Krakowskie Archiwum X. „Skakałem ze szczęścia, gdy znaleźliśmy zwłoki” [Rozmowa]

fot. Krzysztof Kalinowski/LoveKraków.pl

– Bogdan M. z Krakowa – w taki sposób chce podpisać  się podinspektor. – Nie, tak nie może być – opowiadam. – Staram się nie afiszować, nie lubię tłumu. Niech tak zostanie – nie ustępuje.

Przywołuję na wstępie koniec rozmowy z kierownikiem z krakowskiej grupy policjantów Archiwum X. Nie oznacza to, że podinspektor Bogdan M. boi się lub wstydzi mówić pod nazwiskiem, bo jest specjalistą w swoim fachu. O pracy w grupie, zabójstwach sprzed lat, psychice ludzkiej i filozofii rozmawialiśmy w Komendzie Wojewódzkiej Policji w Krakowie.

Dawid Kuciński, LoveKraków.pl: Zacznijmy od genezy. Skąd się wzięło Archiwum X?

Podinspektor Bogdan M., kierownik Archiwum X: Korzenie sięgają 1999 roku. Zespół powstał przez zbieg kilku okoliczności. Przede wszystkim przyczyniły się do tego zmiany administracyjne. Nasze województwo zostało poszerzone i w związku z tym odziedziczyliśmy nierozwikłane sprawy. Naszego poprzedniego naczelnika interesowały głównie zabójstwa.

Natomiast najistotniejsze było makabryczne znalezisko, czyli ludzka skóra w Wiśle. Sprawa ta dla mnie była wyjątkiem od reguły. Moje doświadczenie nie było adekwatne, aby się z nią zmierzyć. Wymagało to zmiany sposobu myślenia, podejścia do kryminalistyki i śledztw, co nie oznacza od razu rewolucji. A to jest trudne.

Ale to nie jedyna sprawa.

Druga sprawa, którą dostałem, dotyczyła zabójstwa kobiety w ciąży w Rabce, dosłownie dzień przed rozwiązaniem. Miejscowa prokuratura umorzyła postępowanie. Jeszcze w tym samym roku znaleźliśmy sprawcę i został mu postawiony zarzut – był to ojciec nienarodzonego dziecka. Trzecia dotyczyła zaginięcia matki z dwójką synów. Mieli oni zniknąć w lipcu, wiadomość dotarła do nas w pierwszej połowie listopada. Dla mnie było oczywiste, że ta kobieta nie żyje. Ta wersja się potwierdziła. Odkryliśmy na jej posesji zakopane ciała. Sprawcą okazał się jej najstarszy syn z innego małżeństwa.

Dlaczego to śledztwo było kluczowe?

Ponieważ należy do kategorii tzw. ciemnej liczby zabójstw. Gros morderstw jest nieujawnianych, kryją się pod innymi zdarzeniami. Ta ciemna liczba trafia do prokuratury jako samobójstwa, upadki z wysokości, utonięcia czy zaginięcia. Trzeba zwrócić uwagę, że pani z dwójką dzieci była właśnie zakwalifikowana jako zaginiona. To było nasze nowe nastawienie – szukać pozornie innych wyjaśnianych spraw, które mógłby być morderstwami.

Gdy odkopywaliśmy zwłoki, to miejscowy policjant do końca w to nie wierzył. Jest bariera, która uniemożliwia zmiany postrzegania. Jednak jak ta bariera pęka, to jest jak z wahadłem. Pracowałem z policjantem, który uważał, że każde zaginięcie jest zaginięciem. Do czasu. Okazało się w dwóch on się mylił, a ja miałem rację. Później diametralnie zmienił nastawienie i każde zaginięcie dla niego było zabójstwem. To jednak normalne w naszej pracy.

Ile panu zajęło, aby zacząć patrzyć trzeźwym okiem na zdarzenia?

Cały czas się uczę. Studentom mówię zawsze, żeby przyjęli zasadę: na początku wchodzimy w ciemny las, potykamy się, przewracamy, ale z biegiem czasu widzimy coraz więcej. Ale wracając do ciemnej liczby zabójstw. Mówię o tym, bo było to niechciane dziecko kryminalistyki. Rodzina straciła dziecko, nie znaleziono ciała albo śladów, więc mówili im, że sprawa jest zamknięta. Było jakieś zakłamanie. My świadomie wchodzimy w to trudne zagadnienie. Nigdzie w Europie tego nie ma.

Coś łączy te wszystkie zabójstwa?

