„Kłamca”, „Chłopcy”, „Krzyż Południa. Rozdroża”, „Ofensywa szulerów” to tylko niektóre z publikacji Jakuba Ćwieka, polskiego pisarza i publicysty. Z twórcą rozmawialiśmy o tym, czym jest „dobra książka”, pomysłach na życie i dlaczego w sprawie pisania potrzeba „więcej luzu”.
Natalia Grygny, LoveKraków.pl: Która z dotychczasowych publikacji jest Panu najbliższa?
Jakub Ćwiek, pisarz, publicysta: Zakładam, że chodzi o moje publikacje, ale ponieważ nie jest to powiedziane wprost, dość przewrotnie odpowiem: "Piotruś Pan" Barriego i "Wielki marsz" Kinga. Te dwie książki są mi zdecydowanie najbliższe i towarzyszą przez lata, mając wpływ na wszystko co robię. A co do moich własnych pozycji, to każda z nich wiąże się dla mnie z ważnym etapem w moim życiu, z ważnym jego fragmentem, więc chyba nie odważę się rozstrzygać. Generalnie lubię swoje książki, choć nie traktuję ich bezkrytycznie.
Czym dla Pana jest „dobra książka"?
Dobrze opowiedzianą historią. To jest nadrzędna funkcja książki i temu powinien się podporządkować autor, pisząc ją.
Czy jako pisarz mógłby ocenić Pan polskich czytelników?
Nie ma czegoś takiego jak jednolita grupa polskich czytelników, stąd trudno podjąć się oceny. Uważam jednak, że nie wyróżniamy się specjalnie na tle reszty świata ani w jedną, ani w drugą stronę. Na pewno musimy radzić sobie z tymi samymi problemami co czytelnicy z innych krajów: z niemałymi wydatkami związanymi z naszą pasją, z klątwą urodzaju i chwytami marketingowymi, które zmuszają nas poniekąd do czytania według trendów oraz ze smutnym niestety (i bzdurnym) przekonaniem, że istnieje coś takiego jak literatura ambitna, która wznosi się ponad literaturę rozrywkową i gatunkową. To podział sztuczny, bzdurny, ale umocowany w nas dość głęboko, przez co bardzo szkodliwy. Coraz trudniej jest znaleźć przewodnika po dobrej, wartościowej literaturze popularnej, skoro tak wielu mocno ograniczonych krytyków potępiło jako niegodną samą ideę pisania dla mas zrozumiałym dla nich językiem. A co za tym idzie, wszyscy zmuszeni jesteśmy do czytelniczego samouctwa i lawirowania między agresywną reklamą i trendami a czytelniczym snobizmem.
Uważa Pan, że publikacje, użyjmy jednak słowa „ambitne”, mają szansę na współczesnym rynku zdominowanym m.in. przez bestsellery?
A cóż właściwie znaczy termin "książka ambitna"? Do czyich ambicji się odnosi? Autorskich, bo pisarz włożył wysiłek, by ją napisać, podjął się trudnego jak na siebie wyzwania i z trudem mu sprostał? A może czytelniczych, bo z każdą stroną książki odbiorca walczył, jakby brał udział w bokserskim pojedynku runda po rundzie? Nie śmiałbym nawet sugerować, że książka napisana przez utalentowanego alkoholika, który zmieniwszy imiona i parę zdarzeń opisał siebie jest ambitniejsza niż rasowy, solidny kryminał, do którego autor miesiącami robił reaserch. Książki dzielą się, moim zdaniem na takie, które trafiają do umysłu i do serca. Te najlepsze trafiają tu i tu. Książki dzielą się też na dobre, złe i przeciętne - te podziały jestem skłonny zaakceptować. Ale jeżeli jedyne co można powiedzieć o książce, że jest ambitna, to nie jest to dobra rekomendacja.
A odpowiadając na pytanie bezpośrednio. Te pozycje, które uchodzą za ambitne, często nie rywalizują na współczesnym rynku na równych zasadach co, dajmy na to, literatura gatunkowa. Są nagrody dofinansowywane przez Państwo, są stypendia... Nie twierdzę, że to źle. Chcę tylko zauważyć, że mijają one jakby bokiem główny nurt i przez to trudniej orzekać, jak zareaguje na nie rynek właśnie.
Kiedy zaczął Pan pisać? Miał Pan również inne pomysły na swoje życie?
Zawodowo zacząłem pisać jedenaście lat temu. I tak, miałem i mam mnóstwo innych pomysłów na swoje życie. Większość z nich realizuję przez cały czas, wychodząc z założenia, że wykonywany zawód to nie jest coś, co mnie całkowicie określa i opisuje. A jeśli nawet, byłby to gawędziarz, nie pisarz. Ten pierwszy to, uważam, szerszy i pojemniejszy termin opisujący człowieka trudniącego się opowiadaniem historii.
Kiedyś podczas wywiadu mój rozmówca powiedział mi, że pisać może każdy, ale wydawać każdy już nie powinien. Zgadza się Pan z tymi słowami?
O tyle, że powinność znaczy czynność, do której ktoś powinien się poczuć zobligowany. Mam wrażenie, że zarówno pisanie, jak i wydawanie tego, co później napiszemy, to kwestia naszej woli, determinacji i możliwości, a nie powinności. Pisanie to nie akt zbawienia, a my sami nie otrzymaliśmy przydziałowej roli Mesjasza. Przydałoby się w tej sprawie więcej luzu. Inna sprawa, że pisanie do szuflady uważam i zawsze uważałem za marnowanie czasu. Opowieści albo mamy w głowie, albo się nimi dzielimy. Więc skoro już piszemy, to i wydawajmy, jeśli się da. Niech czytelnik - oby jak najbardziej wyrobiony przez setki różnorodnych lektur - weryfikuje.
Czy wydarzenia takie jak Targi Książki są potrzebne? Uważa Pan, że to dobra promocja czytelnictwa?
Potrzeba czy użyteczność wydarzeń typu Targi weryfikuje się frekwencją i obrotem na stoiskach. Niewiele wiem na temat tego drugiego czynnika, ale liczba uczestników jest rokrocznie imponująca i pokazuje, że ludzie tego chcą i się domagają. Więc mamy tu zachowaną zasadę popytu i podaży. Co do tego, czy jest to dobra promocja czytelnictwa? Nie, uważam, że jest to fajna okazja do zainteresowania odbiorców konkretnymi wydawnictwami, tytułami, jednak dla czytelnictwa jako takiego jest to promocja co najwyżej przeciętna, bo trafia w dużej mierze do już przekonanych. Tym niemniej, dobrze, że Targi są, bo to takie małe - no dobrze, całkiem spore - święto czytelnika.
