Delikatny mechanizm [REPORTAŻ]

fot. Krzysztof Kalinowski

Pracownia jest niepozorna, nad drzwiami szyld, taki jaki kiedyś miały małe żydowskie geszefty, w których to Szwarc mydło, sznurówki i powidło. Biała blacha i czarne litery. W środku przy witrynie stół, przy którym Michał Napierała, szef firmy Woodlans, zegarmistrz i stolarz samouk majstruje za pomocą mikroskopijnych pęset, imadeł i śrubokrętów w drewnianych zegarkach. Za nim wielkie, szklane akwarium i lada z płyty OSB, na której leżą trzy sztuki zegarków i książki o zegarmistrzostwie.

– Zegarmistrzostwa się w Polsce nie nauczysz. Nie ma szkół. Jeżeli chcesz się nauczyć, to musisz szukać książek po antykwariatach, bo gdzie indziej nie można tego znaleźć. Ta jest z 1979 roku, ostatnie wydania.

W tym momencie oczekiwałbym początku historii, ale Michał, zdaje się, nie myśli linearnie i schematycznie. Ważniejsza dla niego jest opowieść o materii, tworzywie i książkach, a nie jakieś tam banalne historyjki o gościu, co to porzucił pracę w korporacji i zajął się hodowlą alpak, gdzieś pod Gołdapią.

– To są Bartnik i Podwapiński – wskazuje na podniszczoną książkę na ladzie. – Jedyni zegarmistrzowie, którzy napisali takie podręczniki. Dzięki nim nauczyłem się zegarmistrzostwa. Poza tym te książki są bardzo fajne, oni podają na przykład takie ćwiczenia na odpoczynek dla rąk, skłony, dotykanie nosa. W tych książkach jest wszystko, cała ta, nie wiem, jak to nazwać… kultura? Mnóstwo matematyki, instrukcje jak stworzyć własne narzędzia, jak tryb godzinowy działa w stosunku do sekundowego, jak działają wahadła. Tego nigdzie nie ma, to jest tylko w tych książkach. Jeżeli dzisiaj chcesz się nauczyć zegarmistrzostwa, to musisz iść do antykwariatu i tego poszukać, a uwierz mi - to strasznie ciężko znaleźć. W Krakowie jest dużo antykwariatów, ale nie dostałem tego tutaj. Kupiłem ją w jakiejś wiosce, gdzieś na Mazowszu. Polowałem na nią cztery miesiące, na tę – rok. To jest książka, która bardzo dużo daje. Możesz też znaleźć jakiegoś zegarmistrza, chodzisz, zamiatasz zakład, podpatrujesz, sam też tak robiłem. To jest mocno hermetyczne środowisko, ale oni widzieli moją pasję i mnie wpuszczali. I w końcu kupujesz jakiś mechanizm, rozkładasz go na kawałki, składasz i o! działa! Zegarmistrzostwo dzieli się na dwa nurty – serwisowy i produkcyjny. Ja poszedłem w tworzenie. Tu jest taki zegarmistrz obok, czasem przychodzi, patrzy, ale nie jesteśmy dla siebie konkurencją.

Obok poplamionych płóciennych okładek, nowiutki egzemplarz Języka rzeczy. Wskazuję na jaskrawożółtą obwolutę.

– Wiesz, ja też staram się pójść w troszkę nowoczesny design, otaczam się ludźmi, którzy to tworzą. Tyle że ja reprezentuję minimalizm, wręcz prymitywizm, staram się na nowo wymyślić koło, nie biorę gotowych rozwiązań. Lubię tworzyć swój świat, w którym robię swoje rzeczy. Jestem rzemieślnikiem. A Kraków to jest fajne miejsce, to jest miasto rzemieślników. To, że na szyldzie masz moje nazwisko, to nie przypadek, tutaj dziesiątki lat temu były same takie witryny. Ludzie tworzyli. Część z nich to byli artyści, część z nich to byli tylko naprawiacze, był ktoś, kto sprzedawał mięso. Ludzie kreowali swoją firmę, swoją działalność swoim nazwiskiem. Nie kryli się za adresem mailowym.

– A twoje zegarki uwodzą? – pytam wskazując na podtytuł książki Deyana Sudjicia.

– Masz coś unikatowego, coś co… Mówisz do mnie jak marketingowiec, a chciałbym, byś powiedział jako zegarmistrz, rzemieślnik – przerywam.

– Ta prostota projektu, to możesz założyć do każdego ciucha, on mocno świeci tym drewnem, przez to jest wyjątkowy. Załóż sobie na rękę, to poczujesz, o co chodzi.

Podaje mi ten z drewnianą bransoletą, chociaż  ja oszalałem na punkcie modelu z ultraszerokim, skórzanym paskiem. – Poczuj ciepło tego zegarka. To nie jest metal, to nie jest plastik, to jest drewno. Nie przyzwyczaisz się od razu. Teraz twoja skóra mówi ci, że coś jest nie tak, ale to jest natura, spokojnie, daj mu trzy dni, do tygodnia i on zacznie z tobą żyć.