One nie są jednorodne. Za każdym razem musimy praktycznie stosować zasadę „ciemnego lasu”. Ale o ile mamy „samobójstwa” rozpracowane, tak trudniej jest z „utonięciami”. Policja i prokuratura jest nastawiona na sekcję zwłok.  W przypadku utonięć, jeśli nie ma żadnych ran, medycy sądowi nie są w stanie nic powiedzieć ponad to, że osoba jest martwa. Ślady mogą ujawniać jedynie policjanci na miejscu zdarzenia. To będą np. czerwone plamy na ramionach, które nam mówią, że ktoś przytrzymywał człowieka pod wodą. Po transporcie zwłok pojawiają się plamy opadowe i nachodzą na takie ślady. Stąd ogromie ważna rola policjantów. Chcemy przez nasze działania zmienić działania innych.

Najtrudniej jest  jednak zmienić nawyki. Pamiętam, że dobrym policjantem stałem się wtedy, gdy odrzuciłem wszystko, czego nauczyłem się w szkołach.

Interesuje się pan sprawą Iwony Wieczorek?

Utrzymuję kontakt z zespołem z Gdańska. Akurat oni się tym zajmują. Coś o tym wiem, ale dopóki sam nie przeczytam akt, staram się nie wypowiadać na temat doniesień medialnych.

Dostajecie listy od ludzi, którym zaginęli bliscy z prośbami o odnalezienie ich?

Tak. W ogóle zaginięcie jest gorsze niż zabójstwo. O ile śmierć jest traumatycznym przeżyciem dla rodziny, ale także dla sprawcy, o tyle zaginięcia zadręczają rodzinę latami. Członkowie rodziny kłócą się między sobą, jedni uważają, że ten ktoś żyje, drudzy, że nie. To olbrzymie obciążenie. Warto się tymi sprawami zajmować. I nie można też z góry zakładać, że doszło do zaginięcia albo zabójstwa.

Wiele takich spraw prowadziłem. Pokoje rodzin osób zaginionych nie zmieniają się. Stają się swego rodzaju muzeami. Tacy ludzie nie potrafią już żyć pełnią życia.

Ile spraw od początku istnienia grupy udało się rozwikłać?

Nie przepadam za statystyką. Upraszcza i zakłamuje rzeczywistość. Spraw mieliśmy około 40. A dlaczego się tym nie zajmuję? Człowiek, który idzie we wspomnienia… Zazwyczaj kończy się jego rola tu i teraz. Mam coraz mniej sił, doświadczenie mnie gasi, bo wiem, ile to jest walki, by przekonać, że dana sprawa to zabójstwo, udowodnić je i znaleźć zwłoki… Porównuję to do poszukiwania skarbu.

Pamiętam, jak znaleźliśmy raz szczątki po 13 latach od zaginięcia, to aż skoczyłem do góry z okrzykiem szczęścia. Młody chłopak (jak się okazało syn sprawcy) wtedy dość dziwnie na mnie popatrzył i wzrokiem ściągnął na ziemię. Poszukiwanie zwłok jest bardzo trudne, sami sprawcy mają z tym problem po latach. A jak my to mamy zrobić?

W USA jest tak, że jeśli sprawca pomaga służbom, to może liczyć na połowę niższy wyrok. Ktoś powie, że to targowanie się, niesprawiedliwość... Też tak myślałem na początku, ale to ułatwienie dla policjantów. Dla wszystkich. Również dla sprawcy, który ma wyrzuty sumienia. Tak samo rodzina. Oni nie chcą wsadzić nikogo do więzienia, tylko mieć grób i móc zapalić na nim świeczkę. Amerykanie są bardziej pragmatyczni, u nas mamy sztywny kodeks i jest on barierą w rozwikłaniu niektórych spraw.

No właśnie, jakie są jeszcze utrudnienia, największe problemy?

Niepisana zasada, z którą się zetknąłem, to taka, że gdy nie ma zwłok, nie ma sprawy. Na próżno tego szukać w kodeksach. Co prawda jest możliwość, by wszelkie wątpliwości rozstrzygać na korzyść oskarżonego i ona idzie w parze z tą niepisaną zasadą.

To podejście niewiernego Tomasza i Benjamina Franklina, którzy również nie wierzyli w to, czego nie mogli dotknąć czy poczuć. Tu się zgadzam z Kazikiem Staszewskim, który śpiewał, że czym głupsze zasady, tym lepsze. Coś w tym jest. To świadczy o tym, że ludzie są niepewni. O tym pisał Pascal – obserwując współczesnych sobie, stwierdził, że człowiek to jest „zlew niepewności”. Nic od tego czasu się nie zmieniło.

To dlaczego wprowadzono zasadę „In dubio pro reo”, jak pan wspomniał?

