Pisanie, niesamowita przygoda – rozmowa z Bartłomiejem Misińcem

Mimo młodego wieku, ma na koncie trzy dobrze przyjęte powieści, chociaż erudycyjny bagaż tej prozy jest ogromny. Najzupełniej skutecznie łączy pisanie z poukładanym życiem zawodowym i pracą w mediach. Czy tak wygląda sukces pisarza? Gościem lovekrakow.pl i studia 29/2 był autor m.in. Centuriona Proximusa, Bartłomiej Misiniec.

Filip Pietrek: Trzy wydane powieści, ale też sukcesy, jeśli chodzi o Twoją pracę w mediach. Jaki jest stosunek pisarza w Tobie, do publicysty, a także do Twojego zawodu?

Bartłomiej Misiniec: Staram się w miarę możliwości łączyć te dość odległe od siebie dziedziny. Podejmowanie pracy zawodowej nawet na odpowiedzialnych stanowiskach wcale nie musi oznaczać końca pracy literackiej, choć tak zwykło się sądzić. Oczywiście, jest to smutne i wydaje się zwykłym marnotrawstwem, że większą część dnia zamiast na lekturę bądź pisanie trzeba przeznaczać na pracę, która daje środki do życia, ale wystarczy wspomnieć wielkich pisarzy, którzy tworzyli w o wiele trudniejszych warunkach (choćby wojennych, niejednokrotnie w ubóstwie, chorobie), aby dostrzec tę prostą prawdę, że każdy musiał sporo poświęcić. Rzadko kiedy pisarz mógł „tylko pisać”. Najczęściej literatura była dodatkowym, świadomie przyjmowanym obciążeniem i tak to chyba będzie się działo nadal. Każdy, kto chce przeżyć ten nieprawdopodobny romans z Weną, musi liczyć się z tym, że trzeba dać coś z siebie. Zazwyczaj niemało.

Gorsze jednak od czasu, jaki zajmuje praca zawodowa, jest obciążenie wyobraźni, które ona ze sobą niesie. Jeśli uczciwie i poważnie traktujesz obowiązki służbowe, to chcąc czy nie chcąc i tak wiele spraw zabierasz ze sobą po wyjściu z pracy – ot, po prostu, w głowie. Wielką sztuką jest wyrobienie w sobie dyscypliny, aby pisać pomimo to i wykształcić umiejętność płynnego przechodzenia z jednego świata (realnego) do tego drugiego (świata wyobraźni), bo tak w praktyce wygląda życie powieściopisarza. Jest to trudne, ale osiągalne, no i stale trzeba nad tym pracować.

Oksfordzki profesor Paul Johnson przedstawił kiedyś interesujący podział pisarzy na takich, którzy potrzebują pracy bardzo kreatywnej, bo właśnie ona pobudza ich wyobraźnię oraz takich, którzy twórczej wyobraźni nie chcą zaprzątać pracą zawodową. Taki na przykład Thomas S. Eliot przez szereg lat pracował w banku Lloyds w Londynie, gdzie jak łatwo się domyślić, zajmował się rzeczami mającymi z poezją niewiele wspólnego. A wiersze powstawały mimo to. Eliot wyszedł z tego życia na krawędzi dwóch światów zwycięsko – z nagrodą Nobla i ugruntowaną pozycją jednego z najwybitniejszych klasyków nowoczesności. Jego życiorys może być wielką inspiracją dla wielu młodych literatów.

Z punktu widzenia młodych, debiutujących autorów, którzy chcą tworzyć fabułę, zwłaszcza rozbudowane narracje, Ty pokonałeś ścianę, zdawałoby się, nie do przebicia, wydając trzy dość grube powieści.

Pierwsze powieści to coś, czego się nie wyprzesz, a będziesz chciał, uwierz mi (śmiech). No bo jeśli się rozwijasz, to naturalne, że każda kolejna książka jest lepsza i w porównaniu z nimi ta debiutancka, zwłaszcza jeśli została wydana zbyt szybko i niedopracowana, wypadnie dość blado. Gdy sam wydałem swoją pierwszą książkę, jeszcze w liceum, ówczesny prezes Związku Literatów Polskich Konrad Strzelewicz napisał, że w moim wieku (16 lat) powinno się zacząć od wierszy. Następnie pisać nowele, potem dłuższe formy prozatorskie itd., a do powieści przechodzi się po trzydziestce. Jak wiesz, postąpiłem całkiem na opak, ale na pocieszenie Strzelewicz dodał, że teraz będzie już tylko lepiej, bo i temat „jak tytuń się uleży”, i autor zacznie się rozwijać.

