Patrick the Pan: Staram się nie śpiewać o miłości

Piotr Madej, rodowity krakowianin o pseudonimie Patrick the Pan ze swoją debiutancką płytą robi zamieszanie w internecie. Muzykę do Something of an End stworzył samodzielnie za pomocą komputera i kilku instrumentów. Wszystkie teksty również wyszły spod jego pióra. - Staram się nie śpiewać o miłości. Specjalnie mówię: „staram się”, bo na płycie dwie piosenki wymsknęły mi się spod kontroli – mówi Piotr Madej w rozmowie z LoveKrakow.pl

Dominika Płatkowska: Czujesz się już artystą, czy muzykiem?

Piotr Madej: Nagrałem płytę, ale nie jestem artystą. Muzykiem też się nie czuję, bo ani nie jestem dobrym instrumentalistą, ani wokalistą – nawet nut nie znam. Jestem zwykłym człowiekiem, który w wolnej chwili zamiast iść na piwo czy grać w piłkę, brzdąka sobie na czymś i to nagrywa.

Nawiązując do tego, co się wokół teraz ciebie dzieje – jak się z tym czujesz?

W życiu nie byłem szczęśliwszy, niż jestem teraz.

Podobno po utracie pracy zamknąłeś się na dwa miesiące w pokoju, aby nagrać płytę. To prawda?

Tak, ale nie była to taka pełna, romantyczna izolacja od społeczeństwa. Nadal umawiałem się ze znajomymi i chodziłem na imprezy. Jednak cały wolny czas spędzałem w moim mini-studio w salonie.

Jak wtedy wyglądał twój dzień?

Wstawałem około ósmej rano i piłem kawę, czego normalnie nie mam w zwyczaju robić. Do swojego pokoju szedłem zupełnie jak do pracy i spędzałem w nim nawet 12-13 godzin. Z perspektywy czasu nie poznaję sam siebie, bo zazwyczaj ciężko jest mi się do czegokolwiek zebrać.

A jak powstawały twoje utwory?

Szkice większości utworów pochodzą sprzed kilku lat, a ja w trakcie tej „izolacji” tylko je dopracowywałem i nagrywałem. Zawsze najpierw powstawała muzyka, a dopiero później tekst do niej. Nigdy na odwrót. Pisanie nie sprawia mi tak dużo przyjemności, jak robienie muzyki, choć do słów przykładam bardzo dużą wagę.

W jaki sposób tworzysz swoje teksty?

Czasem w trakcie pogrywania na gitarze czy pianinie nucę jakieś słowa w dziwnym, pseudo-angielskim języku. W ten sposób chcę stworzyć melodię partii wokalnej. Często od jednego słowa, które idealnie wpasowuje mi się w danym momencie, potrafi zrodzić się cały tekst...

Piszesz głównie po angielsku. Na płycie jest tylko jeden utwór po polsku.

Ciężko jest napisać dobry tekst po polsku. Nasz język jest bardzo niemelodyjny. Granica pomiędzy naprawdę dobrym tekstem a kiczowatym jest bardzo cienka i łatwo ją przekroczyć. Wolę nie ryzykować i wybieram bezpieczniejszy angielski. Tylko nieliczni w naszym kraju potrafią pisać dobre teksty po polsku, jak np. Artur Rojek czy Katarzyna Nosowska.

Jeśli już wspomniałeś o Rojku... Czytałam pierwsze recenzje – porównują twoją muzykę do jego dokonań.

Moje Something on an End jest przez niektórych porównywane do Lenny Valentino, czyli solowego projektu Rojka, który jest niezwykle intymnym zapisem jego dzieciństwa. Aura tej płyty i genialny materiał muzyczny powodują, że przez wielu jest uznana za „świętą” w świecie polskiej muzyki alternatywnej. To dla mnie ogromny komplement, że ktoś widzi między nami podobieństwa. Jednak uważam to za lekką przesadę. Dlatego trochę mnie te porównania peszą...

