News LoveKraków.pl

Tajemnicze zaginięcie sprzed 30 lat. „Wiem, że nie przytulę już syna. Chcę tylko poznać prawdę”

Robert Wójtowicz fot. Archiwum prywatne
20 stycznia 2025 r. minie 30 lat od zaginięcia Roberta Wójtowicza. – Wiem, że nie przytulę syna. Pragnę już tylko poznać prawdę o tym, kto i dlaczego skrzywdził tak szlachetną postać – mówi dla LoveKraków.pl jego ojciec.
Dla Ojca, który wciąż poszukuje prawdy.

Lech Wójtowicz zaprasza nas do salonu. Siadamy za stołem, na którym 80-latek kładzie zielony segregator. Skrywa opowieść o Robercie, który w wieku 23 lat wyszedł z domu i ślad po nim zaginął. Zawartość segregatora jest jak zbyt wcześnie urwana linia życia.

Początek ma w murach Szpitala im. Żeromskiego w Krakowie. Po narodzinach Roberta jego matka zapisuje na skrawku papieru, że upragniony przez pana Lecha syn jest do niego podobny. Gdzie kończy się linia? W segregatorze tym końcem jest komunikat o zaginięciu. „Wzrost ok. 180 cm, budowa ciała wysmukła, twarz pociągła, cera jasna. Wyszedł z domu 20 stycznia 1995 roku na wykłady i nie powrócił”. Z kolei sąsiedzi Wójtowiczów wskażą, że koniec linii jest pod blokiem na osiedlu Złotego Wieku, gdzie ostatni raz widzieli 23-latka.

Jej dalszy bieg skrywa się za mgłą. Policjanci z krakowskiego Archiwum X twierdzą, że doszło do zbrodni, Robert nie żyje, a zabiła go prawdopodobnie osoba, którą dobrze znał. Jego ciała nie odnaleziono.

20 stycznia 2025 roku minie 30 lat od zaginięcia Roberta. – Wiem, że nie przytulę już syna. Pragnę już tylko poznać prawdę o tym, kto i dlaczego skrzywdził tak szlachetną postać – mówi dla LoveKraków.pl Lech Wójtowicz.

Oto jego opowieść o Robercie.

Szpital

Gdy rodził się Robuś, w szpitalach panowały inne zasady niż dziś. Masz może dzieci? Jeśli w przyszłości zdecydujecie się z żoną na potomstwo, będziesz mógł jej towarzyszyć podczas porodu, podnosić ją na duchu, trzymać za rękę. Ja swojej nie mogłem. Lekarze pokazali mi tylko przez szybę, że Robert się urodził.

Był normalnym dzieckiem. Na początku podstawówki zbierał bardzo dobre stopnie za sprawowanie. Wyróżniał się. Jednak w szóstej klasie dostał najgorszy z możliwych stopni. Za co? Podbiegł do koleżanki na przerwie i ugryzł jej pączka. No to wziąłem go na rozmowę i wręczyłem książkę. Poprosiłem, by mniej skupiał się na dziecinnych zabawach, wygłupach, a więcej czytał. Nie pamiętam, jaki był tytuł tej książki, ale od tamtego czasu pokochał czytanie. Do tego stopnia, że później musiałem odganiać go od książek.

Któregoś dnia zacząłem z Robusiem rozmawiać o tym, co chciałby robić w przyszłości. Wrócę w tym momencie na chwilę do czasów, kiedy ja byłem dzieckiem. Tutaj, gdzie teraz mieszkam, na wsi, jest mój rodzinny dom. Kiedy pracowałem w polu, nad moją głową często przelatywały samoloty. I wtedy zamarzyłem, by zostać pilotem. Przepadłem na badaniach wzroku. Okazało się, że jestem daltonistą: po prostu nie rozróżniam kolorów. Mówię do lekarza: „jak to? Przecież widzę, że to jest zielone, a to czerwone”. A on na to: „no nie, jesteś daltonistą, nie możesz pilotować samolotów”.

Kiedy Robert powiedział, że chce iść do liceum lotniczego, poczułem, jakby moje marzenia się realizowały. Długo trzymał mnie i żonę w napięciu. Dopytywałem: synu, gdzie idziesz, co będziesz robił? Odpowiadał: jeszcze nie wiem, jeszcze nie wiem... No i w końcu wybrał: „Liceum Lotnicze w Dęblinie. Chcę zostać pilotem”.

