Z Moniką Brodką rozmawiałem podczas Coke Live Music Festival, na którym współdzieliła scenę m.in. z samą Florence Welch. Jak zwykle rozmowna i sympatyczna, potrafiła docenić inne koleżanki z branży, wróciła pamięcią do owianego legendą koncertu na Open’erze i wyjaśniła, dlaczego kocha Kraków.
Łukasz Pytko, LoveKraków: Na początku Twojego dzisiejszego koncertu zapowiadała się powtórka z Open’era w 2011 roku, kiedy woda zalała wam instrumenty i zmuszeni byliście opuścić scenę. Twój powrót na nią i śpiew a cappella to był jeden z najfajniejszych momentów tamtego dnia, obok występu Foals.
Monika Brodka: Dziś na szczęście nie było aż tak źle, deszcz szybko przestał padać. A wtedy… to była naprawdę ciężka przeprawa. Foals faktycznie fajnie wtedy zagrali.
Jak po dwóch latach wspominasz tamten koncert?
Jak dzisiaj oglądam archiwalne fragmenty streaming’u z tego występu, to wydaje mi się, że tylko ludzie, którzy tam byli i przeżyli to wspólnie z nami, są w stanie go zrozumieć. Dlatego że tam jest mnóstwo błędów, nie oceniam tego już jako koncert, tylko jakąś walkę z żywiołem! To była taka konfrontacja „cały świat przeciwko muzykom” i wydaje mi się, że w jakimś sensie ją wygraliśmy, skoro nie pokopał nas prąd i nie umarliśmy na tym koncercie. Ale ja czułam, że śmierć jest blisko…
No tak, skakanie na śliskiej, mokrej od deszczu trampolinie faktycznie było niebezpieczne.
Długo się przygotowywaliśmy do tego występu i nie przewidzieliśmy, że to przyroda może być dla nas największym wyzwaniem. Okazało się, że nie mamy na pewne rzeczy po prostu wpływu.
A co się stało z tymi wielkimi jelonkami, które stały wtedy na scenie?
Jelenie stoją w siedzibie wytwórni Kayax, w piwnicy, jako dekoracja.
Nie myślałaś o tym, by na przykład wystawić je na aukcję przy okazji jakiejś akcji charytatywnej?
Jest to jakiś pomysł, chociaż nie wiem, czy ktoś ma na tyle duży ogródek, by je sobie tam wstawić. (śmiech)
Od tamtego czasu sporo się zmieniło, zarówno, jeśli chodzi o wygląd sceny podczas twoich koncertów, jak i twoją garderobę. Czy jest jakiś ciuch lub rekwizyt, który szczególnie lubisz?
Rzeczywiście, dużą wagę przykładam do tego, w co jestem ubrana na scenie. Mam dużo takich specyficznych ubrań albo akcesoriów, które wykorzystuję często podczas występów. Swego czasu były to męskie muchy, bo miałam taki trochę męski kostium, z marynarką i koszulą, i do tego mucha właśnie. Poza tym, uwielbiam kombinezony. Lubię takie rzeczy, które są drobnymi detalami, a zwracają uwagę na scenie. Przede wszystkim najważniejsza jest dla mnie jednak wygoda, bo, jak widać, staram się, żeby moje koncerty były energiczne, podczas występu zawsze jest dużo ruchu.
W Polsce mamy obecnie do czynienia ze swoistą zmianą pokoleniową, jeżeli chodzi o damski pop. Na czele tego nowego pokolenia artystek jesteś ty, są m.in. Iza Lach, Mela Koteluk. A ty kogo byś wyróżniła?
Na pewno wspomnianą Izę Lach, bo wiem, że jest to ekstremalnie pracowita dziewczyna. Siedzi całymi dniami i nocami w domu oraz w studiu, pracuje od rana do wieczora. Jest bardzo zdolna – i gra, i śpiewa, i komponuje. Mimo że spotkało ją coś tak niesamowitego (współpraca ze Snoop Doggiem – przyp. red.), to ona nie szuka producenta na Zachodzie, tylko chce sama produkować swoje rzeczy. Bardzo jej kibicuję i wydaje mi się, że to jest bardzo duży talent.
Oprócz Izy, bardzo szanuję Marysię Peszek. Można się z jej twórczością zgadzać albo nie, ale nie mam wątpliwości, że jest absolutnie wyrazista i naturalna, „jest sobą” w tym wszystkim, co robi. „Sprzedaje” prawdziwą siebie i albo ktoś to kupuje, albo nie. Ja ją bardzo lubię, jest super osobowością sceniczną. Wreszcie, wyróżniłabym Gabę Kulkę, która pracuje w tym jakby „alternatywnym” kręgu. Zwłaszcza jej projekt Baaba Kulka jest super fajny. Faktycznie, jest mnóstwo takich młodych dziewczyn, które teraz startują i całkiem dobrze sobie radzą.
Tegoroczny CLMF to przede wszystkim kobiety. Dziś gra Regina Spektor, jutro Katy B i Florence Welch. Z którą z nich najbardziej chciałabyś nagrać utwór?
Chyba z Reginą Spektor. Jest najbardziej oryginalna w tym, co robi, przemawia do mnie jej twórczość. Za Florence jakoś szczególnie nie przepadam. Oczywiście, gdy słyszę jakieś tam pojedyncze numery w radiu, to sobie je śpiewam, ale koncertowo mnie nie „wciąga” aż tak bardzo.
Masz jakieś swoje ulubione miejsce w Krakowie?
Rynek Główny raczej omijam, kręcę się zazwyczaj w okolicach Kazimierza. Jest to dla mnie takie zupełnie wyjątkowe miejsce.
W jednym z utworów, dedykowanych Warszawie, śpiewasz: „I fell in love with the city”. A czy kochasz też Kraków?
Kocham Kraków pod tym względem, że dużo nieoczekiwanych zwrotów akcji, ważnych w moim życiu, wydarzyło się w Krakowie. Pamiętam pierwsze warsztaty jazzowe, na które przyjechałam w 2003 roku. Uczyłam się wtedy śpiewać różne jazzowe utwory i pierwszy raz tak naprawdę występowałam solowo, w samotności na scenie, bo wcześniej to były występy z zespołem mojego taty i z zespołem folkowym mojego brata. Zawsze grałam tam po prostu na skrzypcach i coś dośpiewywałam, a ten Kraków był dla mnie takim miejscem pierwszego „zderzenia” – mnie samej ze sceną.
Z tych właśnie warsztatów jechałam na drugi casting do Idola, który był tym najważniejszym. Później, w 2009 roku, byłam tutaj na festiwalu Selektor, gdzie poznałam producentów z Francji. Grali wtedy Busy P i Dj Mehdi, z którymi nawiązałam bardzo fajną znajomość. Poznałam przez nich zespół Justice, co było moim marzeniem, bo jestem ich bardzo wielką fanką. Wiele innych, ważnych dla mnie chwil, zdarzyło się w tym mieście, więc tak, mogę powiedzieć, że kocham Kraków.
fot. Klaudia Kot, koncert w Reykjaviku