Inspirowałeś się nim w swoich utworach?

Ciężko mi stwierdzić, które rozwiązania są stricte moje, a które usłyszałem u kogoś innego, np. u Rojka. Quentin Tarantino powiedział kiedyś, że obejrzał już tyle filmów, że sam nie wie, co było jego pomysłem, a co podpatrzył u innych. To samo mogę powiedzieć o swojej muzyce...

Nie oszukujmy się - wszystko, co jest na mojej płycie, na pewno już kiedyś było. Dzisiaj ciężko jest stworzyć coś totalnie nowego. A z jakiego powodu akurat moja płyta podoba się ludziom, tego nie wiem. Nie potrafię tego wytłumaczyć.

A pamiętasz, do kogo jeszcze jesteś porównywany?

Pewien recenzent porównał jeden z moich utworów do piosenki Comy. Chcę o tym zapomnieć, bo Comy nienawidzę (śmiech). Poza tym ludzie porównują mnie z twórcami, których sam bardzo cenię. Mówię tutaj np. o Radiohead, Bon Iver, Olafur Arnalds czy Sigur Ros.

Wracając jeszcze do recenzji – wszystkie są pozytywne. Która Cię najbardziej poruszyła?

Na początku w ogóle nie wierzyłem w ten materiał! Dlatego nie spodziewałem się jakichkolwiek recenzji, a już na pewno nie pozytywnych. Dopiero niedawno zaczęło do mnie docierać, że może płyta nie jest taka zła, jak myślałem. Każde miłe słowo jest dla mnie niezwykle przyjemne i wszystkie recenzje odbieram z jednakową radością. Nie „rozgwiazdorzyłem się” jeszcze (śmiech).

Wypuszczając swój materiał w świat, nie robiłem tego dla sławy. Chęć nagrania płyty była dla mnie jak ciężar, który nosiłem w sobie od wielu lat. Musiałem go w końcu z siebie zrzucić.

Nie zależy Ci na sławie?

Nie. Z drugiej strony chciałbym żyć z muzyki, a to niestety musi iść w parze z popularnością.

Jak powstał Twój dość dziwny pseudonim – „Patrick the Pan”?

Kiedy byłem w liceum, dostałem od taty taki niezwykły długopis z głową pajacyka. Kupił go od ukraińskiej dziewczyny, która w ten sposób zbierała na studia. Nagle wszyscy się w nim zakochali. Bo on jest taki, że jak się na niego patrzy, to się człowiek śmieje. Nazwałem go Patryk, więc gdy w tamtych czasach zaliczałem pierwsze próby nagrywania muzyki, oczywistym dla mnie było, że będę to robił jako Patrick the Pen. Natomiast gdy kończyłem nagrywać płytę, przy rejestracji do różnych portali, ze zwykłego zmęczenia pomyliłem się i napisałem Patrick the Pan. Nie chciało mi się już tego poprawiać, więc tak pozostało - jestem Patrykiem Patelnią (pan to z angielskiego patelnia – przyp. red).

Długopis ten można zobaczyć w filmiku, w którym proszę internautów o pieniądze na teledysk.

Treść Twoich piosenek również jest dość niezwykła, jak na polskie warunki.

Staram się nie śpiewać o miłości. Specjalnie mówię: „staram się”, bo na płycie dwie piosenki wymsknęły mi się spod kontroli. To nie jest tak, że nie lubię śpiewać o miłości – po prostu uważam, że jest więcej ciekawszych rzeczy. Mam piosenkę o pornografii, o eksperymentach na zwierzętach czy samotności na portalach społecznościowych.

To jednak nie oznacza, że na siłę wyszukuję tematów, których jeszcze nikt nie poruszał. Po prostu niecodziennie rzeczy bardziej mnie inspirują. O wiele łatwiej napisać mi o nich dobry tekst, aniżeli o tym, jak bardzo jestem lub nie jestem zakochany.

