Kobieta, która stworzyła Da Vinci [Rozmowa]

Justyna Pacuła

Spotykamy się w przestronnym budynku dawnej siedziby Telekomunikacji Polskiej przy ulicy Pilotów w Krakowie. Energiczna kobieta wita mnie uśmiechami, oprowadza po korytarzach i salach, które już wkrótce wypełni gwar uczniów, zamieniając je w korytarze szkolne i klasy DaVinci’s International Schools. Właśnie rozpoczęła się rekrutacja na rok szkolny 2019/2020 – wyjątkowy, bo pierwszy w Da Vinci’s. Dźwięki prac wykończeniowych towarzyszą przez cały czas mojej rozmowy z Justyną Pacułą, kobietą, która stworzyła jedną z najprężniej rozwijających się grup krakowskich żłobków, przedszkoli i szkół. Jej historia mogłaby być materiałem na powstanie motywacyjnego poradnika dla kobiet.

Sama Pani dogląda wszystkiego?

Justyna Pacuła: Nie wyobrażam sobie innej sytuacji. Żartuję sobie czasem, że poza trzema córkami mam jeszcze dwanaścioro dzieci –najstarsze to pierwsze przedszkola i żłobki Pod Magnolią, potem średniak, czyli English Primary School i teraz moje oczko w głowie, najmłodsza Da Vinci’s International Schools. Z jednej strony najmłodsze dziecko, z drugiej – tworzyłam je już mając ponad dziesięcioletnie doświadczenie w zarządzaniu, edukacji i prowadzeniu placówek szkolnych.

Czyli od przedszkola do… matury. Ale jak to się wszystko zaczęło?

Zaczęło się od tego, że zostałam matką. I kiedy moja córka podrosła, nie dostała się jak wiele innych dzieci do państwowego przedszkola, a wizja zostawienia jej w prywatnej placówce nie wchodziła w grę – żadna z tych, które odwiedziłam, nie spełniała moich oczekiwań. Byłam gotowa zapłacić za opiekę nad dzieckiem, ale oczekiwałam jej odpowiedniego poziomu – przede wszystkim w partnerskim i serdecznym podejściu do dzieci, odpowiednim programie edukacyjnym, ale także w kontakcie z rodzicem. Nie chciałam być tylko petentem, który kupuje wizję kolorowego przedszkola i płaci czesne. Jestem zbyt świadomą kobietą i odpowiedzialną matką. Powiedziałam „sprawdzam” i efekt nie był zadowalający. W mojej głowie zaczęła wtedy kiełkować myśl o tym, by stworzyć przedszkole na wysokim poziomie, na miarę moich marzeń i oczekiwań – otwarte na dzieci, ich indywidualne potrzeby oraz na dialog z rodzicami.

Nie było w Pani pytań „jak sobie poradzę”? Była Pani wtedy samotną matką. Przedszkole to trudne przedsięwzięcie i to zarówno pod względem spraw organizacyjnych, jak i pedagogicznych.

Z tymi pierwszymi nigdy nie miałam problemu, a macierzyństwo tylko podkręciło moje umiejętności organizacyjne – z czym zapewne zgodzą się wszystkie czytające ten tekst matki. Z kolei zagadnienia pedagogiczne były mi doskonale znane – skończyłam oligofrenopedagogikę, która mnie fascynowała, a dodatkowo w moim życiu obecne były dzieci dotknięte niepełnosprawnością. Kiedy pracujesz z dziećmi dotkniętymi autyzmem czy Zespołem Aspergera, to naprawdę szkoła życia, ale i ogromna satysfakcja. Odpowiadając więc na pytanie: nie, nie bałam się. A macierzyństwo dało mi dodatkową siłę. Postanowiłam stworzyć dla swojego dziecka przedszkole idealne. I tak powstała pierwsza placówka „Pod Magnolią” przy ul. Zagaje w Krakowie.

