Do tej pracy trzeba mieć serce. Z wizytą w Zakładzie Usług Perukarskich

"Początki były trudne, ponieważ nie mogłyśmy dostać w Polsce narzędzi potrzebnych do wykonywania naszej pracy" fot. Krzysztof Kalinowski/LoveKraków.pl

Niewielka pracownia Zakładu Usług Perukarskich ukryta jest w jednej z kamienic przy ulicy Długiej 14. Jej właścicielkami są Barbara Żmuda i jej córka Dorota Boruta. – Takiego duetu nie ma i nie będzie – żartują.

- Na początek pokażę pani zdjęcia - uśmiecha się do mnie Barbara Żmuda, jedna z właścicielek Zakładu Usług Perukarskich. Na czarno-białych fotografiach widnieje nie tylko ona, ale i jej córka, która  rozpoczynała wówczas przygodę z perukarstwem. Na kolejnym znajduje się wnuk pani Barbary w przebraniu świętego Mikołaja… Oprócz zdjęć z bliskimi, pojawiają się również te przedstawiające zespół Słowianki, z którymi zakład współpracował przez długi czas. Obie nie mówią o nim nie inaczej niż „nasze kochane Słowianki”. W tym czasie pani Dorota w skupieniu tka kolejną perukę i nie przerywa swojej pracy.

Czasy się zmieniają

- Byłam fryzjerką damsko-męską i trafiłam do Teatru Starego. Tam uczyłam się sztuki perukarstwa – rozpoczyna swoją opowieść pani Barbara. -  Po urodzeniu Doroty wróciłam do zawodu. Spółdzielnia „Fala” miała wówczas dobrego prezesa chcącego otworzyć dwa zakłady: perukarski i strzyżenia piesków. Powstały one na ulicy Starowiślnej, dawniej Bohaterów Staliningradu. Następnie zakład przeniesiono na ulicę Brodowicza. Po jakimś czasie zrezygnowałam z tej pracy  i otworzyłam własny przy ulicy Dobrego Pasterza. Wtedy wzięłam córkę pod swoje skrzydła i rozpoczęłyśmy współpracę. Początki były bardzo trudne, ponieważ nie mogłyśmy dostać w Polsce narzędzi potrzebnych do wykonywania naszej pracy. Mam na myśli szydełka czy „głowy” robione przez stolarzy.

Panie zgodnie przyznają, że zawód perukarza „wyszedł” z teatru ze względu na pojawienie się chorób u dorosłych i dzieci. – Kiedy pracowałam jeszcze na Brodowicza, przywożono do mnie dzieci karetkami z Prokocimia – wspomina kobieta. – Lekarze zalecali taką praktykę, ponieważ miała ona korzystny wpływ na leczenie dzieci. Niestety, refundacja się skończyła...

„Klient musi do nas wrócić”

- Moja zasada jest prosta: jeżeli klient przychodzi do nas raz, musi do nas wrócić – przyznaje pani Barbara. – Mamy już takich z ponad 30-letnim stażem. W naszym zawodzie liczy się jakość. Nie można zostawić ani centymetra nieutkanej peruki. Każda osoba chce być z siebie zadowolona i potrzebuje akceptacji. Jednak nim inni ją zaakceptują, musi to zrobić pierwsza. Klient jest u nas przed lustrem, dopóki nie usłyszymy, że wszystko gra.

Obie panie są zgodne co do tego, że najtrudniejsze do „zrobienia” są warkocze.– Jak tkałam warkocze, to nieraz krew się lała z palców. Każdy włos trzeba przeplatać między niteczkami. Warkocz ma trzy sploty i musi mieć tresowanie do półtora metra na jeden splot – opowiada pani Barbara. – To moc pracy i zszywania – dodaje pani Dorota.

Wykonanie jednej peruki trwa czasami ponad tydzień. Tą z długich włosów tka się dłużej. Trudne jest również szycie montury, ponieważ musi mieć ona odpowiednią miarę. - Peruki z nylonu tez są potrzebne. Nieraz klientka przynosi naturalną do konserwacji, bo raz na cztery miesiące trzeba ją umyć, nałożyć emulsję i zregenerować. Musi w zamian mieć inną perukę na zmianę – opowiadają.

Za kulisami

- Raz zdarzyła się nam sytuacja niemalże dramatyczna – śmieją się. – Klient odebrał perukę i jechał na zaręczyny do Katowic. Wychylił się przez okno pociągu i jego nowy tupet „poszedł w świat”. Wrócił do nas z płaczem początkiem tygodnia i musiałyśmy szybko robić nowy. Sam udawał, że jest chory i nie może przyjechać. Przyszła żona wiedziała, co jest powodem nieobecności, ale teściowa…No cóż, teściowa nie tolerowała go bez włosów. Tak to już jest, że mężczyźni na tym punkcie są bardziej wrażliwi niż my.

- Z klientkami nawiązujemy również przyjaźnie – kontynuuje pani Dorota. – Często jest tak, że przychodzi do nas młoda dziewczyna, a wraca już jako dorosła kobieta.

Niepewna przyszłość, czyli „takiego zawodu już nie ma”

- Przyszłość tego zawodu widzimy marnie. Jeżeli Dorota nie zacznie kogoś szkolić, to sama nie da rady – mówi pani Barbara. Jej córka po chwili dodaje: - Do tego zawodu trzeba mieć serce. Nie każdy potrafi siedzieć cały dzień i tkać. Chociaż zaczynałam jako fryzjerka, to chciałam nauczyć się sztuki perukarstwa.

Obecnie najgorsze jest to, że w tym zawodzie brak szkoleń. Jeżeli ktoś chciałby zostać perukarzem, to czeka go niespodzianka. - W cechu nikt nie wyda papierów. Twierdzą, że taki zawód nie istnieje – mówią z żalem kobiety.

Jedyny taki duet

- Od zawsze współpracowało się nam fantastycznie – żartuje pani Dorota. – Takiego duetu nie ma i nie będzie. Mój syn poszedł do szkoły fryzjerskiej. Może jak ją skończy, to będzie chciał kontynuować tradycje rodzinne? Po maturze przyszłam  do mamy na praktykę. I tak pracuję już od 26 lat – kończy opowieść Dorota Boruta.