Chyba zaczynam rozumieć, o co chodzi. Obracam przez chwilę na swoim nadgarstku przyjemnie chropowaty przedmiot.

– A drewno? – pytam.

– Jest szlachetne – mówi. – Precyzyjnego stolarstwa, tak jak zegarmistrzostwa nie można się obecnie nauczyć, ja używam dębiny, którą biorę z tartaku w Śremie pod Poznaniem. Od samego początku, od sześciu lat, jak działam na rynku, biorę od nich. Oni mi je specjalnie sezonują. To takie drewno, które potrafi rozmawiać ze skórą.

Patrzę nieco niepewnie, ale nawet nie muszę dopytywać. Opowieść trwa. Kilkusekundowa pauza to jedynie dobrze przećwiczony zabieg marketingowy. Cisza wzbudza ciekawość. W tej historii bohaterów jest dwóch –  człowiek i materia, Michał Napierała i drewno.

– Łatwo kupić kawałek sosny i zrobić z niego zegarek. Ale nie zapominaj, że musisz nosić go kilka lat. Skóra ma pewne pH. Ja to drewno impregnuję, zabezpieczam odpowiednim woskiem. Jak teraz po pięciu czy sześciu latach zegarek wraca do mnie do serwisu, to widzę, że dają radę, są trwałe. To drewno się nie rozchodzi, nie pęcznieje. Wyobraź sobie, że masz zegarek z drewna i idziesz na nasz ostatni OFF, chcesz fajnie wyglądać, a deszcz leje się strugami, ta wilgoć musi iść z tą skórą. Pierwszy zegarek polakierowałem, chciałem, żeby był trwały, więc użyłem lakieru do malowania łodzi. Jak to nosiłem, to okazało się, że mi uczulenie wyszło. Po prostu pH skóry przeżarło tę powłokę. Teraz jestem mądrzejszy, wymyśliłem mój własny impregnat, mieszankę, która jest odpowiednia dla skóry, możesz nim polakierować drewniane sztućce albo zabawki dla dzieci.

– Wszystko eko?

– Ja nie jestem jakoś tak ideologicznie zanurzony w nurcie eko. Ale jeżeli podejść do tego z ekologicznego punktu widzenia, to patrz. Chcesz wyrzucić ten zegarek. Co robisz? Wyciągasz ze środka mechanizm, oddajesz do recyklingu, tam gdzie baterie się wyrzuca. Wyjmujesz poszczególne piny, to jest stal, więc wrzucasz do kubła z metalem, wyciągasz szkiełko i bach do kubła z butelkami. A to? To możesz zostawić tutaj. Na chodniku. Jak dopadną to robale, zmoczy deszcz, no może nie tutaj, bo tu sprzątają, ale gdzieś w krzakach, to za dwa lata, trochę się podkopie pod ziemię, grzyby zrobią swoje, dwa lata i tego zegarka nie ma. Zmieni się w próchno.

– A nie boisz się, że korniki dobiorą ci się do pracowni? – Słuchaj tego – nie skończyłem jeszcze pytania, a już lecą pierwsze zgłoski kolejnej historii.

– Dzwoni do mnie koleś i mówi, że jest problem, bo zatrzymuje mu się zegarek. Wysyła do mnie, ja otwieram go z tyłu, patrzę, a tu mnóstwo pyłu. I to nie takie zwykłe mikro-pylenie, które występuje w drewnianych zegarkach. Patrzę, a tu normalnie kornik przez środek tarczy maszeruje. Gość złapał kornika. No to ja Wikipedia, okazuje się, że one żyją do sześciu miesięcy, więc musiał go złapać u siebie w chacie. On mówi, że nie wie, że go nosił normalnie, odkładał na półkę. No to dzwonię do niego, mówię: Twoja decyzja, wykurzyć go można tylko chemią. Mogę iść do sklepu ogrodniczego, kupić kropelki, tylko jak to zrobię, to on zginie. No i pytam, co z tym zrobić dalej. Wyczyszczę mechanizm, kornika zostawię, będziesz miał mieszkańca; potraktuję go tymi kroplami, to on zginie. Koleś mówi: nie, zostaw tego kornika. I jest zegarek na rynku, jedyny, który ma mieszkańca. Ten zegarek pewnie do mnie wróci za jakiś czas. A jeżeli ten kornik jest samicą, to gość ma problem, bo powstanie ze 20 korników, które zjedzą mu zegarek od środka. Ale kazał go zostawić. Taka sytuacja. Jestem ekologiczny, ale to nie moja brocha.

– A to akwarium za nami? – pytam o przypominającą digestorium w szkolnej pracowni chemicznej konstrukcję.

– To moja brudna pracownia – uśmiecha się.

– Jak w szpitalnej stołówce? Naczynia czyste/naczynia brudne?

