"Muszę zmierzyć się z legendą" [Rozmowa]

Krzysztof Pluskota - nowy dyrektor Teatru STU fot. Krzysztof Kalinowski/LoveKraków.pl

Miał zostać prawnikiem, ale obejrzane w telewizji spektakle jednego z najbardziej znanych krakowskich teatrów zafascynowały go na tyle, że postanowił zostać aktorem. Aktorem Teatru Stu. Przyznaje, że zupełnie nie spodziewał się nominacji przez Krzysztofa Jasińskiego na swojego następcę. O tym, że marzenia się spełniają, presji i pokorze wobec swojej pracy rozmawiamy z Krzysztofem Pluskotą, nowym dyrektorem Teatru Stu.

Natalia Grygny, LoveKrakow.pl: „Nie jestem tak dobrym aktorem, by zagrać to, co Państwo widzą”. To były Pana pierwsze słowa po tym, jak Krzysztof Jasiński ogłosił Pana swoim następcą. Naprawdę niczego Pan się nie spodziewał?

Krzysztof Pluskota, Dyrektor Teatru Stu: Naprawdę niczego się  nie spodziewałem. Na tym polega fenomen tego miejsca i człowieka, który od 50 lat tym zarządza. Sam dyrektor Jasiński przyznał, że ten plan od początku do końca powstał w jego głowie i jest jego decyzją. Dlatego też decyzja ta była dla wszystkich, w tym dla mnie, ogromnym zaskoczeniem.

Podobno otrzymywał Pan specjalne zadania, które miały pokazać, że jest Pan odpowiednią osobą na to stanowisko.

Kiedy spoglądam na to z obecnej perspektywy, to łatwo mi stwierdzić, że byłem sprawdzany. Wtedy tego nie zauważałem. Przyjmowałem wszystkie zadania z pokorą i mieściły się one w konwencji współpracy na linii reżyser – dyrektor czy później dyrektor – reżyser. Nawet jeśli byłem sprawdzany, to nie mogłem nawet przez chwilę pomyśleć, że pod kątem obecnej już funkcji. Myślę, że gdybym pomyślał czy wówczas doszukał się tego, to byłaby to pierwsza rzecz, która by mnie wyeliminowała. Oblałbym ten egzamin.

Ważna również była przynależność do Rodziny Stu.

Dyrektor Jasiński stworzył coś, co potocznie nazywa się Rodziną Stu. Ale nie jest to nazwa bezpodstawna. Ludzie, którzy pracują w tym teatrze bardzo szybko zdają sobie sprawę, że nie tylko pracują tutaj, ale również chcą tu być. Wystarczy za przykład podać wieczór wigilijny, kiedy to każdego roku 20 grudnia bez specjalnych zaproszeń osoby związane ze Stu przychodzą tu, aby podzielić się opłatkiem. Dlatego naturalne wydaje mi się to, że wykonując manewr przekazania takiej tradycji w czyjeś ręce, chce się sprawdzić, jak ktoś inny odnajduje się w tym wszystkim. Jaki wynik wyszedł dyrektorowi, to już nie wiem.


Jak poradzi Pan sobie z presją? Teatr Stu niegdyś nazywano przecież głosem pokolenia.

Mam świadomość, z jaką tradycją i legendą przyjdzie mi się mierzyć. Chciałbym tylko zaznaczyć, że Stu, niegdyś głos pokolenia, teraz jest czymś innym. Jest czymś, czego częścią z własnego wyboru i z własnych marzeń chciałem się stać. I jestem. To część jedynego znanego mi obecnie świata. Choćby dlatego nie do końca martwię się, jak przyjdzie mi żyć w tej rzeczywistości, bo ją znam. Może panikowałbym, gdybym nagle został postawiony w sytuacji, kiedy ktoś powiedziałby: „my zwijamy żagle, a ty sobie radź”. Ale jak w każdej rodzinie jest ojciec czy matka, którzy prowadzą dzieci przez proces dorastania. Ja już jestem prowadzony przez to miejsce i ludzi związanych z teatrem, między innymi moich starszych kolegów. Mam również zapewnienie, że będę dalej prowadzony w tej nowej rzeczywistości. Dlatego też z pełną pokorą podchodzę do czasu, kiedy będę mógł się nauczyć nie tylko tego, jak się jedzie tym pojazdem, ale i jak się go prowadzi. Dlatego jestem spokojny, bo będę miał naprawdę dobrych przewodników.

Przez najbliższe dwa lata. Ale czy ma Pan już przepis na kolejne sukcesy?

Pierwszym przepisem na mój prywatny sukces jest to, że przynajmniej przez te dwa lata będę chciał jak najwięcej słuchać, a mówić tylko to, co jest konieczne. Jeszcze nie mam gotowej koncepcji tego, co będzie za dwa lata, ponieważ muszę uwzględnić również okres przygotowawczy. Nawet gdyby cokolwiek było w mojej głowie dziś i tak musiałoby ulec modyfikacji na przestrzeni tych dwóch lat.

Podobno miał Pan zostać prawnikiem, ale o swojej przyszłości zadecydował Pan po obejrzeniu relacji i spektakli z Teatru Stu. Wierzy Pan w zbieg okoliczności?