Przy wczesnym debiucie najważniejsza jest pokora, naprawdę spore jej pokłady, pokora do pracy z kimś, kto się na tekście zna. To są nieraz traumatyczne przeżycia dla początkującego autora. I to też trzeba nauczyć się znosić, im szybciej, tym lepiej. Znosić, ale równocześnie doceniać. Przychodzi ktoś, kto wskazuje na fragment twojego tekstu i sugeruje, żeby wyrzucić trzy strony. Bo tak lepiej, bo przegadane, bo coś… Nieraz trudno się z tym pogodzić, ale umiejętność pracy z adiustatorem czy redaktorem jest niezwykle istotna. Oczywiście, nie należy przy tym dać sobie wejść na głowę.

Przeczytałem w swoim krótkim życiu także kilka tzw. poradników dla pisarzy i miałem ich dość. Nie dlatego, że były niefachowe. Przeciwnie – zawarto w nich mnóstwo przydatnych rad. Raziło mnie jednak tak toporne, techniczne, typowo amerykańskie podejście do czegoś, co dla mnie jest samą magią. A tak rozumiane pisanie nie podlega wykładom. Kiedy szkicuję kolejne epizody przygód swoich bohaterów, czuję się jak człowiek z pochodnią w tunelu. Nie wiem, co będzie o metr dalej, nie wiem nawet, jak skończy się moja książka czy dany rozdział. Ale zawsze widzę tyle, żeby napisać jedno kolejne zdanie, po którym odsłania się przede mną kolejne. I tak to idzie, krok po kroku. Dlatego właśnie pisanie to tak niesamowita, piękna przygoda, nie zaś zimne i wyrachowane budowanie fabuły według z góry ustalonego scenariusza.

Zastanawiam się jeszcze nad tym, czemu służy wydanie książki. Skąd bierze się ta potrzeba, by swoje dzieło wydać i zobaczyć je na półkach? Spotkałem poetę, który obnosił się z tym, że jego książki znajdują się na półkach w Empiku. Zapytałem go, po co się wydał, skoro wspominał, że poezja go nie interesuje. Odpowiedział, że podbija to jego ego.

Zasadniczą zaletą wydania książki jest fakt, że dociera ona do czytelników. Jeśli ktoś nie potrafi tego docenić, to już wiele o nim mówi. Za wydanie książki młody autor musi jednak zapłacić określoną cenę – choćby przyjęcia pierwszej krytyki, no a później trzeba się pogodzić z tym, że po latach będziesz patrzył na coś, co napisałeś we wczesnej młodości, krzywiąc się, jakbyś jadł cytrynę.

Na okładkach Twoich książek tytuł zapisany jest wielkim rozmiarem czcionki. Nazwisko autora ginie w jego otoczeniu. Całkiem odwrotnie niż w amerykańskich wydawnictwach, gdzie liczy się nazwisko, a nie tytuł książki.

Już kilkakrotnie doradzano mi, aby zasugerować wydawcy powiększenie czcionki z nazwiskiem, zwłaszcza na grzbietach książek, gdzie jest rzeczywiście dość niewidoczne, ale zwyczajnie nie widzę takiej potrzeby. Być może byłaby to dobra inwestycja na przyszłość, niemniej najważniejsze są same powieści, a ich tytuły akurat eksponowane są znakomicie. I to mi wystarcza. Czytelnik, który trafi w księgarni na książkę pt. Centurion Proximus albo Pretorianin już na samym początku otrzymuje jasny sygnał, czego może się po niej spodziewać. A mnie zależy przede wszystkim na miłośnikach wiadomej epoki, pewnego kostiumu, który reprezentuje zarówno określony zespół wartości, jak i czasokres historyczny. Oczywiście, jak wielu autorom powieści historycznych, mnie także marzy się, aby czytelników „z zewnątrz” zachęcić poprzez moje książki do bliższego poznania starożytności. Ale to miłośnicy antyku są najwierniejszymi czytelnikami tego typu literatury i to od nich najczęściej autor otrzymuje listy, recenzje, ciepłe słowa i równie cenne uwagi krytyczne.

Na Twojej stronie internetowej pojawia się zapowiedź kolejnej książki. Będzie to tym razem trylogia nie rzymska, a egipska?

Nie, to po prostu dalszy ciąg wciąż nieukończonej serii o przygodach młodego pretorianina Proximusa i jego odważnego psa Krotosa, którzy tym razem odwiedzą prastarą i tajemniczą ziemię faraonów. Świat starożytny jest tak niezmiernie bogaty, że trudno zamknąć się na nowe pomysły, a jako że dobrze żyję mi się z wykreowanymi już dziesięć lat temu bohaterami, nie zamierzam porzucać przyjaźni z nimi dla stworzenia nowych. Zwłaszcza, że i czytelnicy wydają się im sprzyjać. Teraz Proximus z Krotosem wypłynęli do Egiptu, ale miałbym ochotę zabrać ich także do mglistych lasów Germanii, może w galijskie knieje, no a później znów, jak to u mnie bywa, zatęsknię pewnie za Rzymem…

News will be here