– Brudna pracownia to miejsce, gdzie robisz wszystkie rzeczy, które się nieźle kurzą. Ja robię drewniane zegarki. Nie składam z gotowych elementów, bo wiesz, można je kupić w Chinach po 10 dolarów za sztukę. Ja wykonuje je od początku, od kawałka drewna, a jak wycinam, to strasznie się kurzy. Bez zabezpieczeń ani rusz, nie zdążyłem jeszcze tego uszczelnić, dorobię też taką kurtynę. Muszę dbać o zdrowie, więc nauczyłem się pracować 15 minut na brudno i robię sobie godzinę na czysto.

Patrzę na maluteńkie narzędzia i zastanawiam się, jak złożyć to wszystko do kupy. W zautomatyzowanej produkcji zegarków ludzie doceniają dokładność do 0,01 mm, niektóre marki szczycą się osiągnięciem poziomu 0,001 mm.

– To cztery miejsca po przecinku, wyobrażasz sobie? U mnie tego nie ma. Dla mnie ważne jest, żeby ten zegarek chodził, ale nie musi mieć aż takiej dokładności. To jest sztuka – wykonać zegarek ręcznie, który chodzi wiele lat, ale nie musi mieć dokładności maszynowej, no ale stary, wiesz, robisz to ręcznie. Robisz coś i w pewnym momencie uznajesz, że jest dobre, tego nie robi komputer, który bada to laserem, to moje ręce i oczy.

– A jak ręka ci się omsknie?

– Zrobienie jednego zegarka trwa u mnie półtora dnia. Jestem też trochę badaczem jakości tego drewna. Jest etap wycinania dziurek. Gdy skręcę imadłem, mam największe wyczucie tego zegarka, jak go chwycę i wycinam dziurki, czuję drżenie tego drewna, wiesz, to jest tylko drewno i ja wyczuwam, że ono ma jakiś defekt, no i wtedy wiem, że moje 4 godziny pracy idą do kosza, bo wiem, że ten problem wyjdzie za dwa, trzy lata. Takich sytuacji nie jest bardzo dużo, na początku było ich więcej, teraz to mniej więcej na dziesięć zegarków dwa odpadają na etapie precyzji. Od kawałka drewna do tego, co widzisz na wystawce, są 52 złożone procedury, które muszę wykonać, a 21 z nich to procedury krytyczne. Jak spieprzysz, to ten zegarek wysiądzie. Nie od razu. On będzie chodził. Za kilka lat. Ludzie mówią mi: – Weźże zatrudnij kogoś, żeby ci robił te zegarki. Toż ja więcej czasu poświęciłbym na sprawdzanie tej osoby niż na swoją pracę. Trudno zaufać komuś. Wiesz, o co chodzi.

Zasiada na zydlu i zaczyna gmerać w prawie gotowej kopercie. W ruch idą pęseta i śrubokręt.

– Popatrz, to muszę wcisnąć przytrzymując baterię. Teraz przechodzi przeze mnie prąd, to narodziny zegarka, on zaczyna trybić. Nauczyć się tego, żeby nie zadrżała ręka, to wielka sztuka. Najważniejsze w zegarmistrzostwie, a powie ci to każdy zegarmistrz, to nauczyć się własnych dźwigni. Zobacz, co ja robię. Jak trzymam rękę w powietrzu, to bym tego nie utrzymał prosto. A jak podpieram sobie palcem, to jest bardzo stabilna dźwignia. Ważne  jest też, by odpoczywać. Jak nie odpoczniesz, to zepsujesz zegarek.

– Dużo tego lansu w Woodlans? – pytam nieco przekornie.

– Powiem ci tak: markuję swoją pracę imieniem i  nazwiskiem i to jest dla mnie najważniejsze. Dla ludzi, którzy kupują moje zegarki, ważne jest to, że mogą do mnie przedzwonić, a ja mówię halo, a oni, że zbiła im się szybka, a zegarek ma już cztery lata i chyba nie mam gwarancji. Mówię wtedy, proszę wysłać mi ten zegarek, do pudełka włożyć 15 złotych, to pokryje koszt zwrotu i ja wymieniam tę szybkę, bo inny zegarmistrz tego nie zrobi, bo boi się trochę tych zegarków. I odsyłam. To jest też serwis, jestem trochę jak Bentley. Też daję dożywotnią gwarancję na swoje produkty, nie na piśmie, bo nie mogę, bo nie mam tego „CE”, bo ja jestem rzemieślnik, można mnie przypisać bardziej do tych, którzy robią oscypki, ale ja jestem Michał Napierała i to jest moja gwarancja.

Opowieść o Woodlans miała też swój początek. Na samym końcu, ale była banalna, jak tytuł, który chciałem dać na początku – Historia zaklęta w drewnie. Nie dziwię się, że sam Napierała wolał opowiadać o drewnie i starych książkach. Ot, opowiastka o kolesiu, który porzucił korpo i zajął się robieniem zegarków gdzieś w Krakowie.

*Tytuł Delikatny mechanizm zapożyczyłem z książki Williama Burroughsa.