej wyczerpujące. Zostałam sama z jego dorobkiem. Po śmierci męża zaczęłam odczuwać, że ludzie liczą na mnie. Składają na moje ręce tę opiekę nad pamięcią o nim, nad jego twórczością. Są takie momenty, że sądzą – ze względu na to, że byłam z nim tak blisko, - że „dotykają” Marka. Widzę, że jest takie zapotrzebowanie na to.

Zaskoczyło to Panią?

Tak i w związku z tym – nawiązując do wcześniejszego pytania - tak ułożyło się moje życie. I wokół tego się kręci. Mogę ochraniać, czyli dbać o to, żeby ten dorobek nie był z kolei nadmiernie eksploatowany. Zauważyłam, że Grechutę wszyscy chcą śpiewać, ale w trakcie jednak okazuje się, że to nie jest łatwy repertuar. Piosenki robią wrażenie lekkich, jednak kiedy ktoś zmierzy się z tą materią, okazuje się, że to trudne.

Nie jest Pani czasami zmęczona tym, że większość patrzy na Panią przez pryzmat męża?

Oczywiście, że przychodzą momenty, w których jestem wyczerpana. Cóż mogę zrobić? Akurat dziedzina życia, w której funkcjonuję, wymaga otwartości na ludzi. Ja jestem jedna, a osób chcących „dotknąć” tej twórczości jest bardzo dużo. Często muszę to ograniczać i się bronić. Wtedy nie odbieram telefonów, a jeżeli już dochodzi do fizycznego spotkania w związku z wydaną kilka lat temu publikacją „Marek”, wtedy muszę mieć cierpliwość i służyć tak długo, dopóki są widzowie. To normalne wyczerpanie, takie jak po pracy.

Ja jednak zapytam - pomiędzy Panią a panem Markiem najpierw była przyjaźń czy od razu kochanie?

Wszystko zaczyna się od przyjaźni i akceptacji. W naszym przypadku ten etap trwał krótko. A to dlatego, że Marek był taki zdecydowany w życiu. Jak coś postanowił, do końca sprawę chciał zamknąć. A robił to intensywnie, za przykład podając chociażby jego stosunek do sztuki. Kiedy już czymś się zajmował, świat wokół nie istniał. To przenosiło się na inne elementy życia.

Skąd wiedziała Pani, że to właśnie ten mężczyzna?

To się czuje. Oczywiście zastanawiałam się, czy wytrzymam z takim człowiekiem, ale wtedy, kiedy się poznaliśmy, Marek zaczynał swoją karierę. Poznaliśmy się tuż po jego pierwszym publicznym występie podczas Studenckiego Festiwalu Piosenki. Ta jego popularność rosła w miarę równomiernie, czego oboje się nie spodziewaliśmy. Wychodziłam za mąż za architekta i wydawało się, że to będzie jego zawód. Jednak estrada go pochłonęła, bo to zaczęło się powiększać jak kula śniegowa.

Trudne jest życie u boku artysty, ale co jest pięknego w byciu z artystą?

Na pewno jest to zupełnie inne życie, a zwłaszcza w PRL-u. Wiadomo, że życie u boku artysty przynosiło wiele atrakcyjnych momentów takich jak spotkania z ciekawymi ludźmi, wyjazdy – chociaż w ograniczonym stopniu. Nie mieliśmy paszportów, więc teraz trudno sobie wyobrazić, jak byliśmy wówczas ograniczani. Wszystko było dawkowane przez widzimisię urzędnika. Pomimo tego, że mój mąż był znaną osobą, tak samo temu podlegał. Z racji tego, że żyliśmy w Krakowie z dala od władzy, nie mogliśmy nawet korzystać z jakichś apanaży, bo wszystko działo się w Warszawie. To była tylko taka inna codzienność, która miała swój walor. To nie było życie takie jak w Polsce Ludowej, która była jednym wielkim obozem pracy, gdzie codziennie cały kraj wychodził o konkretnej godzinie do pracy i z niej wracał. Wiadomo, że ja pod tym względem na pewno miałam lżej.

Bywała Pani zazdrosna o niemalże bezgraniczne uwielbienie dla męża?

Nie byłam, bo to nie miałoby większego sensu. Na to uwielbienie nie mogłam nic poradzić…

Zatem potrafili oddzielić Państwo swoją prywatność.

