Mieli w planach zwiedzić jedenaście krajów. Z tego, udało im się zobaczyć pięć i pół. Przemierzyli w sumie ponad czterdzieści cztery tysiące kilometrów, podróżując głównie pociągami, autobusami, rikszą oraz autostopem. Spali w namiotach i pod moskitierą, na plażach albo w hotelach. Byli obiektem zainteresowania tubylców, poznali nowe kuchnie, kultury i ludzi. Dotarli do miejsc niezwykłych – pięknych, ale też i wzbudzających grozę. Jaka była ich azjatycka wyprawa po wolność?
Czteroosobowa ekipa: Przemek Bogusz, Dominik Bogusz, Dawid Świątkowski i Piotr Ogiński, rozpoczęła swoją przygodę dokładnie rok temu – w październiku 2013 roku. Podróżnicy postanowili wybrać się w daleką podróż, by oderwać się od korporacyjnej codzienności i po prostu – poczuć wolność. – Każdy miał jakiś epizod w życiu, pracowaliśmy w korporacji czy jakiejś mniejszej firmie i w pewnym momencie trochę nam się to znudziło. Postanowiliśmy, że coś trzeba zmienić w życiu i zdecydowaliśmy się wyjechać na jakąś wyprawę – opowiada Przemek, uczestnik podróży.
Wybrali Azję
Swoją sześciomiesięczną wycieczkę zainicjowali w Indiach, zaś zakończyli w Wietnamie, przemierzając po drodze Nepal, Malezję, Tajlandię i Kambodżę. – Zastanawialiśmy się, który kontynent wybrać i finalnie doszliśmy do Ameryki Południowej oraz Azji. I chyba cenowo oraz bardziej oryginalnie wybraliśmy Azję, a ostatecznie wybór padł na Azję Południowo-Wschodnią – dodaje. Planowanie podróży zajęło im kilka tygodni, a wyprawę zaczęli oddzielnie: Dominik od Północy Indii, Przemek wraz z dwójką kolegów – od Południa.
Indie przywitały ich dość syto, bowiem miejscowa kuchnia oferowała im niemal wyłącznie tłuste potrawy. Ponadto, miejsce to jawiło im się jako gwarne, głośne, gdzie nie można znaleźć ani chwili prywatności. – Indie są bardzo intensywnym krajem. Nie dość, że od samego wyjścia z lotniska bucha w nas super ciepłe powietrze, to jeszcze jesteśmy atakowani przez chmarę Hindusów, którzy chcą nam sprzedać cokolwiek się da i zabrać nas rikszą, gdziekolwiek się da – opowiada Przemek. – Jeśli ktoś bardzo ceni sobie prywatność i chce mieć odrobinę spokoju, to bym Indie odradzał, przynajmniej na sam początek. Jak ktoś lubi, gdy coś się dzieje i dużo rozmawiać, sporo negocjować, to jest to idealny kraj po prostu. Umiejętności negocjacji wzrastają w ciągu kilku dni tak naprawdę – dodaje.
„Patrzą się i uśmiechają”
Przez Indie, ekipa podróżowała głównie pociągiem, który jest tam najtańszym środkiem transportu. – Dwa tysiące kilometrów w Indiach kosztuje trzydzieści złotych w pociągu, w najtańszej klasie – mówi Dominik, kolejny z uczestników wyprawy. Same bilety zaś warto zakupić już półtora miesiąca wcześniej, by nie jechać na podłodze, bez miejsca do spania. Jak twierdzą podróżnicy, przejażdżka w towarzystwie tubylców nie należy do nudnych. – Hindusi są bardzo otwarci, oni często próbują porozmawiać, nawet jak nie znają języka angielskiego. Czasami patrzą się przez piętnaście minut na ciebie i uśmiechają, no i to zawsze już jest jakiś kontakt – żartuje Dominik.
Turyści płacą więcej
Ceny w tym kraju ogólnie są bardzo niskie, ale daje się zauważyć, że turyści w wielu przypadkach muszą zapłacić więcej niż Hindusi. Dowód na to stanowią chociażby koszty wejściówek do słynnej świątyni Tadż Mahal w Agrze. – Bilet dla Hindusa kosztuje dwadzieścia rupii, co na nasze wynosi jeden złoty, a dla obcokrajowca – siedemset pięćdziesiąt rubli – opowiada dalej Dominik. Oprócz Agry, ekipa zwiedziła też między innymi Mumbaj – skąd wyruszyli w podróż – stan Radżastan, Delhi czy Waranasi. To ostatnie miasto podróżnicy zapamiętali głównie jako miejsce budzące grozę. Przepływa przez nie bowiem rzeka Ganges, przy której Hindusi palą ciała zmarłych na długości kilku kilometrów, niemalże bez przerwy. Ludzkie szczątki wrzucane są do wody, którą piją i gdzie zanurzają się wyznawcy hinduizmu.
