News LoveKraków.pl

Zapałki Jana Pawła II i fikcyjny turkmeński naukowiec. Profesor "mistrz trollingu" z AGH opowiada o swojej prowokacji

prof. Konrad Szaciłowski fot. AGH w Krakowie
Fizyk-muzykolog z Turkmenistanu z polskim chemikiem piszą o nieznanej pasji Jana Pawła II? Wydawnictwom powinna się zapalić lampka ostrzegawcza - opowiada nam o kulisach swojej prowokacji prof. Konrad Szaciłowski z AGH.

O prof. Konradzie Szaciłowskim, chemiku z Akademickiego Centrum Materiałów i Nanotechnologii AGH w Krakowie, głośno zrobiło się pod koniec zeszłego tygodnia, kiedy jego nazwisko pojawiło się w kontekście nietypowych publikacji. Nietypowych, bo poświęconych teologii czy papieżowi Janowi Pawłowi II, a uwagę przykuwała zwłaszcza praca dotycząca "filumenistycznej pasji Karola Wojtyły", czyli "mało znanej pasji do kolekcjonowania zapałek".

Przypomnijmy, o sprawie pisaliśmy tutaj:

Cała sprawa ujrzała światło dzienne dzięki facebookowemu profilowi pod nazwą Instytut Teologiczny im. Pustynnego Demona. Według jego autorów, prof. Szaciłowski takie publikacje tworzył od lat, a wszystko to, by wyśmiać system punktowy i realność recenzji.

Prof. Szaciłowski w piątek potwierdził, że to on stoi za publikacjami, tłumacząc, że jego działania miały pokazać niedoskonałości polskiego systemu ewaluacji. Przyznał też, że współautor części jego tekstów, turkmeński naukowiec Kapela Pilaka, w rzeczywistości nie istnieje.

Cały komentarz profesora można znaleźć tutaj:

Dziś udało nam się porozmawiać z chemikiem, którego teologiczne publikacje stały się znane w całej Polsce. Prof. Szaciłowski opowiedział nam, jak wyglądały kulisy jego naukowej prowokacji.

Rozmowa z prof. Konradem Szaciłowskim z Akademickiego Centrum Materiałów i Nanotechnologii AGH w Krakowie

Ada Chojnowska, LoveKraków.pl: Jak czuje się naukowiec okrzyknięty mistrzem trollingu?

Prof. Konrad Szaciłowski: Szczerze mówiąc, ciężko mi się do tego ustosunkować, bo z jednej strony się nad tym nie zastanawiałem, a z drugiej pojęcie trollingu jest mi niespecjalnie znane. Trolle kojarzę przede wszystkim z mitologii norweskiej.

Lepiej nazwać to, co pan zrobił, prowokacją?

Myślę, że tak, przynajmniej ja to tak nazywam. Eksperymentem, prowokacją.

Skąd wziął się pomysł na taką prowokację? Chciał pan ośmieszyć system?

Zdecydowanie nie ośmieszyć, bo nikt nie lubi być ośmieszany, raczej pokazać, do czego prowadzi oparcie oceny pracowników naukowych i kategoryzacji jednostek na arbitralnie przypisywane punkty, bez jakiejkolwiek głębszej refleksji. W ostatnich latach doszło do tego, że czasopisma polskie, lokalne, czasem o marginalnym znaczeniu czy minimalnym odbiorze międzynarodowym, były punktowane wyżej lub na równi z prestiżowymi czasopismami międzynarodowymi. I tak na przykład publikacja w „Przeglądzie Sejmowym” czy „Roczniku Teologii Katolickiej” stała się warta dokładnie tyle samo, co publikacja w „Science”, „Nature” czy „Physical Review Letters”. To czasopisma o zasięgu światowym, w których jest bardzo ścisła kontrola jakości, publikują tam najlepsi naukowcy z całego świata, absolutna czołówka. Tymczasem na polskim rynku wydawniczym pokaźną liczbę punktów można już zdobyć za publikacje w czasopismach, w których jak widać opublikowana może być jakakolwiek bzdura czy wymyślona historia.

A punkty są w nauce bardzo ważne.

