„Każda maszyna do szycia ma swoją duszę” [ZDJĘCIA i FILM]

Z wizytą u pana Józefa Krężołka fot. Marek Marszałek/LoveKraków.pl

Ta niewielka pracownia od jakiegoś czasu znajduje się w centrum zainteresowania. O jej właścicielu powstają prace doktorskie i magisterskie. Pan Józef Krężołek o naprawie maszyn do szycia opowiada z taką pasją, że jego opowieści można słuchać w nieskończoność. Rozmowa nie dotyczyła jednak wyłącznie tajników jego pracy, ale planów na przyszłość oraz pięknego ogrodu, którym zajmuje się wraz ze swoją żoną.

Pracownia „Naprawa maszyn do szycia” powstała w 1938 roku. Początkowo znajdowała się przy ul. Gołębiej. Prowadził ją wujek pana Józefa Krężołka. Kiedy rok później wybuchła II wojna światowa, Luftwaffe urządziło tam kantynę. Przeniesiono ją na ulicę Starowiślną 19, gdzie znajdowała się do roku 1990. Jednak po przemianie ustrojowej odnaleźli się dawni właściciele kamienicy i lokal trzeba było odstąpić. Pan Józef znalazł nowe lokum praktycznie „za ścianą”, bo przy ulicy Sarego 14, gdzie pracuje do dzisiaj.

- Zawód ten wykonujemy z pokolenia na pokolenie. Tajniki zawodu jeden rzemieślnik przekazuje drugiemu, przekazuje je ojciec synowi. Moja praca to dziesiątki tysięcy naprawianych maszyn…  Każda usługa musi być wykonana perfekcyjnie, bo klient musi być zadowolony. Mam też zasadę, że klient  poznaje  cenę przed przystąpieniem do pracy. Naprawiam wszystkie typy maszyn – od najstarszych po najnowocześniejsze – przyznaje pan  Krężołek. - Jestem również w stanie rozpoznać maszyny, które niegdyś naprawiałem. Niektóre wracają do mnie po 20 czy 30 latach. Klienci przyznają, że zastanawiali się, czy zakład jeszcze działa i dziwią się, że wciąż istnieje.

Uzdrowiciel maszyn do szycia

Ludzie coraz częściej zaczynają interesować się historią. Wyciągają dawne maszyny należące niegdyś do babć czy prababć. Według pana Józefa, stało się to obecnie bardzo modne. Do pracowni przynoszone są maszyny zardzewiałe, natomiast po renowacji wyglądają jak nowe. – Każda maszyna ma swoją duszę i historię – zamyśla się. - Dawniej, w domu maszynę traktowano jak członka rodziny. Maszyna utrzymywała dom i kształciła dzieci. Znowu wraca moda na szycie, z tym, że rynek zalewają chińskie maszyny, które są  podróbkami łuczników. Ludzie się na to nabierają, bo kojarzą, że to jest dobra firma. Kupują więc taką z napisem Zosia, Basia. Ale to nie jest Łucznik! Tak samo Singer. To była maszyna naprawdę dobra, a w tej chwili to jest zazwyczaj chińszczyzna.

Za kulisami

Każda z maszyn do szycia znajdujących się w pomieszczeniu pracowni skrywa jakąś tajemnicę. Pan Józef po kolei wyciąga poszczególne i zdradza różne opowieści. -  To maszyna, którą otrzymałem od Żydówki. Przeżyła getto i okupację, wykształciła dwóch synów na znanych adwokatów. Pracowała na niej przez całe swoje życie. Przyniosła ją do mnie, ponieważ nie chciała, aby wylądowała na śmietniku. Jest to maszyna łódkowa, zrobiona przez węgierskiego rzemieślnika w 1887 roku. Dawniej maszyny szyły do przodu, a on zastosował w niej technikę szwu zygzakiem – opowiada pan Józef.

W pracowni znajduje się również Singer należący do kobiety z Południowej Dakoty ze Stanów Zjednoczonych. To jej pamiątka z emigracji za ocean. Wówczas wszyscy zabierali tylko najpotrzebniejsze rzeczy. Zabrali również maszynę. Kiedy kobieta zjawiła się po latach w Krakowie, odkryła pracownię pana Krężołka i postanowiła pozostawić ją w dobrych rękach.

- Raz trafiła do mnie maszyna z 1910 roku. Przyniosła ją klientka, która kupiła ją za 20 zł. Była w takim stanie, że nadawała się jedynie  na złom. Odtworzyłem ją, zrobiłem renowację. To najwyższej klasy dzieło – wspomina pan Józef.  - Kiedy kobieta wróciła i zobaczył odmienioną maszynę, nie mogła uwierzyć. Powiedziałem, że przecież ma potwierdzenie. Tej pracy trzeba poświęcić czas i go mieć. Na tym nie ma interesu, ważna jest pasja.