Skąd wziął się pomysł na nazwę placówki?

Nie ma tu jakiejś szczególnej filozofii. Po prostu przy wejściu do pierwszego przedszkola stała imponująca magnolia, która kwitnąc, przesłaniała niemal drzwi. Nazwa przyszła więc sama. Ja byłam wtedy skupiona nie na marketingu, ale na stworzeniu przedszkola, które dzieci pokochają. A często najprostsze rozwiązania są optymalne i do tego przynoszą szczęście.

I było różowo w tych kwiatach magnolii?

Och, wręcz przeciwnie. Mnóstwo pracy. Chciałam, żeby wszystko było doskonałe. Pamiętam, jak sama docinałam wykładziny, malowałam ściany. Cały czas inwestowałam. W pierwszym roku szkolnym były trzy grupy, łącznie 35 dzieci. Prawie wszystko inwestowałam w rozwój i doskonalenie zawodowe kadry. Ale wiedziałam, że placówka musi iść do przodu, nawet kosztem tego, że czasem moja pensja będzie niższa niż pracowników.

To symboliczne drzewo magnolii jeszcze stoi?

Tak, ale już nie przed naszymi drzwiami. W pewnym momencie doszłam do wniosku, że aby rozwijać ofertę edukacyjną, musimy mieć większy, lepiej wyposażony budynek. Przenieśliśmy się więc na ulicę Janickiego. Potem powstały kolejne placówki – Pułku, Czyżyńska oraz inne. Nazwa „Pod Magnolią” została z nami. Mam do niej ogromny sentyment.

A wychowankowie też zostali?

Tak. I było to bardzo miłe. Szczególnie ciepło wspominam jedno z dzieci. Do pierwszego przedszkola uczęszczała dziewczynka z autyzmem, którą wspierałam jako terapeutka. Po przeniesieniu przedszkola na ulicę Janickiego, nie wyobrażałam sobie zostawić tego dziecka w trakcie terapii, więc woziliśmy ją z moim mężem do nowo otwartej placówki. Efekty tej terapii przerosły oczekiwania nas wszystkich, a przede wszystkim rodziców. Dziecko skończyło przedszkole, używając podstawowych zwrotów w języku angielskim. Potem poszło do publicznej szkoły nie będącej placówką integracyjną. Radziło sobie na tyle dobrze, że lekarze poddawali w wątpliwość trafność wcześnie postawionej diagnozy. Od jej rodziców usłyszałam najpiękniejsze słowa, jakie może usłyszeć terapeuta i opiekun: „Jest Pani naszym darem od Boga”. Dla takich chwil warto uprawiać ten bardzo wymagający zawód.

Piękna historia. Ale skoro poruszyliśmy już temat szkoły podstawowej, to skąd powstał na nią pomysł? Nie chciała Pani zostać przy swojej renomowanej sieci placówek przedszkolnych? Czy to nie było zbyt wielkie wyzwanie biznesowe?

Hahaha, teraz mówi Pan jak mój mąż. I jest w tym trochę racji – wyjście ze strefy komfortu dobrze prosperujących i mających swoją markę przedszkoli, w których dzieci rozwijają się i są szczęśliwe, a rodzice zadowoleni rzeczywiście było postawieniem sobie nowych wyzwań. Ale ponownie życie postawiło mnie w sytuacji bez wyjścia. Moja najstarsza córka jest w sposób naturalny głównym motorem mojego zawodowego rozwoju. Więc kiedy zbliżał się dla niej okres zakończenia edukacji przedszkolnej szukałam dla niej odpowiedniej szkoły podstawowej z wysokim poziomem nauczania języka angielskiego, jak również pozostałych przedmiotów. Kończąc edukację w przedszkolu „Pod Magnolią” była doskonale przygotowana na podjęcie wyzwań przekraczających podstawy programowe w szkołach publicznych. Wybór padł więc na jedną ze szkół prywatnych. Ale efekty wcale nas nie zadowalały. Mimo pięciu godzin języka angielskiego w tygodniu i dobrych ocen, dziecko nadal miało barierę językową, widoczną zwłaszcza podczas zagranicznych wyjazdów i bezpośredniego kontaktu z anglojęzycznymi rówieśnikami. Zaczęłam się zastanawiać, dlaczego tak się dzieje…

I?

