Roma Gąsiorowska: "Stawiam sobie wysoko poprzeczkę" [Rozmowa]

O dojrzewaniu, dialogu z widzem oraz o tym, dlaczego uwielbia zarówno teatr, jak i film, opowiedziała nam Roma Gąsiorowska. Wywiad odbył się przy okazji przyjazdu aktorów Teatru Rozmairości z przedstawieniem "Nietoperz" na międzynarodowy festiwal teatralny Boska Komedia.

Łukasz Pytko: Masz coraz trudniejsze role. Grałaś już samotną matkę w "Ki", uzależnioną od wirtualnej rzeczywistości dziewczynę w "Sali Samobójców", w "Kac Wawie" byłaś prostytutką, a teraz, w "Nietoperzu" wcieliłaś się w rolę nadużywającej alkoholu córki nie pogodzonej ze śmiercią rodziców.

Roma Gąsiorowska: Ja zawsze miałam niełatwe zadania, tylko teraz moje role są może bardziej przeze mnie pokolorowane czy dopowiedziane, bardziej świadomie przeprowadzone i przez to bogatsze. Moja droga zawodowa pozwoliła mi na to, żebym wchodziła głębiej czy barwniej w te postaci. Może właśnie dlatego one wydaja się trudniejsze z perspektywy widza.

To przejaw procesu dojrzewania Ciebie jako aktorki?

Tak, czuję, że jestem bardziej dojrzała, potrafię bardziej się zdystansować do tego, co robię. W tym momencie "wchodzenie" głębiej w rolę odbywa się bardziej świadomie, co jest bardzo przyjemne. Mam wrażenie, że zawsze dostaję zadania na takim poziomie, na jakim obecnie się znajduję i jakie mogę udźwignąć. Cieszę się, że stawiam sobie coraz wyżej poprzeczkę i że to się udaje.

Teatr czy film?

Nie ma porównania. Uważam, że to są tak dwa różne narzędzia, zupełnie inne środki wyrazu, innego rodzaju praca przy budowaniu roli i też zupełnie innego rodzaju adrenalina tworzenia. W momencie, gdy pracuję w teatrze, przechodzę przez długi proces twórczy, potem następuje premiera i następnie co wieczór trzeba swoją rolę odtworzyć. W filmie wszystko zapisuje się na taśmie, sceny odgrywa się jednorazowo (oczywiście, są duble, ale efekt końcowy jest już nieodwracalny).

A jeżeli chodzi o odczucia?

Uwielbiam pracować zarówno w teatrze, jak i na planie filmowym, chociaż jest to innego rodzaju skupienie, zabawa. To, co się dzieje w teatrze, to żywe spotkanie z widzem, od którego bierze się energię i następnie się ją wykorzystuje. W trakcie kręcenia filmów nie wyobrażam sobie przy danych scenach, jaka będzie reakcja widza, tylko przedstawiam coś intuicyjnie.

Na Boskiej Komedii grasz w sztuce "Nietoperz", w której konwencja opery buffo łączy się z bardzo trudnym tematem – eutanazji.

Reżyser miał na to świetną koncepcję i udało mu się to sprytnie przeprowadzić. Manipuluje widzem, stawia go w takiej sytuacji, że widz jest rozluźniony, czuje się dobrze i bawi się tym, co widzi na scenie, po czym w tym momencie, w takiej kondycji, zaczyna z nim rozmawiać na tematy bardzo trudne. W efekcie te tematy "wchodzą" jeszcze głębiej, reakcje widza nie są w żaden sposób wymuszone, tylko jest to taka prawdziwa, żywa dyskusja. Gdy rozmawiamy po spektaklu z publicznością w Polsce to ludzie przyznają, że ta forma pozwala zbliżyć się do tych postaci, pozwala "wejść" w ich świat na tyle daleko, że widz nie dystansuje się, nie ma wrażenia, że aktor wypowiada jakąś myśl manifestując swój stosunek do tematu, tylko przedstawia człowieka, i pozostawia widzowi decyzję, czy ten człowiek jego zdaniem robi słusznie, czy nie (mowa tu oczywiście o temacie eutanazji podejmowanym w sztuce).

Praca z węgierskim reżyserem, Kornélem Mundruczó, była dla Ciebie wyzwaniem? Czy zaistniały jakieś nieporozumienia między nim a aktorami na płaszczyźnie językowej, czy też kulturowej?

Mam wrażenie, że Węgrzy są do Polaków podobni. Pozornie dużo nas dzieli, ale w mentalności mamy wspólne cechy. My się rozumieliśmy z Kornélem i nie było tutaj żadnego problemu. Zresztą, zespół Teatru Rozmaitości często spotyka się z reżyserami zagranicznymi, więc to też nie było dla nas nic nowego. Z drugiej strony, bardzo fajnie jest pracować z kimś, kto patrzy na problemy które mamy w Polsce, inaczej. Nie komentuje tej rzeczywistości, tylko podchodzi do problemu uniwersalnie i zastanawia się nad kondycją człowieka. To jest zupełnie innego rodzaju rozmowa. Ja jestem w tym momencie na takim etapie swojego życia, że czuję potrzebę rozmowy na poziomie globalnym, a nie tylko takim naszym, małym, zaściankowym.

Czyli "Polak, Węgier, dwa bratanki"?

Akurat tego sformułowania bym nie użyła, ale myślę, że się świetnie dogadaliśmy z Kornélem. My wnieśliśmy ze swoją wrażliwością coś nowego do języka, którym on operuje. Te spektakle, które robi na Węgrzech, są bardziej brudne czy agresywne, takie skandalizujące, a my dołożyliśmy do tego taką bardziej łagodną, poetycką wrażliwość.

fot. Filip Radwański / lovekraków.pl