Przed warszawskim sądem trwa proces trzech mężczyzn oskarżonych o zabójstwo Piotra i Alicji Jaroszewiczów. W sprawie jest jednak wiele krakowskich wątków.
Bandyci zaczęli plądrować dom. Nie brali charakterystycznych rzeczy, które łatwo rozpoznać. Dlatego nie ruszyli kolekcji obrazów i rzeźb. Nie zainteresowały ich zbiory znaczków i monet, które Jaroszewicz od dawna zbierał. Szukali pieniędzy i złota. Z metalowej szafy Dariusz S. wziął pięć tysięcy marek niemieckich i pięć złotych monet. Zauważył dwa sztucery w gabinecie i dubeltówkę. Sztucery rozbroił i wyjął z nich zamki, a z dubeltówki wyjął naboje.
W tym samym czasie Robert S. zdobył od gospodarza informację o dostępie do sejfu i prawdopodobnie wziął z niego trochę kosztowności, włożył ją do torby. Ile tego było nigdy nie udało się ustalić. Sprawcy zachowywali się cicho, prawie nie rozmawiali, wymieniali tylko zdawkowe uwagi o znaleziskach. Plądrowanie willi trwało kilka godzin.
Uduszony ciupagą, zastrzelona w łazience
W końcu uznali, że pora wracać, bo zbliżał się czas pierwszego odjazdu kolejki podmiejskiej. Wcześniej nie wychodzili z willi, bo nie chcieli, by ktoś ich widział. Robert S. zdecydował, że to koniec akcji. Alicja Jaroszewicz była wtedy skrępowana w łazience, jej mąż przywiązany do fotela w gabinecie.
Marcin B. wychodził z niego jako ostatni i zamknął drzwi na klucz. Wtedy usłyszał hałas ze środka, jakby dźwięk przewracanego mebla. Bał się, że się, że gospodarz się uwolnił i wezwie pomoc. Marcin B. zawołał do wspólników, którzy już stali przed wyjściem, zatrzymali się. Marcin B. wszedł do gabinetu i zobaczył, że Jaroszewicz się uwolnił, stoi i szuka czegoś przy szafie z garniturami, prawdopodobnie broni, która była tam ukryta. Doskoczył do gospodarza, za sekundę wpadł do środka Dariusz S. i obaj siłą posadzili Jaroszewicza na fotelu. Był silny jak na swój wiek. Szamotał się, gdy znów próbowali przywiązać mu ręce do podłokietnika.
Robert S. zabija dwa razy
Wtedy do akcji wkroczył Robert S. i złapał skórzany pasek od sztucera. Założył na szyję gospodarza i go dusił. Zaatakowany dusił się, walczył o oddech, ale dwaj bandyci mocno trzymali go za ręce. Robert S. poprosił o kij, a Dariusz S. podał mu wtedy góralską ciupagę. Na moment sprawca poluzował ucisk paska, wsadził ciupagę i zrobił z niej krępulec na wysokości oparcia fotela i zaczął kręcić ciupagą. To powodowało zaciskanie się pętli. Po chwili gospodarz przestał się ruszać, stracił przytomność i zmarł z braku powietrza.
Robert S. wziął jeden ze sztucerów, wsadził do niego zamek i uzbroił broń. Poszedł do łazienki, w której leżała związana Alicja Jaroszewicz i zastrzelił kobietę. Oddał strzał z przyłożenia w głowę, potem wrócił do gabinetu i tam porzucił broń.
Bandyci wyszli głównymi drzwiami, na buty założyli wcześniej ochraniacze jakich używa się w szpitalach. Nie chcieli zostawić śladów zapachowych i traseologicznych, czyli odcisków butów. Odstawili i rozmontowali drabiny, odnieśli je w rejon szopy i ułożyli w to samo miejsce. Przeskoczyli przez tylnie ogrodzenie i na sąsiedniej działce Robert S. zdjął koszulkę i powłóczył nią po ziemi, by zmylić psy tropiące. Zrobił to w innym kierunku niż szli. Przebrali się w krzakach i do Warszawy się udali, potem była przesiadka na pociąg do Radomia.
W drodze powrotnej po zbrodni Marcin B. zapytał Roberta S. czy zastrzelił kobietę i on to potwierdził. W Radomiu Marcin B. wrócił do swojego domu, a Robert S. i Dariusz S. autem pojechali do pobliskiej miejscowości Wsola i tam w lesie zakopali rzeczy zrabowane podczas napadu. Chcieli odczekać z wykorzystaniem łupu. Gdy wrócili na miejsce po kilku dniach rzeczy już tam nie było. Żaden z mężczyzn się nie przyznał, że to on je wykopał.