…dużo czytałam na ten temat i doszłam do wniosku, że chcąc wykształcić w dziecku dwujęzyczność, język angielski nie może być tylko jedną z lekcji w szkole. Dziecko funkcjonuje wtedy w systemie, w którym na chwilę – na czas trwania lekcji – przestawia się na ten język. Nie myśli jego kategoriami, on go nie otacza. Aby tak było, wszystkie lekcje muszą być prowadzone po angielsku, trzeba dziecko nim nasycić. A skoro doszłam już do takiego wniosku, to wiedziałam, że muszę taką szkołę stworzyć. Tak powstała English Primary Schools, anglojęzyczna szkoła podstawowa, z polską oraz brytyjską podstawą programową. Po polsku uczymy wyłącznie języka polskiego i historii. Dodatkowo realizujemy program International Baccalaureate, prowadzący aż do matury międzynarodowej. Do EPS znowu jako pierwsza poszła moja najstarsza córka, a wraz z nią najpierw jej przyjaciele i koledzy. Następnie już lawinowo rodzice przepisywali do nas swoje dzieci z innych szkół.

Zaufali przedszkolance?

Jestem przede wszystkim z wyboru nauczycielką i to jest moja największa pasja. Ukończyłam studia polonistyczne. A z konieczności stałam się dobrym menadżerem zarządzającym zespołem i podejmującym ryzyka związane z prowadzeniem działalności. Ale przede wszystkim jestem matką, która tworzy dla swoich dzieci lepszą rzeczywistość. Moje przedszkola i szkoły to nie był zwyczajnie jeden z wielu pomysłów na biznes. Tworzyłam je z potrzeby serca i uświadomionego pragnienia rozwoju intelektu i kompetencji moich pociech. To, moim zdaniem, największa wartość dla placówek, taka pieczęć „made with love”. Ja naprawdę kocham dzieci i pracę z nimi. I rodzice to dostrzegają. Dlatego też z zaufaniem powierzają mi swoje najcenniejsze skarby w nadziei na ich rozwój, zrównoważoną edukację i wspieraniu w wychowywaniu dobrych ludzi. Myślę, że dzisiaj, kiedy po ponad 10 latach na tym rynku wypuściłam spod swoich skrzydeł ponad 8 tysięcy dzieci, nie ma już wątpliwości, że było warto.

Zgaduję zatem, że podobna motywacja stoi za najnowszą placówką, w której właśnie jesteśmy, czyli Da Vinci’s International Schools?

Zgadł pan. Kiedy Kama, moja najstarsza córka, kończyła siódmą klasę, rodzice jej kolegów i koleżanek zaczęli dopytywać co dalej. Gdzie posłać dzieci, żeby nie zmarnować potencjału nabytego w EPS. Sama oczywiście też już się tym interesowałam i po zapoznaniu się z ofertą rynkową ponownie moje myśli popłynęły w oczywistą stronę. Nie mam wyjścia – po prostu muszę stworzyć liceum! Było już znacznie łatwiej, ponieważ wiedziałam, że misją będzie doprowadzenie dziecka do matury, która otworzy mu całe spektrum możliwości. Dlatego w Da Vinci’s International Schools znowu łączymy polską i brytyjską podstawę programową i kontynuujemy program IB, aby młodzież po drugiej klasie mogła zdecydować, czy zdaje maturę polską czy międzynarodową. Podchodzimy też indywidualnie do ucznia – w dużej mierze to on sam decyduje o tym, którym przedmiotom chce się poświęcić. Wspieramy oczywiście te decyzje odpowiednimi narzędziami diagnostycznymi określając kluczowe kompetencje.Mamy też profile klas przystające do współczesnych realiów rynku pracy, takie jak medyczny, architektoniczno-inżynieryjny czy ekonomiczno-biznesowy. Wszystkie klasy mają patronaty akademickie, czyli zapewnioną opiekę pracowników wyższych uczelni, na których odbywać się będzie część zajęć. To oswaja uczniów z tym, co ich czeka po maturze i pozwala odnaleźć swoje talenty i dokonać najlepszego wyboru ścieżki zawodowej, a co za tym idzie i życiowej.

