Po ciemnej stronie Krakowa: W królestwie złodziei

fot. Paulina Frączek/LoveKraków.pl

Niegdyś panowało przekonanie, że jeśli czegoś nie ukradniesz, nie będziesz tego miał. Dotyczyło ono również niektórych mieszkańców Krakowa w dawnych wiekach. W myśl tych słów, kradzież była najczęstszym przewinieniem również i w XVII-XVIII wieku.

Ludzie, którzy funkcjonowali poza uznawanymi powszechnie normami społecznymi, niemal zawsze spotykali się negatywną oceną innych. Co ciekawe, kara nie omijała nikogo. Nieważny był status – czy to szlachcic, czy mieszczanin – wszyscy byli karani za swoje przewinienia. Powtórna kradzież, napad czy inne tego rodzaju zachowania sprawiały, że ktoś przestawał się cieszyć szacunkiem wśród ludzi. Jedynym sposobem była oczywiście resocjalizacja, dzięki której można było powrócić na właściwą ścieżkę.

Bohaterowie spod ciemnej gwiazdy

W Krakowie nie brakowało jednak chętnych do takiego trybu życia, kradzież cudzego mienia stała się jednym z najczęściej popełnianych wykroczeń.  Jednakże do tego typu czynów nieraz zmuszała sytuacja życiowa i brak pieniędzy. Zazwyczaj zaczynało się od paru groszy, a kończyło na rzeczach bardziej znaczących, takich jak asortyment sklepu.

Poważniejsze przewinienia miały miejsce wtedy, kiedy coś stawało się silną pokusą. Ciekawa historia miała miejsce  w 1763. Wówczas pisarz krakowskich wielkorządów wysłał do skarbnika Księstwa Zatorskiego człowieka, który miał mu dostarczyć 3280 zł. Niestety, mężczyzna zbiegł z przesyłką. Jak więc widać, okazja czyni złodzieja. Może to wydawać się dziwne, ale cudze mienie przywłaszczali sobie nie tylko ludzie ulicy, ale również żołnierze, służba domowa czy czeladnicy. Często zdarzało się również, że żona oskarżała męża o wynoszenie z domu różnych rzeczy.

Kara za przewinienia zależała od statusu winnego, a jej realizacja była związana z określoną epoką. Chociaż stosowano kary takie jak ćwiartowanie czy wplatanie w koło, to i tak najczęstszym sposobem było powieszenie.

Sprytni i (prawie) nieuchwytni

Wśród krakowskich złodziei znajdowali się profesjonaliści, którzy przez długi czas byli nieuchwytni dla mistrza sprawiedliwości. Dlaczego? Wiązało się to często ze zmianą miejsca działania. Przykładem jest tutaj historia Adama Rzeszowskiego, który podczas przesłuchania w 1589 roku wymienił znaczącą liczbę małopolskich wsi i miast, gdzie kradł z karczm czy dworów.

Nie ograniczano się jednak do działania w pojedynkę. Niektóre sytuacje wymagały starannego planowania i współdziałania. W XVIII wieku w Krakowie działała grupa, która do pomocy wzięła niewidomą dziewczynę. Byli to Jan Maroński, Joachim Podolski i Anna Kozierówna. Matka Jana sprzedawała skradzione przedmioty, a zysk dzieliła pomiędzy wszystkich. Za karę, Kozierównę wyrzucono za bramę miasta. Udała się do Tyńca. Po sześciu tygodniach powróciła jednak do Krakowa i w niedługim czasie ukradła pieniądze i odzież. Kiedy znalazła się w więzieniu pod ratuszem, swoje przewinienia tłumaczyła przesadną skłonnością do alkoholu. W sumie była aresztowana aż dziewięć razy.

Grunt to pomysł

Stosowano wiele pomysłów na to, jak ukraść czyjąś własność. Osoby początkujące szukały przede wszystkim prostych okazji. Jednak to właśnie służba domowa miała ułatwione zadanie. Kolejną możliwość dawał targ, kiedy to w tłumie trudno było zauważyć, jak ktoś zabiera cudzą własność.

Istotna była również pora dnia, zwłaszcza kiedy domownicy przebywali na mszy świętej w niedzielę. Najczęściej przeszukiwano piwnice i strychy. Chociaż dobytek strzegły mury i ściany, tak naprawdę nie stanowiło to żadnej przeszkody. Andrzej Brabancki wraz z dwoma innymi włamali się do żydowskiego sklepu norymberskiego. Wyłamali podłogę za pomocą świdra i drąga, zabrali rzeczy i udali się do Bronowic. Tam ukryli łup w krzakach.

Złodzieje mieli wypracowany język porozumiewania dzięki specjalnemu słownictwu i umownych gestów. Słownictwo dotyczyło zwłaszcza określeń broni, kradzieży czy pieniędzy. Dzięki temu trudno było zdemaskować tego typu działaczy, a im samym uniknąć kary.