Dariusz S. zeznał, że Robert S. z willi w Aninie zabrał pistolet mauser, do którego później dopasował tłumik i użył tej broni pół roku później do kolejnego napadu i zabójstwa mieszkańca Kostrzyna. Zabrał też drugą sztukę broni.
Powstaje gang karateków
Bandyci nigdy później nie rozmawiali o tym, co się zdarzyło w Aninie. To o tyle dziwne, że niedługo potem stworzyli świetnie zorganizowaną grupę przestępczą, która w ciągu dwóch lat z kilkoma wspólnikami dokonała 27 napadów rabunkowych na terenie całego kraju. Stała się sławna jako tzw. gang karateków.
Grupę rozbito dopiero w marcu 1995 r. Siedmiu bandytów aresztowano, ósmy uciekł do Niemiec, kolejny zginął podczas jednego z napadów. Wyroki usłyszeli surowe. Robert S. dostał 25 lat odsiadki, bo odpowiadał za zabójstwo w Kostrzynie, Dariusz S i Marcin B. zostali skazani na kary po 15 lat.
O zabójstwie Jaroszewiczów milczeli długie lata, aż Dariusz S. wpadł za porwania w Krakowie i zaczął sypać. Wydaje się, że mu się opłaciło, bo za udział w tych porwaniach krakowskiego biznesmena i 10-latka dostał ledwie dwa lata. Jego wspólnik Bogusław K. ma za to samo do odsiadki 15 lat.
Zwłoki rodziców odkrył syn Jan. Nie mógł się dodzwonić, wcześniej odwoził siostrę na lotnisko. Zjawił się u rodziców, ale dopiero po północy 2 września. Furtkę otworzył swoim kluczem, zdziwił się, że nie pali się lampa przed drzwiami wejściowymi. Drzwi willi były zamknięte, wszedł i poczuł duszący słodki zapach, zauważył krew, ale do łazienki matki nie wchodził. Usłyszał skowyt psa, widział, że zwierzę ciągnie tylnie łapy za sobą. Poszedł do gabinetu ojca i znalazł go martwego, ale nie wszedł do środka. Wystraszył się widoku ciała. Zauważył rozbite telefony więc zamknął drzwi i autem pojechał na komisariat. Wrócił pod dom po kwadransie, wypuścił psa i zaczekał na policję. Pół godziny po północy przyjęto zgłoszenie o zbrodni i zjawiła się grupa operacyjna. Ona znalazła zwłoki Alicji Jaroszewicz.
Sejf był zamknięty. Na nim stało pudełko tekturowe, a w nim dwa pierścionki, blansoletka i kolczyki. Jan Jaroszewicz otworzył sejf i w nim była srebrna i złota biżuteria oraz kamienie szlachetne. W kuchni odkryto ślad obuwia na rozsypanych przyprawach, bandyci wyspali na podłogę pieprz, lubczyk i bazylię.
Widać było ślady plądrowania, rzeczy w nieładzie, wszędzie krew, otwarte szuflady, na podłodze leżały książeczki oszczędnościowe PKO z wkładami na 20 i 10 mln starych złotych. Zabezpieczono 13 stuk broni: karabinów i dubeltówek, lunety amunicję, zbiory banknotów i znaczków. Nie brakowało żadnego z cennych okazów.
Weryfikacja wersji podejrzanych
Pies z niedowładem zadu nie reagował na bodźce, był w stanie silnego wstrząsu. Wył i szczekał na zmianę, po kilku dniach poczuł się lepiej, zdechł rok później.
W kontekście pierwszego procesu o zabójstwo weryfikowano słowa podejrzanych: jak się dostali na posesję, okoliczności obezwładnienia psa, użycia drabin i wejścia do domu. Potwierdziło się, że szli po wystających z ziemi rurach ciepłowniczych do sąsiedniej działki. W zachowanych protokołach oględzin posesji nie było wzmianek o drabinach, ale w aktach znaleziono zdjęcia i nagranie z miejsca zbrodni i na nich były widoczne obie drabiny. Biegły na podstawie fotografii oszacował ich wysokość. Pierwsza miała 3,1-3,5 m, druga między 3,4 i 3,8 m. Można się więc było po nich wspiąć na 6 metrów do otwartego okna w łazience willi.