Istnieją zapalczywi policjanci, chcą trafić do panteonu największych detektywów i wszystkich by zamykali. To się ciągnie od starożytnej Grecji. Ten system pychy jest w każdym człowieku i ta zasada ma jakieś znaczenie. Natomiast bezgraniczne jej stosowanie uniemożliwia postępowanie wykrywcze. Nie można być wszystkiego niepewnym. Część ludzi jednak na tym korzysta i przedłuża postępowania w nieskończoność, ale… Ta zasada sprzyja sprawcom. Morderca zakopie ciało lub jak w pewnym przypadku, gdy syn spalił w piecu swojego ojca, a szczątki zebrał do słoika i ukrył w grobie, to niby nie ma sprawy? W kryminalistyce trzeba wrócić do podstaw.

Wie pan, jakie jest pierwsze zabójstwo z ciemnej liczby i równocześnie najbardziej znane?

Nie.

Jak Kain zabił Abla i zakopał jego ciało.

Skoro nie ma ciała – nie ma sprawy, to trzeba je znaleźć. Oprócz wszelkich zdobyczy techniki, ekspertów, profilerów, wyczytałem informację, że korzystaliście z pomocy jasnowidza.

Eksperymentowaliśmy z Krzysztofem Jackowskim w sprawie oskórowanej studentki. Wzbudził on sporo kontrowersji, ale też pozytywnych komentarzy. Przypisywano nam powrót do średniowiecza. Na taki zarzut zawsze odpowiadam, że nie znoszę epoki oświecenia (śmiech). Sokrates w grobie musiał się przewracać, gdy usłyszał te pomysły ludzi z oświecenia.

Lubię sięgać do historii. Chętnie zaglądam do pitawali, gdzie opisywane są zagadki kryminalne. Chylę czoła przed policjantami, którzy wtedy nie znali żadnej daktyloskopii i nikt nawet nie myślał o porównywaniu DNA. Jednak robili takie procesy, że czapki z głów.

Co to panu daje w codziennej pracy?

Dzięki temu zauważyłem, że rozwój kryminalistyki w jednym obszarze jest pozytywny, ale niesie też ze sobą cień. Polega on na tym, że człowiek przestaje się rozwijać intelektualnie. To go ogranicza. Zbytnio uzależnił się od ekspertów, techniki. Mam taki przykład z głośnym zabójstwem, kiedy wypłynął dany ślad. Cała para policji poszła właśnie w tę stronę, a okazało się, że ten ślad wymyślił biegły… Wygląda to jak fetyszyzacja śladów, bo człowiek zamiast patrzyć, posługuje się laską jak niewidomy.

Oczywiście nie ma żadnego wzoru, klucza do spraw. Ślady kryminalistyczne trzeba brać pod uwagę, ale ich brak – według starej zasady – to też jest trop. Jeśli np. nie ma linii papilarnych na miejscu zbrodni, to ktoś np. założył rękawiczki. A założył je dlatego, że wcześniej wpadł z tego powodu. I to też wskazuje kierunek poszukiwania – w jakim środowisku szukać sprawcy.

Dzisiaj kryminalistyka różni się od tej z początku wieku. Trzeba pamiętać, że sprawca planowanych przestępstw nie zostawi śladów. On wie, że policja go znajdzie. A więc policja tak czy inaczej musi szukać śladów, ale jeśli widać, że to robota „zawodowca”, to trudno właśnie nastawiać się na pozostawienie tropu. Uważa pan, że jak kryminalista nie zostawił żadnego śladu, to sprawa zamknięta?

No teraz już nie.

I właśnie to staramy się robić w Archiwum X, czyli pokazywać inny sposób patrzenia na materiał dowodowy. I w tym momencie pojawiają się schody, bo jak się ludzie przyzwyczają, to im ciężko się dostosować do nowych warunków. Jak pisał Głowacki, gdy w Nowym Jorku wystawiono Antygonę, oczekiwano po spektaklu braw. A tu cisza. Ludzie dopiero czekali na recenzję w gazecie. W Polsce wiadomo – albo oklaski, albo wyrazy dezaprobaty.

Jak ostatecznie zakończyła się historia oskórowanej studentki z 1999 roku?

Dostarczaliśmy, już po umorzeniu, wyniki naszej pracy do prokuratury przez dwa lata w 2006 i 2007 roku. Pojawił się prokurator, który pochylił się nad sprawą i to skutkowało wznowieniem śledztwa w 2010 roku. Później zostało przejęte przez Prokuraturę Apelacyjną, która wyłączyła nas z postępowania bez wyjaśnienia. Mieli takie prawo.

Miałem pytać o mur, do którego się dochodzi i nie da się go ani rozbić, ani obejść.

Nie, spokojnie. Cieszę się, że ta sprawa jest w biegu. Szczegółów jednak nie znam.

Miał pan podejrzanych na podejrzanych.

Nie powiem. W takim śledztwie wszystko się może zdarzyć w ciągu nawet jednej godziny. Z tym wiąże się zmiana z stosunku do upływu czasu. Dla mnie jest ona pozytywna. Wiem, jakie ma dla mnie skutki i umiem to wykorzystać. Inni twierdzą, że czas działa na korzyść sprawców. Inaczej na to patrzę.