Duma

Przeczytaj proszę ten fragment [Lech Wójtowicz podsuwa nam wycinek z gazety, w którym wypowiadają się uczniowie dęblińskiego liceum, w tym Robert].

„Mieszkamy po trzech, czterech w pokoju. Jest trochę za mało miejsca. Nie mamy prawie prywatnych rzeczy: małe radio, książki, niektórzy trzymają w szafach ubrania cywilne, choć nie powinni. Mamy obowiązek być w mundurze na zajęciach i wyjazdach. Życie jest poukładane w godzinowe szufladki. Szkoła nie różni się od zwykłych: klasówki, zaliczenia.

Najbardziej lubimy zajęcia z kadrą z WOSL. To są fachowcy, często piloci. Prowadzą najtrudniejsze przedmioty: zarys wiadomości o locie, budowa płatowca itd. U nas można się uczyć dużo, można mniej, ale zaliczyć trzeba wszystko. Nie ma żadnych recept. Nauka się opłaca, bo najlepsi mogą najwięcej polatać. Tylko że wtedy trudno znaleźć czas na modelarnię, zajęcia sportowe.

Bardzo boję się obniżenia kategorii zdrowia. Badania mamy co roku, każdy może odpaść. To byłby pech. Odzwyczaiłem się od pozaszkolnej codzienności”.


Często odwiedzałem Roberta w Dęblinie, choć to kawałek od Krakowa. W szkole pytali: panie Wójtowicz, a po co pan przyjeżdża, po co się pan tak trudzi? Odpowiadałem: „zawiązuję krawat i przyjeżdżam, żeby być dumnym z syna, by usłyszeć, że jest zdolnym uczniem”. A był. Pamiętam tylko jeden incydent...

Robert mieszkał w internacie na ósmym lub dziewiątym piętrze, z trzema kolegami. Jeden z nich wpadł na pomysł, że naleją wody do balonu i zrzucą go z okna. Pękł tuż przed przechodzącym akurat w pobliżu internatu oficerem. Robert zapewniał, że nie miał z tym nic wspólnego. Mówił: „tato, ja sobie leżałem, dumałem, myślałem o życiu, rodzinie”. Poszedłem do kierowniczki internatu i stanąłem w obronie syna. Tak go kochałem, tak mu ufałem.

Gdy skończył liceum w Dęblinie, pytam go: Robuś, co dalej? A on mówi, że idzie na Wojskową Akademię Medyczną w Łodzi. Byłem w szoku. Tłumaczyłem, że to co wyniósł z biologii i z chemii w podstawówce to za mało, żeby teraz kształcić się na lekarza. Odpowiedział, że sam podejmie decyzję. I że nie będę mu dyktował, co ma robić. Postawił na swoim, zamarzyło mu się, by zostać jednak lekarzem, a nie pilotem. Orał w tej Łodzi niesamowicie, przecież musiał nadrobić wiele zaległości.

Po drugim roku znów zmienił kierunek. Poszedł na psychologię na Uniwersytet Jagielloński. Chciał wracać do Krakowa, do miejsca, w którym się urodził. Początkowo myślał o medycynie na UJ, ale nie udało mu się na nią dostać. Chyba za późno złożył dokumenty. Psychologia to był zastępczy kierunek. Przyjęto go tam z otwartymi rękami. Dotarł do drugiego roku. Pracowałem wtedy akurat na budowie w Magnitogorsku. W ostatnim liście, jaki dostałem od syna, Robert pisał, że właśnie uczy się do sesji.

Gitara

Syn uwielbiał grać na gitarze [pan Lech wskazuje palcem na jedną z zapisanych stron w segregatorze. Notatka jest datowana na październik 2012 roku, a jej tytuł to: „Głos gitary”]. Przeczytaj proszę, sam to napisałem:

„Złamałam się, bo mój ukochany Robuś gdzieś się podział. Wydawałam piękne dźwięki, bo on o mnie dbał. Przy mojej pomocy śpiewał o miłości, o szlachetnym przeżyciu cząsteczki czasu na tym ziemskim padole, danej mu przez Boga. Leżę na segmencie w Jego pokoju, cała połamana i myślę sobie: gdzieś Ty mój ukochany?”.

