BAL był pierwszym miejscem, które odwiedziłam po przyjeździe do Krakowa. Jeszcze siedząc w Warszawie przewinęło mi się gdzieś na FB w polubionych miejscach mojego znajomego. Pomyślałam sobie, że wreszcie w Krakowie zaczynają się pojawiać lokale w moim klimacie: poprzemysłowe, nowoczesne, minimalistyczne.
Pamiętam jak dziś, że umówiłam się w BAL-u na plotki i skusiłam się na Proseco, które uwielbiam. Wypiłam dwie lampki, zrobiłam sobie „up date” krakowskich wieści i poszłam zapłacić – jak zawsze nie mając przy sobie gotówki – kartą. Okazało się, że terminal odmówił posłuszeństwa. Ja niestety w kieszeniach nie miałam nic, więc, wydawało by się, sytuacja patowa. Wtedy też poznałam Maćka – współwłaściciela, który widząc mnie pierwszy raz w życiu powiedział: „Spoko, zapłacisz przy okazji”. Pomyślałam sobie: „Fajni ludzie tworzą fajne miejsca”. I taki jest BAL – fajny.
Parę miesięcy później, wybrałam się do BAL-u przy okazji organizowanego przez nich cyklicznego eventu: Bal z Produktem Regionalnym z Małopolski. Kupiłam kiełbasę do żuru od rolnika z Mszany Dolnej, opakowanie legendarnego już Hummus od Amamamusi. Zachwyciły mnie też ręcznie robione konfitury o przeróżnych smakach. Nie mogłam sobie też odmówić spróbowania lunchu serwowanego przez Rafała, który na co dzień jest architektem, a weekendowo zatraca się w kuchni.
Zupa z grillowanej papryki z pestkami dyni była pierwsza klasa. Na drugie ZUB je (czyli Rafał) zaserwował Carbonare z boczkiem i bobem – genialne połączenie. Porcje są duże i sycące. Dobrze, że poprosiliśmy o odłożenie dwóch zanim nie wrócimy ze spaceru po poprzemysłowej okolicy, bo lunche schodzą jak ciepłe bułeczki. Wydawane są do 15, chociaż w weekendy ciężko im dotrwać do tej godziny. Jednym słowem – śpieszcie się, bo Rafał świetnie gotuje, tak po swojemu, domowemu, prawdziwie.
I właśnie to jest fajne w BAL-u. Ludzie, którzy tworzą to miejsce, imprezy, które się tam odbywają, luz, swoboda – kontrolowany chaos. Tu biega pies, tam dzieci, tu czytasz gazetę, tu rozmawiasz ze znajomymi, ktoś robi fotki, ktoś się krząta, toczą się rozmowy przy dużym stole zajmującym centralne miejsce w lokalu (common table). Prawda jest taka, że można tam siedzieć nad filiżanką kawy i chłonąć opowieści o tym, jak BAL powstawał. Jak o mały włos nie znalazł się na ulicy Tomasza (ja się tam cieszę, że jest na Zabłociu), jak długie i mozolne były prace porządkowe, bo okna były tak brudne, że czyszczono je parę dni, a oryginalne lampy straciły parę kilo po ich odrestaurowaniu. Uważam, że lokal wtedy ma duszę, kiedy można poznać jego filozofię, ludzi, którzy za nim stoją, którzy go tworzą. Kiedy zamykając za sobą drzwi, jesteś bogatszy o nową znajomość, nową historię. Siedząc tam czujesz się nie jak gość, ale jak stały bywalec miejsca, które staje się Twoim drugim domem. I ja tak właśnie lubię.