Ostatnia sprawa, nad którą pracujecie – zabójstwo studenta sprzed 20 lat. Jak blisko jesteście sprawcy?

Starożytni mało mówili, bo obawiali się, że ich czyny nie dorównają słowom (dokładny cytat: „mąż najpierw działa, potem mówi, a słowa jego zgodne są z czynami). Dziś mamy zły wpływ amerykanizacji na społeczeństwo. Trzeba być pewniakiem, mieć na twarzy wieczny uśmiech. Mamy wymalowane na twarzy kłamstwo, zaklinanie rzeczywistości.

Między innymi z tych powodów nie powiem, czy jesteśmy blisko czy daleko. Sprawa jest bardzo trudna. Zabrałem się za nią zaraz po sprawie z red. Ziętarą. Jednego dnia prokuratura odsunęła nas również od tego śledztwa. Ale patrzę na to pozytywnie, bo właśnie znalazłem czas na Roberta, bo to wydarzenie chodziło mi po głowie od dawna. A że jest nas mało… Kiedy ktoś do nas przychodzi, mówię prosto z mostu, że jestem w stanie zająć się danym tematem za 3-4 lata.

Skąd takie terminy?

Postępujące zmiany w prawach człowieka prowadzą – absurdalnie – do tego, że wszyscy się męczą: policja, sprawcy, rodziny ofiar. Wszyscy! Kiedyś policja działała bardziej zdecydowanie, sprawca mógł być zatrzymany na 48 godzin – wtedy się nie męczył i zazwyczaj pękał, przyznawał się. A teraz? Policjanci mają przytępione zęby i ta zabawa wykańcza bardziej sprawców niż nas. A można niektóre rzeczy zakończyć jednym cięciem jak chirurg. Nazywają to prawami człowieka. Już w VI wieku  p.n.e. Laozi zauważył, że im więcej mówi się o tao, tym mniej tao w życiu (dokładny cytat: "Tao, które można opisać słowami, nie jest prawdziwym tao” – przyp. red.).

Na ile media pomagają wam pracować?

Sięgnęliśmy po sprawę sprzed 20 lat. Jakiś materiał procesowy znaleźliśmy, ale nie ma żadnych śladków, bo nikt wtedy nie wziął pod uwagę zabójstwa. My musimy dotrzeć do ludzi, bo ludzie są źródłem informacji. Takie nagłośnienie sprawy powoduje, że osoby, które coś wiedzą, zgłaszają się do nas i ułatwiają śledztwo. Siłą rzeczy w tych starych sprawach jest inne synkopowanie (przenoszenie akcentu w muzyce – przyp. red.) czynności. Opowiadałem, jak skakałem z radości po ujawnieniu zwłok. Tam pierwszy raz od 13 lat były podejmowane czynności. A trzeba odtworzyć takie warunki. Najlepszą skarbnicą są ludzie.

Atakowali Sokratesa, że nie zna się na matematyce, przyrodzie, na co on odpowiedział ze spokojem, że kora brzozy o człowieku go za wiele nie nauczy. A przecież zabójstwa dokonuje człowiek. Dlatego w pracy akcentuję humanistyczne podejście do procesu wykrywczego i sprawcy. Studiowanie DNA za wiele o człowieku mi nie powie.

A jak ważne jest odkrycie motywu?

Jest równie ważne, jak ślady. Każdą sprawę w krakowskim Archiwum X opieramy na zindywidualizowanym podejściu.. Nie ma identycznych sprawców – każdy z nich ma inne doświadczenie, umiejętności itd. Dlatego nie ma dwóch takich samych spraw.  W pewnym momencie doszedłem do wniosku, ze moje doświadczenie zawodowe przeszkadza mi w pracy. Wszystko przez nasz system uczenia się, zwłaszcza matematyki, kiedy dowiadujemy się, że zawsze dwa plus dwa to cztery. Szukamy podświadomie wzorów. Matematyka weszła nam w krew. To w pewnym sensie wróg poszukiwania prawdy. Zamiast samemu myśleć, szukamy tego, co było gdzieś tam nam mówione.

Na sprawę trzeba mieć pomysł. Zawsze mówię kolegom, żeby traktowali to jak kampanie wojenną  - jedna bitwa może przeważyć szalę na naszą korzyść. Dlatego w jednym śledztwie miejsce ujawnienia zwłok będzie kluczowe, w innej ślady, w trzeciej motyw.

Od kiedy pan jest w policji?

Od 1991 roku. Idąc do szkoły policyjnej, znałem wzorzec Sherlocka Holmesa. I wciąż staram się właśnie w taki sposób podchodzić do pracy i skupiać się głównie na człowieku.