Dokładnie tak. Punkty brane są pod uwagę przy ocenie okresowej pracowników naukowych, są także kluczowe dla jednostek naukowych, których wysokość subwencji uzależniona jest właśnie m.in. od liczby zdobytych przez jej naukowców punktów. Możemy sobie więc wyobrazić, że taką sytuację bardzo łatwo wykorzystać. Jeśli mamy czasopisma z bardzo słabą kontrolą redakcyjną, ktoś może szybko i bez większego wysiłku zbudować sobie duży dorobek naukowy, zyskać podstawę do uzyskania stopnia doktora, doktora habilitowanego, a nawet tytułu profesorskiego. Podobnie mogą to wykorzystać jednostki naukowe, by zdobyć wyższe finansowanie.

Nie brakuje głosów, że o to właśnie w zmianach w systemie punktacji chodziło.

To oczywiście możliwe, ale ponieważ tego nie wiem, powstrzymam się od komentarza. Niezależnie jednak od przyczyn, faktem jest, że funkcjonujący w Polsce sposób ewaluacji może generować dla świata nauki bardzo niebezpieczne skutki. A ja swoją drobną prowokacją próbowałem tę dziurawość systemu pokazać.

Prac w ramach tej prowokacji napisał pan kilka. Od której się zaczęło?

Trudno powiedzieć, od której się zaczęło, bo wszystkie powstawały mniej więcej równolegle, na przestrzeni mniej więcej 1,5 tygodnia. Zainspirowały mnie oczywiście kolejne zmiany w wykazie czasopism punktowanych. Widząc kolejne czasopismo bardzo niskiej rangi wyniesione na wyższą pozycję, najpierw żartowaliśmy sobie z kolegami, że może powinniśmy coś do niego napisać, ale wtedy sprawa rozeszła się po kościach. Jakiś czas później, podczas wyjazdu na konferencję naukową, miałem wolne wieczory i stwierdziłem, że rzeczywiście spróbuję. W krótkim czasie napisałem kilka, czy nawet kilkanaście artykułów i zacząłem je rozsyłać do polskich wydawnictw, oczywiście tych, które zostały wysoko wywindowane w ostatnim wykazie czasopism punktowanych.

Odpowiedzi przyszły szybko?

W wielu przypadkach tak, muszę jednak zaznaczyć, że były to także odpowiedzi odmowne. Powody odrzucenia publikacji były bardzo różne, w jednym przypadku recenzenci uznali, że tekst jest za długi i ma charakter bardziej publicystyczny niż naukowy, dwa wydawnictwa powiedziały, że nie współpracują z recenzentami znającymi się na tej tematyce, w kilku przypadkach z kolei usłyszałem, że tekst jest w porządku, ale nie pasuje do bieżących zainteresowań tematycznych danego wydawnictwa.

Ktokolwiek się zorientował, że to prowokacja?

Tak, jedno czy dwa wydawnictwa wprost napisały, że wygląda im to na żart lub właśnie jakąś prowokację. Moją odpowiedzią był list gratulacyjny do redakcji wyrażający uznanie dla szczelności systemu i wiarygodności wydawnictwa. Ostatecznie jednak, jak już wiadomo, znalazły się i czasopisma zainteresowane publikacją moich tekstów.

Podobno dostał pan od nich niewiele uwag.

To prawda, a w przypadku choćby „Wschodnich Roczników Humanistycznych” spodziewałem się ich wielu. Zwłaszcza że w tym wypadku prowokacja była chyba najłatwiejsza do wykrycia, artykuł poświęcony był nieznanym dotąd elementom biografii Karola Wojtyły, a współautor tekstu pochodził z Turkmenistanu. W dodatku z wykształcenia był fizykiem, muzykologiem i ekonomistą, ja sam jestem z kolei chemikiem i nigdy tego przed redakcją nie ukrywałem. Zdawałoby się, że tu powinno się już wydawnictwu zapalić jakieś światełko ostrzegawcze. Tymczasem uwagi, które otrzymałem, dotyczyły m.in. zmiany tytułu i kilku sformułowań, to były bardzo drobne zabiegi kosmetyczne, dodatkowo poproszono mnie o dodanie przypisów.