– Często przychodził tutaj profesor Zin, z którym rozmawiałem na temat maszyn, ponieważ on również się nimi interesował. Raz odwiedził mnie nawet hrabia Stanisław Lubomirski! – nie kryje dumy. – Wypisując potwierdzenie, zapytałem, czy jest z tych Lubomirskich. Zaczęliśmy dyskusję na różne tematy. Trwała chyba ponad półtorej godziny – dodaje.

W pracowni można również znaleźć maszynę, którą do renowacji oddał pewien góral z Nowego Targu. – Już zapowiedział, ze jeszcze jakąś przywiezie – przyznaje właściciel.

Warto również dodać, że pan Józef zapisał się w historii filmu „Lista Schindlera”. Jego piękne maszyny stanowiły elementy scenografii.

 

Nie czary mary, a ciężka praca

Maszyny do szycia oddane do renowacji pochodzą nie tylko z Polski, ale i z różnych stron świata. Według pana Józefa każda maszyna jest dziełem sztuki. Nie sposób się z nim nie zgodzić. Przekraczając próg pracowni, wydaje się, że jesteśmy ponownie w wieku XIX czy XX. – Dawniej stawiano na jakość. Szkoda, ze teraz wszystko jest produkowane na skalę masową i jest z plastiku.

Pan Józef nie potrzebuje również reklam. Twierdzi, że klientów ma, ponieważ doceniają jego ciężką pracę. - Dobry produkt wybroni się sam. Tutaj nie robi się „czary mary”. Bo klientka przychodzi, siada w domu i zaczyna szyć. Jak ktoś nie umie naprawić, to cudów nie zrobi. Gdy maszyna jest dobrze naprawiona, to ludzie przekazują sobie takie informacje. Nie mam reklamacji jednej na sto, odpowiadam za własną pracę i mogę sobie pozwolić na poprawki i inne tego typu rzeczy, bo to idzie w moją firmę i mój czas – opowiada.  - Najgorsze jednak jest to, że ten zawód zanika. Już prawie nikt tego nie robi. Zajmuję się wszystkimi systemami: od najstarszych po najnowocześniejsze. Tylko bez elektronicznych, bo te już mają autoryzowane serwisy i sprzęt szyjący. Jeżeli ktoś kupił taką maszynę, to tylko to mu pozostaje.

Pan Krężołek nie boi się nowości. Przyznaje, że trzeba być na bieżąco, aby móc dalej funkcjonować w swoim zawodzie. Mówi, że ważna jest umiejętność rozbioru maszyny tak, aby dostać się do środka i ustawić synchronizację. Wtedy maszyna zadziała.

„My w zawodzie umieramy przy biurku”

Swoim optymizmem i pogodą ducha pan Józef uraczyłby niejedną osobę. Mało kto z taką pasją i zaangażowaniem opowiada o swojej pracy. Jednak przyznaje, że trudno mu zrozumieć fakt, że miasto nie podziela tego entuzjazmu. - Koszty utrzymania firmy są wysokie, a jestem w wieku przedemerytalnym. Muszę się tu zmieścić. Jak to mówią: „my w zawodzie umieramy przy biurku”. Jest to pasja, bez której  nie da się żyć. Jak człowiek całe życie pracuje, to nawet dla hobby, dla przyjemności. Myślę, że miasto w  końcu przychylnie spojrzy na rzemieślników ginących zawodów. Moja firma jest najstarszą w Krakowie.

Kiedy pan Józef starał się o odpowiednie lokum dla pracowni „Naprawa maszyn do szycia”, polecono mu wystartowanie w przetargu. On sam do dzisiaj zastanawia się nad jedna kwestią: - Jak rzemieślnik, który siedzi dwa czy trzy dni nad maszyną za jakieś nieduże pieniądze, ma w tym brać udział i ”walczyć” z kimś, kto prowadzi 24-godzinny handel alkoholem czy kantor? Nie może być tak, że okupant zapewnił rzemieślnikowi lokal, kiedy wyrzucił go z poprzedniego. Wtedy nas szanowano. Szanowano rzemieślników. Mam nadzieję, że włodarze Krakowa w końcu  zainteresują się rzemieślnikami i ginącymi zawodami.

Emerytura? Jaka emerytura?

Pan Józef nie wybiera się jeszcze na emeryturę. – Nie wiem, co miałbym wtedy robić.  Trudno mi powiedzieć. Zdrowie mam doskonałe, czuję się jakbym miał 40 lat.

Zdradził również, że wśród jego klientów są ludzie starsi, główni emeryci , którzy utrzymywali się z szycia, a obecnie nie mają wystarczających środków do życia. - Nie ma co się dziwić, przecież taka osoba nie pójdzie kupić maszyny za 200, 300 czy 400 zł, którą się zaraz wyrzuci. Mówią, że jest gwarancja, ale wiadomo, jak to później jest. Albo naprawią, a tak naprawdę w ogóle nie zrobią. Klient przychodzi z maszyną, która ma 50 lat i prosi, żeby uratować tą maszynę. Szył całe życie, był zadowolony. Ja jestem w stanie naprawić każdą maszynę – podsumowuje pan Józef.

Teraz jego największą radością jest ukochany wnuk. – Wszystko inne się już nie liczy – uśmiecha się.