To co potem? Uczelnia?

W żadnym wypadku! Moja misja kończy się wraz z maturą naszych uczniów. Uważam, że do tego momentu jako rodzice mamy obowiązek wspierać i kształtować nasze dzieci. Wskazywać nowe możliwości i poszerzać horyzonty. A przede wszystkim mądrze kochać. Moje przedszkola i szkoły mają za zadanie doskonale wyedukować swoich wychowanków i wykształcić na najwyższym możliwym poziomie, nie pozbawiając cudownego i beztroskiego dzieciństwa. Wychować dobrych ludzi. A potem wypuścić w świat z paszportem obywatela świata w ręku, czyli międzynarodową maturą.

Co zatem teraz?

Pracy i pomysłów jest tyle, że musiałabym opowiadać znacznie dłużej niż pozwala nam na to czas. W placówkach edukacyjnych Pacuła Group pracuje dzisiaj blisko 200 osób. We wrześniu rusza Da Vinci. Aktualnie prowadzimy rekrutację do klas, a to oznacza mnóstwo indywidualnych spotkań – rozmawiam osobiście z każdym kandydatem i jego rodzicami. Nie jesteśmy szkołą dla wszystkich – dużo wymagamy, ale w zamian dajemy najlepsze, co można sprezentować dziecku. Jestem o tym przekonana, bo robię to przecież dla własnych dzieci.

Marzec jest miesiącem kobiet. Ma Pani do dyspozycji nasze łamy. Co by Pani powiedziała kobietom?

Bądźmy szczęśliwe. Spełniajmy swoje marzenia. Stawiajmy cele. Te dotyczące nas i naszych rodzin. Często są one spójne lub z siebie wynikają. Mając to wewnętrzne przekonanie o swojej misji, dużo łatwiej pokonywać przeszkody, których życie nam nie szczędzi. Zwłaszcza, że kobietom w biznesie funkcjonuje się znacznie trudniej. Poza własnymi słabościami musimy mierzyć się także z deficytami i nieżyczliwością wielu innych osób spotkanych na swojej drodze. Mogłabym wymieniać wiele takich zachowań, które dotknęły mnie osobiście lub zawodowo – szowinizm, niedocenianie, pogarda czy choćby stereotypowe myślenie. W tym przypadku zawsze jednak staram się kierować zasadą, że świadczą o mnie efekty mojej pracy i moje człowieczeństwo. Gdyby 15 lat temu ktoś mi powiedział, że osiągnę to wszystko, mając troje dzieci, nie rezygnując z życia rodzinnego, pewnie bym nie uwierzyła. Ale stoimy dzisiaj w murach szkoły, która we wrześniu tego roku przyjmie w swoich progach pierwszych uczniów. Myślę o tym z dużym wzruszeniem i widzę w tym zwieńczenie lat ciężkiej pracy, ogromne wsparcie mojego męża, który zawsze służył mi radą oraz brał na siebie czasem więcej niż był w stanie udźwignąć. Zarówno pracy zawodowej, jak i prozaicznych obowiązków domowych. No i najważniejszy, nieoceniony wkład moich córek, które są zawsze pierwszymi i najbardziej krytycznymi recenzentami mojej pracy. A robią to z miłością…