Najgorzej autobusem
– Po Indiach, wybraliśmy się do Nepalu i czekała nas najgorsza podróż życia, gdyż pojechaliśmy autobusem. Trwało to według mnie jakiś tydzień, ale tak naprawdę były to dwa dni – żartuje Przemek. Granicę ekipa zdążyła przekroczyć w ostatniej chwili, gdyż nazajutrz rozpoczynała się elekcja i przez kolejne trzy dni kolej miała nie funkcjonować. Już wtedy odcięte były linie autobusowe, nie działał publiczny transport i pozostał jedynie prywatny bus, by przedostać się do Katmandu. Grupa zapłaciła za przejazd dziesięć razy więcej niż za środki komunikacji publicznej, a po pokonaniu dwudziestu kilometrów, zdana była już tylko na stopa. Udało się zatrzymać mężczyznę, ubranego w marynarkę i złoty zegarek. Zdziwiony, że ekipa chce podróżować w czasie elekcji, zaoferował jej w końcu swoją pomoc i zorganizował transport. – Po godzinie przyjechał autobus, ale czekaliśmy jeszcze przez dwie godziny, bo musiało zebrać się ich więcej. Przyjechały dwa wozy opancerzone i pod taką eskortą dojechaliśmy do Katmandu – opowiada Dominik.
W Nepalu podróżuje się bardzo wolno, ale jest tam spokojniej niż w Indiach. Największą atrakcją dla grupy, podczas pobytu w tym kraju, był ośmiodniowy trekking po Parku Narodowym Langtang. Przywiodła ją tam trasa o długości stu siedemnastu kilometrów, pokonana autobusem w ciągu dziesięciu godzin. Uczestnicy wyprawy spali w wioskach, dzięki uprzejmości gospodarzy, a piękne widoki przyciągnęły ich w wyższe partie Himalajów. – Wchodząc na takie góry, można sobie wynająć Szerpa – żartuje Dominik. Mają oni zawieszone przez głowę kosze, w których wynoszą do schronisk potrzebny towar. – W tym koszu były: dwie butle gazowe, kuchenka na dwa palniki i jeszcze materac. Na oko, ważyło to około siedemdziesiąt-osiemdziesiąt kilogramów – dodaje.
„W Tajlandii był rok 2557”
Ekipa tak naprawdę zaczęła korzystać ze stopa dopiero w Malezji. Podróżowanie w ten sposób, jest natomiast bardzo łatwe w Tajlandii. Grupa dotarła tam w momencie Sylwestra.
– W Tajlandii był rok 2557 jak dojechaliśmy – opowiada Przemek. W przeciwieństwie do Indii, w kraju tym szanse na porozumienie się w języku angielskim są nikłe. – Przykładem tego był nasz kolega, który zabrał nas dziewięćset kilometrów i nie mówił ani jednego słowa po angielsku – a gadaliśmy z nim prze około dziesięć godzin jazdy. Miał po prostu iphona, w którym był wgrany Translator i tłumaczyliśmy z tajlandzkiego na polski i odwrotnie. Czasami więc konwersacja potrafiła trwać przez godzinę, a nie wyjaśniliśmy sobie kompletnie nic – kontynuuje Przemek.
Autostop droższy niż komunikacja publiczna
W Kambodży, gdzie grupa spędziła trzy tygodnie, nie funkcjonuje autostop – chyba, że za opłatą wyższą niż ceny biletów w publicznych środkach transportu. W Wietnamie za to podróżnicy zakupili motory na zasadzie „płaci się i się ma”, a zatem bez żadnych formalności i dodatkowych opłat, związanych chociażby z rejestracją pojazdu. Po niebezpiecznych drogach, pokonywali jednośladami dwanaście godzin dziennie.
Zarówno w Kambodży jak i w Wietnamie ekipa spotkała się ze zjawiskami notorycznej korupcji i kradzieży. – Strasznie dużo ludzi pomaga nawet tym lokalnym złodziejom, żeby ci mogli sobie robić swoje, a turyści są okradani dość często – opowiada Przemek. Freedom Trail czyli wyprawa po wolność czwórki znajomych, była dla nich na pewno niezwykłą przygodą, podczas której zdołali zobaczyć wiele ciekawych i intrygujących miejsc w Azji. Trudno jest niewątpliwie ocenić, który z odwiedzonych przez ekipę krajów był najciekawszy, bowiem każdy z nich na swój sposób jest wyjątkowy.
– Dla mnie osobiście najciekawszy był Nepal, bo lubię góry i widoki tam były niesamowite – odpowiada Dominik. – No i Tajlandia też jest ciekawa, bo takiej czystej wody i tak czystych plaż jeszcze nie widziałem. A i Wietnam był ciekawy ze względu tej jazdy na motorach. Wielu rzeczy tam się nauczyliśmy – dodaje. – Sam trekking w Himalajach to jest coś, co warto przeżyć chociaż raz w życiu – odpowiada Przemek.
Monika Jaracz