„I już w mózgu zapala się światełko...” – wywiad z Edwardem Linde-Lubaszenko

Edward Linde-Lubaszenko, wybitny aktor filmowy, telewizyjny i teatralny, od lat związany z Krakowem o tym, że miłość od pierwszego wejrzenia istnieje, a kobiety energię i witalność czerpią wprost od mężczyzn. Rozmawia Janusz Schwertner. Ilustracja: Sarah Balikowski.

 

Janusz Schwertner: Podobno miłość od pierwszego wejrzenia da się łatwo wyjaśnić...

Edward Linde-Lubaszenko: To czysta biologia!

Można przejść się ulicami – dajmy na to Krakowa – i ot tak się zakochać?

To jest mniej więcej tak, że człowiek istnieje od około dwustu tysięcy lat. W tym czasie wypracował sobie coś, co nazywamy instynktem samozachowawczym. Po prostu mamy w naturze to, że naszym naczelnym celem jest dbałość o przedłużenie gatunku. Genom zawdzięczamy natomiast umiejętność wyławiania sobie partnerów czy partnerek najlepiej dopasowanych do nas, dzięki którym wydamy na świat najlepsze potomstwo. Oczywiście działa przy okazji wielka studnia podświadomości, ale rzeczywiście idąc ulicą, jesteśmy w stanie dojrzeć partnerkę, z którą idealnie będziemy współpracować... prokreacyjnie. Po wielowiekowych doświadczeniach jesteśmy w stanie na pierwszy rzut oka odczytywać tego typu sygnały. Widzimy ją albo jego – i już w mózgu zapala się światełko...

Pan studiował medycynę, więc wie o czym mówi.

Tak, bo to rzeczywiście można wytłumaczyć naukowo. Chodzi przede wszystkim o chęć zachowania gatunku, ale wiadomo, to się łączy z dodatkowymi aspektami. Instynkt rozrodczy niesie za sobą seks i te wszystkie damsko-męskie relacje. W każdym razie to biologia podpowiada, kto jest dla nas najlepszym partnerem. Na ogół nazywa się to właśnie miłością od pierwszego wejrzenia.

Na tę medycynę, o której wspomniałem, poszedł Pan podobno tylko dlatego, że blisko Akademii Medycznej mieszkała Pana ówczesna dziewczyna. A dziś studenci medycyny nie mają czasu na dziewczyny, bo ciągle się uczą.

Ja nie miałem z tym problemu! Raczej to ona przestawała znajdować czas. Opowiadałem już kiedyś publicznie tę historię, ale nigdy nie powiedziałem, jak ona potoczyła się dalej. Proszę słuchać... Ona była ode mnie o dwa lata starsza. W pewnym momencie została dokooptowana do naszej szkoły, z drugiego końca miasta. Był to pewnie rodzaj jakiegoś zesłania. Była piękna, być może jakiś nauczyciel się w niej zakochał i musieli ją przenieść gdzie indziej. I ona nagle wypatrzyła mnie – kurdupla, który sięga jej do ucha. I jakoś tak szybko doszliśmy do porozumienia. Ale w pewnym momencie, już po szkole, zaczęła szukać sobie miejsca w życiu chciała się ustatkować i... znaleźć męża. No, bo jak z takim chłystkiem? (śmiech) Życie ze mną mogło być przyjemne, ale nadeszła pora, by się ustatkować. Wybuchła między nami jakaś bezsensowna awantura. W dramatycznych okolicznościach się rozstaliśmy, a ona później wyszła za architekta. Tak sobie myślę, że miała pewne cechy krakowskich dziewczyn z moich czasów. Na zasadzie: można się trochę pobawić, miewać przygody – ale jak przychodzi do poważnego życia, trzeba zmienić do niego podejście.

Kraków uważany był za miasto typowo konserwatywne, a krakowianki...?

Może trochę też, ale ja obracałem się głównie w środowisku studenckim. Piwnica pod Baranami, Jaszczury czy SPATiF, gdzie przychodzono popatrzeć jak jakiś znany aktor się upija i śpiewa sobie wieczorem na bani... W każdym razie w młodzieżowym kręgu raczej się tego nie odczuwało. Zresztą większość studentów to byli przyjezdni. Natomiast generalnie krakowianie czuli dużą dumę, że pochodzą z tego miasta. To dało się wyczuć. Coś w stylu warszawian: „nie masz cwaniaka, nad warszawiaka”. Krakusi mieli podobnie. A dziewczyny? Kwestie pochodzenia raczej nie odgrywały roli. Gdy jest się na tak, to już nic nie stoi na przeszkodzie.

Jedną z krakowskich dziewczyn, jaką spotkał Pan na swojej drodze, była Anna Dymna. Ona niedawno przyznała, że czuje się wyróżniona, bo była jedną z nielicznych kobiet, których nie starał się Pan zdobyć.

Ale to ze względu na Wieśka Dymnego (pierwszy mąż Anny Dymnej – przyp. red.)! Ona była w trudnym momencie życia i ja w zasadzie starałem się przede wszystkim nią opiekować. Potrzebowała wtedy takiej przyjaznej duszy. To prawda, nie było żadnych prób z mojej strony. Uważałem, że mi nawet nie wypada.