Na poligonie Szkoły Aspirantów Państwowej Straży Pożarnej w Krakowie wykonano eksperyment procesowy z takimi drabinami, który potwierdził, że możliwe było wejście po złączonych drabinach na wysokość sześciu metrów. Podejrzani pokazali jak je wiązali, a strażak wspinał się stosowną wysokość.
Rodzina zabitych nie była precyzyjnie wskazać co mogło paść łupem zabójców, ostatecznie przyjęto, że zrabowali pięć tysięcy marek, pięć monet, dwie sztuki broni i zegarek.
Nie udało się potwierdzić, by Jaroszewicz miał w domu cenne dokumenty. Wiadomo, że pracował z Bohdanem Rolińskim nad drugim wydaniem książki „Przerywam milczenie”. Zabezpieczone przez prokuraturę notatki zmarłego nie zawierały sensacyjnych treści, podobnie jak rękopis drugiego wydania książki.
Sprawdzano przez Agencję Bezpieczeństwa Wewnętrznego informacje, że Jaroszewicz, że miał podobno podać istotne informacje w reportażu telewizyjnym i że w domu był podsłuch.
By to wyjaśnić przesłuchano Andrzeja Milczanowskiego ówczesnego szefa MSW i 15 funkcjonariuszy Urzędu Ochrony Państwa i Wojskowych Służb Informacyjnych. Zeznania złożyli też pracownicy firmy ochroniarskiej. Potwierdzili, że były jakieś prace przy studzience telekomunikacyjnej koło willi, ale to było raczej związane z likwidacją starej telefonicznej linii rządowej, a nie z podsłuchem.
Wśród przesłuchanych świadków jest Marcin, brat Dariusza S., który potwierdził, że wiedział od matki o udziale brata w zabójstwie w Aninie i roli w zbrodni Roberta S. i Marcina B.
Więzień z Monte potwierdza
Śledczym udało się zdobyć zeznania więźnia Wacława W., który siedział w więzieniu Montelupich w Krakowie. Był w jednej celi nr 301 z Dariuszem S., który był załamany, gdy wpadł w sprawie porwania, miał myśli samobójcze i zwierzył się raz Wacławowi W., że ma wiedzę o dwóch zabójstwach przy których był obecny. Jedną z ofiar był prominentny komunista, a drugą jego żona. To wszystko zdarzyło się 26 lat temu. Więzień skojarzył, że chodziło Jaroszewiczów. Dariusz S. mówił mu, że ma obawy czy skorzysta na ujawnieniu sprawców tej zbrodni, gdy powie wszystko w prokuraturze. Wspomniał jeszcze, ze w tamtej zbrodni brało oprócz niego „dwóch szwagrów”, a jednego nazwisko zaczynało się na literę „S”. Opisał też perypetie z ukryciem łupu w lesie i jego dziwnym zniknięciem. Wspomniał o sposobie wejścia do willi, rozbrojeniu jednego ze sztucerów Jaroszewicza i otwarciu sejfu.
Biegli zbadali bandaż, którym sprawcy opatrzyli głowę Jaroszewicza, butelki po perfumach, futerał na nóż i sznurek którym związali Alicję. To były rzeczy, które Jan Jaroszewicz przez lata trzymał w pudle w piwnicy. Nie odkryto na tych przedmiotach śladów DNA i linii papilarnych
Z krakowskich wątków tego śledztwa trzeba wspomnieć jeszcze o tym, że Dariusz S. przed zabójstwem Jaroszewiczów był w Krakowie i sprzedawał tu z Robertem S. sztabki złota. Zdaniem śledczych Robert S. miał je z napadu na dom małżeństwa w Gdyni, które w 1991 r. zamordował i obrabował. Ma za to dodatkowe zarzuty.
Dlaczego Jaroszewicze zginęli? Biegła psycholog w swojej opinii stwierdziła, że Robert S. udusił gospodarza, apotem zastrzelił jego żonę, by pozbyć się świadków. Powodem było też nieprzewidywalne zachowanie Piotra Jaroszewicza, który uwolnił się z więzów. Zdaniem biegłej Robert S. zareagował agresją i dokonał zbrodni, bo poczuł lęk. Lęk, że okoliczności zewnętrze burzą misternie przygotowany i konsekwentnie realizowany przez niego plan. Musiał zabić, by okazać stanowczość i dlatego brutalnie zareagował na działanie Piotra Jaroszewicza, który stawiał opór.
Proces oskarżonych ciągle trwa przed, odpowiadają teraz z wolnej stopy, bo warszawski sąd uchylił im areszt. Wyroku można się spodziewać w 2024 roku.