Małgorzata Rdest, 21-lenia studentka dziennikarstwa na Uniwersytecie Jagiellońskim, jest jedyną kobietą w stawce serii wyścigowej Volkswagen Castrol Cup. Jest także Mistrzem Polski w kartingu z sezonu 2011. Specjalnie dla LoveKraków.pl Gosia opowiada o swoich początkach na torze, przyjemności z wygrywania z mężczyznami, marzeniach o Formule 1, mandatach za prędkość, o tym jak długo trzeba się przygotowywać do matury, aby dostać się na wymarzone studia i o spokoju, jaki odnalazła w Krakowie.
Rafał Worobiec, LoveKraków.pl: Jak to się stało, że zaczęłaś jeździć?
Gosia Rdest: Moje początki to jeden wielki przypadek. Zaczęło się od kartingu halowego. Nie mam w rodzinie żadnego przodka, który byłby wybitnym kierowcą. Mój tato także nie ma z tym nic wspólnego, nawet z mechaniką. Potrafi jedynie wymienić koło – i to też z pomocą moją czy mamy (śmiech). Kiedy pierwszy raz wsiadłam do gokarta halowego, miałam 11-12 lat, spodobało mi się, ale nie wiedziałam, że istnieje także karting profesjonalny. Na początku chciałam być lepsza od taty, potem najszybszym zawodnikiem na torze, potem przyszły pierwsze zawody halowe. Na hali, na której się ścigałam – nazywała się Imola (jak tor wyścigowy, na którym zginął Ayrton Senna – przyp. red.) – odbywała się liga amatorów. Założyłam się kiedyś z tatą, że jeśli na jednych z tych zawodów zdobędę miejsce na podium, kupimy gokarta. Byłam trzecia, tata kupił gokarta i rozpoczęły się prawdziwe starty. Wtedy trafiłam na naprawdę dobrych ludzi, rozeznanych w temacie motorsportu. Jednym z nich jest Kornel Lenartowicz, który wdrażał mnie w ten świat. Nauczył mnie techniki jazdy, udzielał cennych wskazówek. Do dziś korzystam z jego rad i wsparcia.
Gdzie trenujesz i jak te treningi wyglądają?
Treningi są ciężką sprawą. Jest to sport drogi i regularne trenowanie nie jest możliwe. W tym roku jeżdżę w serii pucharowej i już w ogóle jest to mocno ograniczone: do dwóch dni przed sezonem oraz przed samymi zawodami. Poza weekendem wyścigowym nie ma możliwości trenowania. Do tego jednak też trzeba się przygotować. Między zawodami jeżdżę wszędzie, gdzie tylko jest taka możliwość. To, co mi najwięcej daje, to symulator. Jeżdżę do iZone Driver Performance Center z siedzibą w Silverstone i tam poznaję nowe tory, ćwiczę koncentrację, poprawiam swoją wizję, czyli patrzenie w zakręt dalej niż wydaje się to możliwe. Nieodłącznym elementem treningu jest także fitness – wiele godzin na siłowni w ciągu tygodnia. W moim przypadku to 4-5 razy w tygodniu. Głównie bazuję na treningu funkcjonalnym – crossficie. Poza tym biegam, choć akurat to nie bardzo mi wychodzi. Nie lubię biegać… tzn. nudzi mnie to (śmiech). Dochodzą do tego także sporty doraźne: squash, ping-pong, wspinaczka i strzelnica.
Jak przebiegało przestawienie się z gokarta do samochodu turystycznego?