Będąc uczniem liceum, jak każdy człowiek w tym wieku, zastanawiałem się nad swoją przyszłością. Wówczas nawet do głowy mi nie przyszło by „pójść w kulturę”. Myślałem, że ze względu na dość dobrą pamięć, swobodny język oraz zamiłowanie do historii czy wiedzy o społeczeństwie, mógłbym zostać prawnikiem. Pewnego dnia w telewizji zobaczyłem spektakl „Opis obyczajów”, w którym mówiono w taki sposób o czymś niezwykle ciekawym, że oglądałem zahipnotyzowany. Samo miejsce było dla mnie niesamowite. To wtedy zacząłem interesować się teatrem. Szukając kolejnych relacji z Teatru Stu, trafiłem na spektakl „Scenariusz dla trzech aktorów” Mikołaja Grabowskiego. Wtedy w tym abstrakcyjnym świecie spodobało mi się wszystko. Później, w 1994 roku obejrzałem fantastyczne widowisko w trakcie którego śmiałem jak dziecko, chociaż jego tematyka dotyczyła śmierci. Okazało się, że to spektakl Rafała Kmity „Niech żyje śmierć, czyli trzy zdania o umieraniu”. Stwierdziłem, że też tak chcę. Chcę robić to, co ci ludzie na scenie w Teatrze Stu. Zacząłem się interesować historią tego miejsca i wiele czytać na ten temat. Później zdałem do szkoły teatralnej w Krakowie.

Marzyłem o tym, żeby spróbować czegoś takiego, co tworzy Rafał Kmita z kabaretem. Chciałem oczywiście występować w Stu. Na drugim roku przyszedł do mnie Dariusz Starczewski i zaproponował zastępstwo za swojego kolegę w spektaklu. Chodziło o „Wszyscyśmy z jednego szynela” w reżyserii Kmity w Stu. Wtedy stwierdziłem, że marzenia się spełniają. Wystarczy tylko chcieć. Zdarzają się przypadki, ale te przypadki zdarzają się określonym ludziom. Gdzieś tam los, karma – niech każdy sobie nazwie po swojemu – ma wpływ na marzenia. Praca nad tym marzeniem jeszcze przyspiesza ten proces.

Jak czuł się Pan w roli debiutującego reżysera spektaklu „Raj”?

Jak w raju! To było moje kolejne marzenie, które się spełniło. Stworzyłem swój dream-team, ponieważ sam wybrałem aktorów, których chciałem zobaczyć w swoim spektaklu. Co więcej, zależało mi na tym, aby spektakl zrobić właśnie w Teatrze Stu. I udało się. Później okazało się, że to, co wiedziałem już od lat, będąc aktorem, stało się bardziej widoczne. Mam na myśli to, że ludzie pracujący tutaj, m.in. realizatorzy świateł, garderobiany i panowie techniczni, to dopełnienie mojego raju. Będąc aktorem, nie dostrzega się tego. Miałem o tyle łatwo, że musiałem zmagać się tylko ze sztuką a żadne inne rzeczy nie były dla mnie problemem, bo te osoby wszystko za mnie robiły. Trzeba pamiętać, że nie da się robić teatru bez ludzi. Bo tutaj aktor, reżyser, dyrektor jest tak samo ważny, a czasami mniej ważny niż pan, który przykręca śrubę albo pani, która sprzedaje bilet. To symbiotyczny organizm i każdy element musi być.

A czym Pana zdaniem byłby raj dla aktorów?

Nie odpowiem wprost, ponieważ moja ideą reżysera było nie odpowiadanie na to pytanie, a jego zadanie. Jednak nie kierunkowo, czym byłby raj dla aktora, tylko czym byłby raj dla ciebie? Chciałbym, żeby każdy, kto zobaczy ten spektakl, niezależnie od wykonywanego zawodu miał taką chwilę, żeby się zastanowić co byłoby rajem dla niego. Opowiadam o aktorach, bo tak napisał autor. Ale każdy kto jest księgowym czy murarzem może zadać sobie pytanie: czym byłby raj dla mnie oraz czy rzeczywiście jest tak, że ktoś za mnie decyduje, że pójdę do raju, czy ja sam. Kolejnym pytaniem jest to, czy warto siedzieć i nic nie robić z wolnością? Czekać na to, czy ktoś wypluje nas z ust swoich jak ten, który się odzywa w Biblii: „albowiem znam uczynki twoje, żeś ani zimny, ani gorący”. Niekonieczne chciałbym musieć te pytania odpowiadać. Na postawione pytanie, czym byłby raj dla aktora, mógłby odpowiedzieć każdy człowiek pełniący ten zawód. Jedni marzą o tym, żeby mieć bezpieczny etat w teatrze, inni o przygodach, a jeszcze inni chcą być freelancerami. Tutaj chciałbym się odnieść do słów księdza Tischnera, które padają w spektaklu „Wariacje Tischnerowskie”. Jak pada deszcz, to dobrze dla tego, co mu buraki wysychają, a jak świeci słońce, to dobrze dla tego, co mu siano schnie. Ale co o deszczu powie ten, co mu siano schnie, a co o deszczu powie ten, któremu buraki wysychają? Co dla ciebie dobre, to dla mnie niedobre. I chyba tak samo jest z aktorami. Dla mnie aktorski raj zawodowy to miejsce, w którym mam wolność i podstawy do tego, że mogę tworzyć i nie muszę się rozpraszać na rzeczy nieistotne. Wiem, co chcę robić i to robię, a nie stoję w kącie i mówię: „ja zrobię, tylko powiedzcie mi co”. To jest dla mnie raj. I tak sobie go powoli udziergałem w spektaklu jako reżyser.

 

 

News will be here