Dlaczego akurat zapałczana pasja Karola Wojtyły?

Inspiracją był tu inny artykuł, też zresztą opublikowany we „Wschodnich Rocznikach Humanistycznych”. Trafiłem na niego, bo prywatnie czytuję artykuły na różne tematy, z różnych czasopism, interesuję się nie tylko swoją naukową działką, ale też kulturoznawstwem czy teologią. Ten artykuł mocno mnie jednak zdziwił, dotyczył bowiem tego, że Karol Wojtyła w młodości najprawdopodobniej brał udział w turnieju szachowym w Krakowie. Był to artykuł czysto spekulacyjny, nie zachowały się na ten temat żadne dokumenty, a wszystko wzięło się stąd, że Karol Wojtyła był wówczas w Krakowie, w tym samym czasie odbywał się turniej, a że przyszły papież interesował się szachami, to nic nie stało na przeszkodzie, by on w tym turnieju brał udział.

Oczywiście był to artykuł w czasopiśmie wysoko punktowanym, gdzie w tym samym czasie ja czy moi współpracownicy na każdą publikację w podobnie punktowanym czasopiśmie musimy poświęcić wiele czasu, wiąże się to z długą pracą doświadczalną, żmudną analizą danych, skomplikowanym procesem recenzyjnym itd.

W swoim eksperymencie postanowiłem więc iść tym tropem, wykorzystać tę samą osobę, czyli Karola Wojtyłę, i wymyślić jakąś nieznaną ciekawostkę, światopoglądowo neutralną, bo moim zamiarem nie było szydzenie z jakichkolwiek odczuć religijnych, jednocześnie dość prawdopodobną i nie na tyle popularną, by była łatwa do zweryfikowania. Zbieranie znaczków i monet w związku z tym odrzuciłem, zostało zbieranie zapałek czy zapałczanych etykiet, hobby całkowicie nieszkodliwe, przy czym na tyle specyficzne, że redakcji znów powinna się zapalić jakaś ostrzegawcza lampka.

A skąd turkmeński naukowiec? I dlaczego akurat Kapela Pilaka?

To dłuższa historia, bo Kapela Pilaka narodził się już jakieś 10 lat temu podczas konferencji w Szanghaju. Ponieważ polskie nazwiska były dla osób prowadzących sesje dość trudne do wymówienia, mój współpracownik przedstawiony został właśnie jako profesor Kapela Pilaka. Bardzo nam się to spodobało, a prof. Pilaka został z nami na dłużej. Przed powrotem do kraju skontaktowałem się z instytutem, dzięki czemu kolega po powrocie zobaczył na swoich drzwiach nową tabliczkę z imieniem i nazwiskiem, oczywiście nazwiskiem prof. Pilaki. Turkmeński naukowiec zaczął się też pojawiać w naszych naukowych publikacjach, gdzie dziękowaliśmy mu za współpracę i owocne dyskusje. Później postanowiliśmy prof. Pilace dać jeszcze więcej życia i, po konsultacji z edytorem książki, do której pisaliśmy rozdział, nasz naukowiec został dopisany jako jego współautor. Ponieważ tekst miał być czymś w rodzaju naukowego folkloru i miał skłonić do zadumy nad tym, w którą stronę idzie nauka, wydało nam się to dobrym, niewinnym pomysłem, jakich zresztą jest wiele w historii nauki.

I tak prof. Pilaka po raz pierwszy stał się publikowanym autorem.

Dokładnie tak. Z racji, że część naszego rozdziału dotyczyła roli muzyki w komunikacji, prof. Pilaka stał się muzykologiem, a że chcieliśmy umieścić go w kraju, w którym jego tożsamość naukowa będzie trudna do weryfikacji, jako jego ojczyznę wybraliśmy Turkmenistan. Jednocześnie było to nasze subtelne zwrócenie uwagi na obecną sytuację turkmeńskiej nauki, niszczonej przez tamtejsze władze polityczne.

Tworząc prof. Pilakę pokazał pan też, jak łatwo stworzyć fikcyjnego naukowca. I jak łatwo umieścić go w naukowych bazach.