Powiem pani, że przez zachowanie Marka nie musiałam traktować tego serio. On traktował to wszystko jako taki dodatkowy element, ale nie robił sztuki dlatego, że starał się przypodobać. Nigdy nie szedł na łatwiznę. Tworzył najlepiej, jak umiał i to mu zapewniało tę popularność. Piosenki i wykonanie były zawsze trafione w punkt, dlatego nie wykorzystywał tego. W zespołach rockowych, jak wiadomo, to życie toczyło się zupełnie inaczej, ale dla Marka była to odrębna sprawa. On z innego brzegu przybył i inną sztukę tworzył. Też rodzaj tworzonych przez niego utworów i to, jak siebie prezentował, było zobowiązujące w stosunku do niego. Nie mógł być inny niż w piosenkach.

Które z utworów męża są Pani najbliższe?

Pierwsze zasłyszane. Marka zobaczyłam po raz pierwszy na koncercie galowym Studenckiego Festiwalu Piosenki, gdzie wykonywał „Tango Anawa”, które zwróciło na niego uwagę jako charakterystycznego interpretatora. Chociaż niektórzy twierdzili, że brak interpretacji był interpretacją tekstu właśnie. Kiedy Marek zaprosił mnie na program Kabaretu Anawa, z którego się wywodził, usłyszałam „Pomarańcze i mandarynki”.

Była Pani pierwszą recenzentką utworów pana Marka.

Ze względu na naszą relację byłam pierwszym krytykiem, o co zawsze się dopominał. Kiedy tworzył, powstawało wiele wersji danego tekstu, więc nie wiedział, która jest najlepsza. Ostateczna konfrontacja jest przed publicznością – wtedy widać, czy coś jest trafione. Ja byłam takim pierwszym selekcjonerem i często ode mnie zależała ostateczna wersja.

A jak maż znosił krytykę?

Srożył się, ale jej pragnął (śmiech). Nieraz kłócił się ze mną, jeśli zwróciłam na coś uwagę i skrytykowałam. Odpowiadałam, żeby w takim razie robił, jak uważa. Jednak brał moje sugestie pod uwagę. Kiedy zmienił coś w utworze i mi się podobało, był bardzo szczęśliwy. To zawsze tak przebiegało.

Co świadczy o ponadczasowości utworów Marka Grechuty? Z jakimi opiniami się Pani spotyka?

Zacznę od tego, ze piosenki są po to, żeby ich słuchać. Taka ciągła weryfikacja publiczna odbywa się nadal na falach eteru. Zauważyłam, że wszystkie stacje, bez względu na profil muzyczny, grają piosenki Marka.

A jak Pani reaguje na najnowsze covery utworów męża?

Przyznam, że z tymi coverami różnie to bywa. Dlatego staram się, żeby nie szkodziło to tym piosenkom. Czasami ktoś potrafi wydumać taką interpretację, która niczego dobrego nie wnosi. Mam obawę, że to zdominuje wykonania. Wtedy oryginalne piosenki Marka zanikną.

Niebawem kolejna odsłona Grechuta Festival. Co zaplanowano tym razem?

W związku z tym, że w tym roku przypada 50. rocznica debiutu Marka podczas wspomnianego już festiwalu, chcieliśmy zrobić koncert najbardziej zbliżony do klimatu, jaki Marek osiągał na swoich koncertach. Ze względu na to, że Marek jest mężczyzną, a dotychczas dużo kobiet występowało i z upodobaniem śpiewały utwory mojego męża, zdecydowaliśmy, że do udziału w koncercie zaangażujemy tylko panów. Zaprosiliśmy sztandarową postać, jeśli chodzi o aktorów młodego pokolenia, pana Dawida Ogrodnika. Obiecał nam, że się postara i stworzy ciekawą interpretację.

Wystąpią również Andrzej Lampert, który w młodości parał się występami z rockowym zespołem PIN, a teraz jest cenionym solistą Opery Krakowskiej oraz Maciej Miecznikowski. Też o operowym zacięciu, ale udzielający się na estradzie również jako konferansjer. Pojawi się Łukasz Jemioła, laureat z konkursu dla młodych na interpretację utworu Grechuty, który czasami organizujemy. Sam się przyznał, że jest „ofiarą przemocy domowej”, bo matka go zmuszała do słuchania piosenek mojego męża.

I jak widać to zmuszanie przyniosło efekty.

Nie musiał uczyć się tekstów, bo je wszystkie znał. Zgłosił się do konkursu i wygrał. Kontakty z ludźmi stwarzają wiele takich okazji.

Zarówno festiwal, jak i inne wydarzenia związane z Grechutą łączą pokolenia.

Tak, a obserwuję to od dziesięciu lat. Każde następne pokolenie w pewnym wieku – jak przejdzie te nastolatkowe upodobania, szuka czegoś lepszego i trafia na Marka. Dobrze, aby wtedy te piosenki brzmiały w najlepszych interpretacjach.