O pomoc w sfinansowaniu teledysku poprosiłeś internautów. Skąd ten pomysł?

Pomysł wziął się od Ewy Kurzawy, producentki wykonawczej teledysku. Klip został zrealizowany m.in. przez studentów organizacji produkcji filmowej i telewizyjnej z Krakowskiej Akademii, którzy za swoją pracę nie wzięli wynagrodzenia. Pieniędzy potrzebowaliśmy jednak na benzynę, dekoracje, kostiumy, rekwizyty itp. Marzyliśmy o kwocie 1200 zł. Chcieliśmy te pieniądze zebrać w miesiąc, a wystarczyły nam dosłownie trzy dni. To było piękne!

Dlaczego do teledysku wybrałeś singiel Bubbles?

To samozwańczy singiel mojej płyty. Słuchacze najbardziej pokochali tę piosenkę. Największy paradoks jest taki, że ja tego utworu nie cierpię i pierwotnie miało go na płycie nie być. Zresztą, ja w ogóle nie lubię tej płyty (śmiech). Słuchanie samego siebie nie sprawia mi żadnej przyjemności.

Piosenka opowiada o śmierci psa...

Kilka lat temu przeczytałem o człowieku, który postanowił pozbyć się swojego psa. Przywiązał go drutem kolczastym do kamienia i wrzucił do rzeki. Wyobrażam sobie, że pomimo cierpienia, które pies przeżywał, to nadal był swemu panu wierny. Piosenka mówi o wierności ofiary wobec swojego kata.

 

W zapowiedzi teledysku można zobaczyć Piotr Cyrwusa. Jak Ci się udało go przekonać do występu w teledysku?

Wspólnie z całą ekipą zastanawialiśmy się, kogo obsadzić w roli bohaterów. Krzysiek – operator kamery pół żartem, pół serio rzucił hasło, że rolę ojca może zagrać Piotr Cyrwus, który jest jego sąsiadem. Po chwili dotarło do nas, że nie mamy absolutnie nic do stracenia, proponując panu Cyrwusowi występ. Koniec końców, pomimo znajomości skończyło się na oficjalnym mailu od nas, jako zupełnie anonimowych ludzi. Panu Piotrowi bardzo spodobał się ten pomysł, na który przystał bez wahania.

Jak wyglądała współpraca na planie?

Pan Piotr jest stuprocentowym profesjonalistą. Kiedy przyjechał na plan, od razu wprowadził kilka uwag reżyserskich, które tylko polepszyły efekt końcowy. Poza tym jest naprawdę świetnym człowiekiem. Bardzo mile wspominam współpracę z nim.

Po emisji teledysku, jakie są Twoje kolejne plany?

Trzeba pojechać w Polskę i grać koncerty. Bardzo powoli zaczynam też prace nad drugą płytą. A tak, to nie mam planów (śmiech).

Nie chciałbyś widzieć swojej płyty na półce w Empiku?

Jeśli znalazłby się wydawca, który mi w tym pomoże, to przyjmę go z otwartymi ramionami.

To dlaczego nie zgłosiłeś się wcześniej ze swoim materiałem do wytwórni?

Tak jak już mówiłem, nie wierzyłem w ten materiał. Uważałem, że jest on za słaby, żeby go komukolwiek pokazywać. Planem początkowym było umieszczenie płyty w internecie. Kiedy zacząłem dostawać dziesiątki maili z pytaniami, gdzie można tę płytę kupić w postaci fizycznej, postanowiłem wytłoczyć trzysta sztuk na własny koszt.

Kiedy pierwszy koncert w Krakowie?
23 maja mam krótki występ jako support dla SoundQ w Lizard Kingu. Pierwszy, pełny koncert Patrick the Pan planuję zorganizować na początku czerwca. Szczegóły zapewne pojawią się wkrótce na moim funpage'u na Facebooku.