To prawda, prof. Pilaka ma swój profil na ResearchGate, ma numer ORCID, profil na Google Scholar, można znaleźć jego publikacje. Nie jesteśmy jednak pierwszymi, którzy stworzyli fikcyjnych autorów, takich przypadków znam co najmniej kilkanaście. Jednym z pierwszych był kot fizyka Jacka H. Hetheringtona, który zgodę na publikację naukową jako współautor podpisał odciskiem łapy. Było to w czasach, kiedy oddawało się wydawcy maszynopis, a że rzeczony fizyk został poproszony o zmianę liczby mnogiej na pojedynczą w tekście, zamiast przepisywać wszystko od nowa, postanowił po prostu dopisać do tekstu współautora.

Podobnie postąpiła inna autorka ze swoim hartem afgańskim, z kolei jeszcze inny naukowiec, pracujący w Stanach Zjednoczonych W.G. Hoover, po tym, jak usłyszał, że jest zbyt młody i niedoświadczony, by publikować, wsparł się nazwiskiem nieistniejącego sycylijskiego naukowca, Stronzo Bestiale. Nie będę tłumaczył, kto zna włoski, wie, że nie jest to określenie zbyt kulturalne, niemniej stał się on współautorem co najmniej trzech znanych i dobrze cytowanych w świecie nauki publikacji. Inny przykład to Alois Kabelschacht, autor kilku publikacji, które wciąż można znaleźć na Scopusie czy Google Scholar. Tymczasem jego nazwisko oznacza szyb kablowy, i taki napis widniał na drzwiach jednego z niemieckich naukowych instytutów. Ktoś w ramach dowcipu dopisał imię Alois, ktoś inny dopisał „profesor”, a dziś mamy już publikującego autora. Ciekawy przypadek to także praca laureata nagrody Nobla, Andre Geima, który jako współautora dopisał swojego chomika, a w zasadzie chomiczkę, Tishę, podpisaną jako H.A.M.S. ter Tisha. Przypuszczam, że tego rodzaju przypadków można znaleźć znacznie więcej.

Teraz jednak głośno, a nawet bardzo głośno, zrobiło się o panu. Tak miało być czy może cała prowokacja miała pozostać tajemnicą? W końcu o wszystkim poinformował facebookowy profil Instytut Teologiczny im. Pustynnego Demona, nie pan osobiście.

Plan rzeczywiście był nieco inny i rzeczywiście nie miałem nic wspólnego z tym, co napisał Instytut na swoim profilu. Właściwie to wszystkiego dowiedziałem się od znajomych. Ponieważ jeszcze kilka artykułów było w procesie oceny w kilku czasopismach, czekałem na odzew z ich strony, po czym planowałem opisać całą prowokację w jakimś poważnym czasopiśmie zajmującym się scjentometrią czy analizą społeczno-socjologiczną nauki. Był to rodzaj eksperymentu, który konsultowałem zresztą z kilkoma uczonymi ze świata i którzy deklarowali pomoc w napisaniu ostatecznej publikacji. Historia ujrzała jednak światło dzienne wcześniej, nie wiem więc, czy artykuł ostatecznie powstanie, muszę się nad tym jeszcze zastanowić. Na pewno jednak moje działania nie były tajemnicą, nowe publikacje pisane z turkmeńskim współautorem można było spokojnie znaleźć np. na moim profilu na ResearchGate, czyli takim Facebooku dla naukowców. Najwyraźniej ktoś się tym zainteresował.

Może dobrze się stało, bo tym sposobem o wadach systemu ewaluacji usłyszało więcej osób?

To prawda, z tej perspektywy rzeczywiście dobrze się stało. Sposób oceny nauki i pracy naukowców był i wciąż jest wadliwy, pełen wielu nadużyć związanych m.in. z recenzowaniem prac czy plagiatami. Nie mam jednoznacznej recepty na uzdrowienie sytuacji, wiem jednak, że system ewaluacji dorobku naukowego wymaga gruntownej reformy. Mam nadzieję, że stanie się to jak najszybciej.