Do samochodu turystycznego przesiadałam się z formuły. Najpierw czekało mnie przejście z gokarta do bolidu i było to ciężkie. Najpierw musiałam się przyzwyczaić, że im szybciej się jedzie single-seaterem (bolidem jednomiejscowym – przyp. red.), tym jest bezpieczniej, auto jest bardziej przyczepne. Gokart jest zaawansowany mechanicznie, jednak nie ma tego pakietu aerodynamicznego, do którego trzeba się przystosować. Największe problemy miałam w szybkich zakrętach – tam było najtrudniej się przestawić. Potem przejście z formułek do przednionapędowego Golfa. Całe moje życie to gokarty, tylny napęd formułki, moja prywatna „beemka” (BMW produkuje samochody z napędem na tylną oś – przyp. red.). Także to też było dla mnie nie lada wyzwanie. Cały czas uczę się przedniego napędu. Do tego auta potrzebne są inne odruchy, inne zachowania. Napęd na przednią oś więcej wybacza. Na początku jeździ się łatwiej, jednak nieco trudniej go dopracować. Przejście było ciężkie, ponieważ moja charakterystyka jazdy jest tylnonapędowa, ale daję radę.
Wspomniałaś o swoim prywatnym samochodzie. Jaki to model?
Właściwie teraz mam dwa samochody. To, czym rozbijam się po drogach, to BMW 318is, model E30. Taka urocza, z klatką, czerwona. Maniek ma na imię (śmiech). Taka moja pseudorajdówka. A drugie autko to „miniak” – Mini Cooper John Cooper Works, 211 koni. To jest auto już typowo sportowe, z numerem z boku. Nie jest to mój numer, taki już był. Ale faktycznie czasami na ulicach robi wrażenie i na światłach podjeżdżają panowie, robią „przegazówkę”… no i czasem dam się wypuścić.
W tym roku jeździsz w serii Volkswaen Castrol Cup. A jakie są plany na przyszły sezon?
Nie ukrywam, że mam nadzieję, że szykuje się zmiana. A bardziej powrót. Tym, co bym chciała robić, są formułki, single-seatery. Najbardziej bym chciała, aby była to Formuła Renault 2.0.
A więc cały czas przygotowujesz się do Formuły 1. To jest twój cel?
Może bardziej marzenie. Wolałabym nie mówić, że tak będzie, ale do tego dążę.
Jakie to uczucie być tą jedyną wśród facetów i jeszcze z nimi wygrywać?
Teraz się przyzwyczaiłam do tego, że z nimi wygrywam (śmiech). Do bycia tą jedyną. Nie przeszkadza mi to. Taryfy ulgowej nie mam, a wręcz przeciwnie. Jeśli będzie jakaś sytuacja, że ktoś za mną będzie miał wybór – i tak wjedzie we mnie. Nikt nie chce przegrać z babą. Ale ja zdaję sobie z tego sprawę i nie mam o to pretensji. To jest wyścig. Mam nadzieję, że zapoczątkuję falę kobiet w motorsporcie. Już teraz widzę, że w kartingu jeździ coraz więcej dziewczyn. To cieszy, aczkolwiek w Polsce jeszcze przez długi czas sponsorzy będą się wahać zanim zainwestują w kobietę. Sama mam oficjalnego sponsora dopiero od tego roku.
Twoim idolem jest Ayrton Senna. Za co podziwiasz tego kierowcę?
Każdy kierowca zasługuje na szacunek. Szczególnie ci z Formuły 1. Każdy z nich ma w sobie pierwiastek kierowcy kompletnego. Sposób, w jaki Ayrton deklasował rywali, szczególnie w deszczu, był niesamowity. Także to, że nie zapominał o swoich korzeniach – o kartingu. Opowiadał kiedyś o swoim pierwszym deszczowym wyścigu, który poszedł mu fatalnie. Po nim, za każdym razem, kiedy padał deszcz, wsiadał do gokarta i ćwiczył. Zdawał sobie sprawę z tego, czym jest ciężka praca i sam talent nie wystarcza. Także Robert Kubica udowadnia, że potrafi jeździć wszystkim. Cały czas jest szybki, mimo swoich problemów zdrowotnych. On cały czas przesuwa tę granicę. Jego postępy są niesamowite.
