„Pretty Woman” to współczesna bajka o Kopciuszku [ROZMOWA]

Wojciech Kościelniak, reżyser musicalu fot. Teatr Variete
– W musicalu „Pretty Woman” staram się w mniej lub bardziej baśniowy sposób opowiedzieć o spotkaniu dwóch nieszczęśliwych dusz, które mogą sobie nawzajem dać szczęście. I to jest ten happy end – mówi w rozmowie z LoveKraków.pl Wojciech Kościelniak, reżyser musicalu „Pretty Woman” w Teatrze Variete.

Natalia Grygny, LoveKraków.pl: Jest pan fanem filmu Garry’ego Marshalla z 1990 roku?

Wojciech Kościelniak, reżyser musicalu „Pretty Woman”: Może nie fanem, bo akurat w moim przypadku to słowo jest zarezerwowane dla tych kilku głębokich filmów, które zmieniły mój sposób widzenia rzeczywistości teatralnej i realnej. Na pewno gdybym miał stawiać na piedestale komedie romantyczne, to film „Pretty Woman”  znalazłby się na pierwszym miejscu. To urocza opowieść, która robi wrażenie właśnie takiej komedii romantycznej.

Kiedy słyszymy tytuł „Pretty Woman”, zapewne większość od razu widzi Julię Roberts i Richarda Gere’a. Film zyskał miano kultowego. Jak panu udaje się przenieść tę historię do teatru?

Siłą tego spektaklu może być właśnie sama historia. Oczywiście oprawiona w scenografię, kostiumy, muzykę, piosenki i taniec, czyli inscenizację tego całego przedsięwzięcia. Osią całości i najważniejszą częścią jest opowieść o współczesnym – mniej  lub bardziej – kopciuszku. To spotkanie bogatego z biednym, nobliwego z szalonym. Na tych spotkaniach budowane są napięcia prowadzące całe to opowiadanie.

Dorośli lubią bajki z happy endem? Takie historie, niezależnie od wieku, nadal są w pewien sposób fascynujące i pozwalają chociaż na chwilę oderwać się od tej szarej rzeczywistości. A ten musical trochę nam pomoże się przenieść do tego – powiedzmy - zaczarowanego świata?

Ten musical opowiada o marzeniach. Mam nadzieję, że tekst i forma, które przygotujemy, nawiążą pewnego rodzaju umowę z widownią, w której nikt nie będzie oczekiwał od nas bardzo głębokich wynurzeń typu: co oznacza być kobietą lekkich obyczajów czy jak w rzeczywistości zachowuje się miliarder. Wtedy nie zbudowalibyśmy tej opowieści. Staram się w mniej lub bardziej baśniowy sposób opowiedzieć o spotkaniu dwóch nieszczęśliwych dusz, które mogą sobie nawzajem dać szczęście. I to jest ten happy end.

Baśniowa otoczka pozwala nam zapomnieć, kim tak naprawdę byli bohaterowie: Vivian - prostytutka, Edward Lewis - miliarder. Niby wiemy o tym od początku, ale śledząc tę „romantyczną historię” w filmie, akurat ta kwestia trochę się rozpływa. I nie na nią kierujemy naszą uwagę, to miło się ogląda i świetnie przy tym bawi.

O to właśnie chodzi też w musicalu bazującym na powszechnie znanej komedii romantycznej. Ma być trochę wzruszająco, trochę pogodnie, trochę musicalowo, trochę romantycznie, a nawet i trochę melodramatycznie. Staramy się, aby to wszystko wybrzmiało w dobrym guście – aby widz, który lubi tego typu konwencję, mógł się dobrze bawić. Jeśli ktoś z założenia nie lubi komedii romantycznych, to sama opowieść go nie zainteresuje, niezależnie od naszej realizacji. Liczę na to, że jednak osoby lubiące oryginalny film „Pretty Woman” znajdą u nas coś odrobinę innego. Nie staramy się kopiować filmu Marshalla, ale zrobić coś własnego, ale opartego na tych samych tematach i napięciach.

Co okazało się dla pana największym wyzwaniem w tym całym przedsięwzięciu?