Gitara wciąż jest w pokoju Robusia na Złotego Wieku. Ma inny wystrój, ale ona stamtąd nie zniknęła. Po zaginięciu gitara spadła z szafki: złamał się gryf.

Obczyzna

Kiedy Robert zaginął, byłem w Magnitogorsku. Jak wspomniałem, pracowałem tam na placu budowy, jako kierownik robót. Tam mnie rzucił los, wyjechałem za chlebem. Który jesteś rocznik? 1993? Nie pamiętasz więc tych trudnych czasów. Gdy skończyła się komuna, firmy jedna po drugiej zaczęły upadać. Dlatego musiałem wyjechać na obczyznę, by zarobić na życie, rodzinę.

Po kilku dniach od zaginięcia syna dostałem telefon od żony. To był wtorek, a ślad po Robusiu zaginął w piątek. Wyszedł na wykłady i już nie wrócił do domu. Żona zawiadomiła policję, która początkowo mówiła, żeby się nie przejmować, że na pewno nic się nie stało, że syn się odnajdzie. Nie wierzyłem w to, co słyszałem. Jak Boga kocham, nie wierzyłem. Powiedziałem żonie: „kochanie, zadzwoń jutro, uspokój się, Robuś wróci”. Tak mówiłem, bo nie znałem faktów. Moja żona je znała. Podobnie mój drugi syn (młodszy od Roberta) i córka (najstarsza z rodzeństwa). A fakty były takie, że po Robercie urwał się ślad i nic nie wskazywało na to, że pojawi się w drzwiach.

Musiałem wracać do Polski. Łaskawie dali mi dwa dwa tygodnie wolnego. Nie wyobrażasz sobie nawet, jak wyglądało moje pierwsze po powrocie spotkanie z bliskimi. Wszedłem do przedpokoju. Nie potrafiliśmy zamienić nawet pół słowa.

Mój drugi syn, Sylwuś, załamał się po zaginięciu Robusia. Kiedy zapytałeś mnie, jakie były między nimi relacje, łza od razu zakręciła mi się w oku. Z bloku na Złotego Wieku zawsze pierwszy wychodził Robuś, a za nim Sylwuś. Robert mówił do niego: „nie zamykaj drzwi. Jeszcze aniołki muszą za nami wyjść”. Dopiero po latach dowiedziałem się, jak bardzo byli zżyci. Nie miałem świadomości, że kiedy pracowałem na obczyźnie, Robert mnie zastępował, był dla Sylwusia jak ojciec. Nic dziwnego, że po zaginięciu brata był załamany. Jak zresztą cała rodzina. Mamy tak duże rany na sercach, że one się nie zagoją.

Wiara

Robert był bardzo wierzący, jak my wszyscy w rodzinie. Związał się z duszpasterstwem w krakowskich Mistrzejowicach. Kochał ludzi. Kiedy zimą wracał z Liceum Lotniczego w Dęblinie, widząc żebraka, potrafił zdjąć z siebie kurtkę i go odziać. Taka była z niego szlachetna postać. I gdzieś się podziała.

Sprawę zaginięcia Robusia badali dziennikarze (m.in. Dawid Serafin, Maria Mazurek, Karolina Gawlik), jak również policjanci (m.in. Bogdan Michalec, były szef Archiwum X w Komendzie Wojewódzkiej Policji w Krakowie), którym bardzo za to dziękuję. Niestety, kolejne postępowania prokuratorskie były umarzane. Kiedyś śledczy chcieli, żebym podpisał się pod dokumentem, który pozwoliłby im na uznanie mojego syna za zmarłego. Zbuntowałem się i zrobiłem wielką awanturę w prokuraturze. Krzyczałem: „szukać mojego syna, szukać!”.

Zgłosiliśmy się nawet do jasnowidza. Początkowo twierdził, że syn wyjechał do Niemiec, jest tam z kolegą i mamy się nie przejmować, bo wszystko będzie dobrze. Zastanawiałem się, co on pie...li? W sobotę, dzień po zaginięciu, Robert miał mieć występ Bożonarodzeniowy dla dzieci, do którego się przygotowywał, a tu nagle wziął i zabrał się z kolegą do Niemiec? Bzdury.