Przejdźmy do jeżdżenia samochodem po ulicach. Zdarzyło ci się kiedyś dostać mandat?
No tak, zdarzyło się. Ja mam takiego pecha, że jak dostaję mandaty, to tylko „maksa”. 10 punktów i 500 złotych. Mam nadzieję, że już się przedawniły. Nie ukrywam, że za prędkość. To był zjazd z autostrady pod Warszawą. Nawet jak na autostradę jechałam za szybko. To był czas Euro 2012, były wtedy wzmożone kontrole. No i złapali mnie. Jechałam wtedy na zawody, miałam ze sobą kombinezon, kask. Nawet to nie pomogło.
Lubisz jeździć szybko po drogach publicznych?
W ogóle lubię prędkość, ale nie mam takiej potrzeby. Jak wyszaleję się na torze, to nie jest dla mnie takie ważne, aby być pierwszą na światłach. Ale jak wjadę na autostradę to tak: klapki na oczy, ogień i jadę (śmiech). Ale jednak bardziej tę frajdę z prędkości odczuwam na torze.
Przydałby się tor wyścigowy w Krakowie?
Jak najbardziej. W Polsce mamy tylko jeden tor. W Krakowie by się przydał.
Studiujesz tutaj dziennikarstwo na Uniwersytecie Jagiellońskim. Dlaczego wybrałaś akurat to miasto?
To jest niesamowite jak wiele rzeczy w moim życiu dzieje się z przypadku. Kiedyś po prostu tak powiedziałam, że będę studiować w Krakowie i studiuję. Wszyscy, łącznie ze mną i nauczycielami, byli zaskoczeni jak dobrze poszła mi matura. W sezonie 2010/2011 spędziłam około 200 dni na torze. Nie wiem czy udało mi się uzbierać te wymagane 50% frekwencji w szkole. Ale muszę przyznać, że dwa tygodnie przed maturą nie robiłam nic więcej, tylko nadrabiałam zaległości. Czytałam wszystko, co możliwe. No i udało się.
A dlaczego dziennikarstwo?
Nie będę dziennikarką. Moja przyszłość jest już bardzo jasno określona. Ale te studia chcę wykorzystać po zakończeniu kariery. Chcę pomagać młodym kierowcom. Sama wiem z własnych doświadczeń, że po przejściu z gokartów nie jest łatwo wybrać w jakiej serii się ścigać. Nikt mi tego nie powiedział, sama musiałam się dowiedzieć. Chciałabym, aby w przyszłości kierowcy mogli korzystać z moich doświadczeń. Można powiedzieć, że dziennikarstwo studiuję, aby zająć się w przyszłości managementem sportowym, którego w Polsce nie ma.
Zdążyłaś pozwiedzać Kraków?
Niestety nie. Planowałam, że jak się tu przeprowadzę, to zacznę poznawać miasto: będę chodzić, zwiedzać, poznawać kulturę, budynki, kawiarenki. Okazuje się, że odwiedzam tylko Kazimierz. Na rynku bywam rzadko, bo ciężko jest mi tam zaparkować auto (śmiech).
Masz swoje ulubione miejsce w Krakowie?
Mleczarnię lubię. Fajnie, klimatycznie. Przychodzę tam czasem na mleko z miodem. Ale do miejsc raczej się nie przywiązuję. Bardziej jakaś czynność fizyczna jest dla mnie ukojeniem, jak ostatnio strzelnica. A wieczorami – zdecydowanie Mleczarnia.
A jak się czujesz po powrocie do domu, do Żyrardowa?
Bardzo łatwo jest się zakochać w Krakowie. Bardzo łatwo jest się też nim zachłysnąć. Nie wyobrażam sobie siebie w innym miejscu. Jasne, lubię wracać do domu, ale przeważnie wychodzi tak, że mam tam mniejszy spokój niż tu.
Fot. Marcin Kaliszka