Skoro mowa o kobietach i naszej seksualności, to jako student medycyny drobiazgowo analizował Pan słynny raport Kinseya. I także późniejsze badania, przynoszące nowe odkrycia.

Tak, one często są bardzo ciekawe. Nie ma co ukrywać, między kobietą a mężczyzną istnieje „une petite différence”. Inne mechanizmy rządzą oboma płciami. Faceci na przykład mają taki naturalny instynkt chęci pozostawienia po sobie potomka. On budzi się zwłaszcza w jakichś sytuacjach granicznych, gdy już nawet nie obchodzi nas z kim, byle się to stało. Taką seksualność jak mężczyźni, taki samoistny popęd, ma tylko jedna trzecia kobiet.

Co z pozostałymi?

Jedna trzecia posiada znikomą seksualność, a reszta... przejmuje ją od facetów. Kobieta zawsze jest takim pasożytem energetycznym. (śmiech) Mężczyzna to natomiast samoistny twórca energii. Hormony zupełnie inaczej działają w przypadku obu płci. Facet jest cały czas w gotowości, ciągle aktywny. No i dlatego jakoś przetrwamy... [Edward Linde-Lubaszenko zwraca się do córki, Beaty, która w międzyczasie przysiadła się do stołu. Wraz z espresso otrzymała kieliszek zimnej wody do popicia...] Co, Ty wódkę pijesz? Rany Boskie!

Beata Lubaszenko: No tak, już nie mogę tego słuchać! O tych kobietach-pasożytach... (śmiech)

E. Linde-Lubaszenko: Skądże znowu, jakie pasożyty?! (śmiech)

B. Lubaszenko: Nie no, w zasadzie się z Tobą zgadzam...

E. Linde-Lubaszenko: Ostatnio oglądałem w TVN24 dyskusję dotyczącą fotoradarów. W pewnym momencie poproszono o wypowiedź Joannę Senyszyn. Ona zaczęła mówić tym swoim specyficznym głosem: „Nie mogą złodzieje nas uczyć, żeby nie kraść! Bo to wygląda, jakbyśmy robili im konkurencję!”. Obok siedział polityk z PO. Obruszył się, że jak można mówić tak o władzy. A Senyszyn: „Ja nie mówiłam o władzy, ja użyłam metafory!”. No więc ja też użyłem metafory! (śmiech)

Ale skoro przeskoczyliśmy do polityki, to niegdyś opowiadał Pan, że w pewnym momencie został Pan w Polsce uznany za Żyda-syjonistę, który głosi antypolskie hasła.

Rzeczywiście tak było. Uważano mnie wówczas za syna Mikołaja Lubaszenki (w rzeczywistości ojcem Edwarda Linde-Lubaszenki był Lucjan Linde, Niemiec z pochodzenia, w trakcie wojny przymusowo wcielony do Wehrmahtu – przyp. red). Jako młody aktor współpracowałem z  żydowskim Towarzystwem Społeczno-Kulturalnym. W Teatrze Polskim we Wrocławiu była taka kameralna scena, gdzie debiutowałem, która w zasadzie była żydowska. W tym czasie nawiązałem kontakty z zarządem tego Towarzystwa – że o innych moich kontaktach z tamtą grupą nie wspomnę. Zaprzyjaźniliśmy się, aż w końcu zaproponowali mi współpracę. W tym czasie przyjeżdżały grupy Żydów rosyjskich, które udawały się na Zachód – ale że niejednokrotnie ktoś poślubiał Polkę lub Polaka, to zostawał już na stałe. Języka polskiego uczyli się głównie poprzez wiersze czy piosenki. Ja znałem rosyjski, więc miałem tam prowadzić dla nich coś w rodzaju kabaretu. Pracowałem mniej więcej dwa lata, akurat w czasie wydarzeń z 1968 roku.

Zarzucono Panu, że w trakcie występów opowiada Pan antypolskie kawały.

Tak zeznali moi dwaj koledzy, z którymi wcześniej piłem wódkę. W rzeczywistości nic takiego nie miało miejsca. Później z gazety dowiedziałem się, co rzekomo miałem opowiadać w formie żartu. Imputowano mi stwierdzenie: że Niemcy zamykali Żydów w obozach koncentracyjnych, żeby uchronić ich przed Polakami. Opowiadałem w życiu wiele żartów, ale na pewno nie takich. Opisano mnie jako syjonistę. W marcu '68 ukazał się pierwszy artykuł na mój temat. Mieliśmy z ówczesną żoną wyprowadzić się do Kanady.

W pewnym momencie postrzegano Pana jako Polaka o rosyjsko-niemiecko-żydowskich powiązaniach. Niezły miszmasz. Ale dziś to norma. Co drugi z nas to Żyd, Niemiec, komunista albo mason...

No tak, jest prawie jak w 1968 roku. (śmiech)  Wiem, bo przeżyłem to na własnej skórze...