Napisałem jasnowidzowi w liście, żeby przestał pieprzyć. Dołożyłem mu jeszcze do tej wiadomości 200 zł. Poprosiłem, by nie robił mętliku w głowach rodzinie, która cierpi. Że jak coś widzi, to niech nam to przekaże wprost, a nie pisze głupot. Odpisał, że Robert nie żyje. Że doszło do morderstwa, a ciało syna ma być pochowane na jednym z krakowskich cmentarzy. Kto go zabił? Ktoś, kto żyje samotnie. Tak wskazał jasnowidz. Chciałem, żeby do nas przyjechał, spędził trochę czasu w pokoju Robusia. Tam, gdzie syn żył, uczył się, planował przyszłość. Za wszelką cenę chciałem się dowiedzieć prawdy. O nią w tym wszystkim chodzi. Prawda powinna królować nad kłamstwami. Jasnowidz nie przyjechał. Kontakt się urwał.

Do dziś nie wiadomo, co się stało z Robusiem. Policyjne tropy prowadziły do duchownych, ale nikomu niczego nie udowodniono, nikt nie usłyszał zarzutów. Nie zależy mi na zemście, tylko na poznaniu prawdy. Mam coraz mniej siły, żeby o nią walczyć. Staram się układać życie w taki sposób, aby móc stwierdzić: „dziś jest dobrze”. Nic nie mogę już zrobić, nic. Pozostaje mi jeszcze modlitwa. Kiedy była 29. rocznica zaginięcia Roberta, poprosiłem księdza, by coś dobrego o nim powiedział. Niech chociaż jego słowa ukoją moje skołatane serce oraz duszę.

Segregator

Rozmowa z Lechem Wójtowiczem zmierza do końca. Zamykam zielony segregator, a ojciec Roberta mówi: „Każdemu z moich dzieci taki założyłem. Do osiemnastego roku życia ja dokładałem do segregatorów kolejne zdjęcia, dyplomy, świadectwa. Teraz, moje dorosłe już dziś dzieci, mające własne rodziny, robią to same. Tylko Robuś nie może”.

***

Prokuratura Okręgowa w Krakowie nadzorowała postępowanie w sprawie zabójstwa Roberta Wójtowicza, jednak zostało umorzone wobec braku danych, dostatecznie uzasadniających popełnienie przestępstwa. Chcieliśmy się zapoznać z dokumentami ze śledztwa, m.in. z postanowieniem o jego umorzeniu: wraz z uzasadnieniem. Prokurator Tomasz Boduch z krakowskiej prokuratury odmówił nam jednak dostępu do dokumentów.

Tłumaczy to w taki sposób:

„Doceniając rolę społeczną mediów, wyrażającą się przede wszystkim na dostarczaniu i opracowywaniu rzetelnej informacji, w tym dziennikarstwa śledczego, czego warunkiem koniecznym jest możliwość zapoznawania się z materiałem źródłowym, jakim są akta śledztwa, wskazać należy, że rolą prokuratora w toczącym się czy też już zakończonym postępowaniu przygotowawczym jest przede wszystkim dbanie o to, aby interes osoby pokrzywdzonej czy też osób reprezentującej jej prawa, nie zostały naruszone.

Materiały śledztwa, którego wniosek dotyczy, zawierają szereg informacji, związanych z życiem prywatnym Roberta Wójtowicza, oraz jego osób najbliższych, w tym panujących relacji w rodzinie, stanu zdrowia oraz wiele innych danych, które można określić danymi wrażliwymi. Jak wynika z tychże materiałów, członkowie rodziny Roberta Wójtowicza, przede wszystkim brat i siostra, nie życzą sobie, by te informacje ściśle prywatne były przedmiotem jakichkolwiek dywagacji medialnych.

Mając to na uwadze, należy uznać prymat interesu prywatnego jednostki oraz ochrony jej dóbr osobistych, nad prymatem zasady, dotyczącej dostępu do informacji. Końcowo i uzupełniająco wskazać należy, że okoliczności zaginięcia oraz śmierci Roberta Wójtowicz, niezależnie od formalnego zakończenia śledztwa, pozostają w zainteresowaniu organów ścigania, co również nakazuje odmówić wnioskowi. Ujawnienie informacji ze śledztwa mogłoby utrudnić ewentualne planowanie oraz wykonywanie dalszych czynności”.