Na pewno było kilka takich wyzwań. Muzyka jest napisana w sposób wymagający – to wysokie partie, wymagające dużego wokalnego kunsztu od aktorów. Cały materiał wymaga dużej aktorskiej sprawności, bo sceny są nieraz dość rozbudowane i długie, dlatego potrzebna jest finezja i precyzja. Musical „Pretty Woman” to również duże wyzwanie choreograficzne, bo takich scen jest mnóstwo. Muszą robić wrażenie i nieść to opowiadanie we właściwym kierunku. Nie ma co ukrywać, że jednym z największych wyzwań jest utrzymanie równowagi pomiędzy tym co melodramatyczne, a tym co dowcipne i ludzkie. Chodzi o to, żeby z jednej strony dać widzom opowieść o miłości i nie wstydzić się tego – to ma być czułe i ciepłe, a z drugiej strony nie osuwać się w ckliwość i sentymentalizm.

Zachowanie tego balansu faktycznie może być trudne. Bo jednak czasami zdarza się, że ta „lina” jest przeciągana w jedną, konkretną stronę.

Gdybyśmy tak zrobili, to wtedy raczej żaden widz takiego przedstawienia historii nie będzie chciał „kupić”. Jego czujność byłaby wówczas wystawiona na niebezpieczną próbę. Ten balans po mistrzowsku udało się zachować w filmie Marshalla głównym aktorom – Julii Roberts i Richardowi Gere’owi. Do swoich ról wnieśli tyle wdzięku i własnych osobowości, że unieśli całą opowieść. Siłą rzeczy nie unikniemy porównań, których skutki z reguły wskazują pierwowzór jako niedościgniony wzór. Jeśli ktoś chce być Julią Roberts, to i tak nią nie będzie. My nie próbujemy prześcignąć oryginału, ale budować własne postacie, osobowości i relacje.

Dlatego do listy omawianych wcześniej wyzwań możemy dodać wybór odtwórców głównych ról w musicalu?

Jasne, to był bardzo trudny wybór. Na początku muszę podkreślić, że w takim musicalu mamy do czynienia z pewną konwencją. A ta rządzi się swoimi prawami. Odtwórczyni głównej roli musi spełniać wymóg, który pojawia się już w tytule musicalu, czyli „pretty” – śliczna. U nas każda z aktorek wcielających się w postać Vivian ma różny typ urody. Podobnie jak mężczyźni. Nasz miliarder Edward też jest przystojnym facetem, który mógłby mieć wiele kobiet, a jednak wybiera tę, a nie inną. Nie czarujmy się – jeśli w tej konwencji byłby to dość „pokraczny” mężczyzna, nawet w zewnętrznym tego słowa znaczeniu, to byłoby mu trudniej opowiadać tę historię. Nie jest to niemożliwe, ale jednak byłoby trudniej.

Czyli wszystko na scenie musi być idealnie, jak we wspomnianej już bajce?

Tylko po to, abyśmy opowiadali historię współczesną w sposób prawdopodobny. Bo niektóre punkty są tak postawione, że jeśli się je ruszy, to wali się całe opowiadanie. Konstrukcja historii w „Pretty Woman” ma konkretne wymagania. Jeśli się je zmienia, trzeba się liczyć z późniejszymi konsekwencjami. Nie chcemy tego niszczyć, ani ja, ani aktorki i aktorzy. Wydaje nam się, że temu materiałowi trzeba oddać to, co mu się należy.

To nie pierwsze pana spotkanie z Teatrem Variete. Wcześniej realizował pan tu musical „Chicago”. Jak wygląda współpraca i jak odnajduje się pan w krakowskim środowisku teatralnym?

Krakowskie środowisko teatralne znam od dawna, ponieważ współpracowałem niegdyś z Akademią Sztuk Teatralnych, gdzie realizowałem studentom kilka dyplomów. Później był czas mojej ścisłej współpracy z Teatrem Słowackiego w Krakowie, teraz nadszedł czas na najbliższą mi formę, czyli musical. Współpraca z Teatrem Variete układa się bardzo dobrze. Ważne, że teatr stawia na możliwie jak najlepszą obsadę do danego przedstawienia. Środki finansowe potrzebne do tego, aby musical mógł zafunkcjonować, są tu naprawdę na niezłym poziomie, jeśli chodzi o porównanie z wieloma innymi miastami. To nie znaczy, że wszystko jest wystarczające, bo zawsze jest za mało. Najważniejsze, że da się pracować, a na to składa się opieka techniczna spektaklu, opieka administracyjna, kwestie inscenizacyjne i środki na realizację spektaklu. Dzięki temu przyjazd do Krakowa, do Teatru Variete, jest wytchnieniem. Nam się tu bardzo miło pracuje, zespół i cała ekipa realizatorów dobrze się tu czuje. A to bardzo, bardzo ważne.