Prokuratura: Działania Polaków na Ukrainie to akt terroru i element wojny hybrydowej

Pikieta, 2018 rok fot. Eliasz Suchodolski

Za terroryzm i usiłowanie podpalenia budynku użyteczności publicznej prokuratura chce dla dwóch młodych Polaków kary więzienia. Trzeci z nich za pomoc przy ustalaniu tego, jak wyglądało zdarzenie, powinien uniknąć kary pozbawienia wolności. Obrońcy oskarżonych podważają zarzuty, twierdząc, że są one przesadzone.

Początek 2018 roku. Z inspiracji, jak twierdzi prokuratura, niemieckiego dziennikarza Manuela Ochsenreitera, 28-letni Michał P. szuka osób, które mogłyby przeprowadzić akcję dywersyjną na Ukrainie. Chodzi o wywołanie niepokoju na Zakarpaciu, gdzie tlił się konflikt między mniejszością węgierską a ukraińskimi nacjonalistami. Zarzewie konfliktu wywołała nowelizacja ustawy oświatowej, która zabraniała nauki węgierskiego w szkołach.

Na strzelnicy Michał P. poznaje Adriana M. i Tomasza Sz., którzy ćwiczyli tam posługiwanie się bronią. Młodsi od P. mężczyźni sympatyzowali wówczas z Falangą. Jednak nie tylko ideologia popchnęła ich na przestępczą drogę. Michał P. zaoferował również pieniądze.

Prokuratura na podstawie wyjaśnień oskarżonych i materiału dowodowego ustaliła, że wszystko zorganizował P. – bilety, telefony, zapasowe ubranie i plan dojazdu oraz powrotu z Ukrainy. Co mieli zrobić mężczyźni?

Adrian M. dostał nakaz namalowania swastyki i liczby 88 oraz uszkodzenia elewacji budynku Towarzystwa Węgierskiej Kultury Zakarpacia w Użhorodzie. Tomasz Sz. wszystko nagrywał i przesyłał do swojego mocodawcy.

Wojna hybrydowa?

Mężczyźni na początek postanowili wykorzystać do tego koktajl Mołotowa, ale butelka z substancją łatwopalną odbiła się od ściany. Same napisy nie wystarczyły. Oskarżeni musieli w widoczny sposób uszkodzić budynek. Wpadli więc na pomysł, że zdobędą benzynę i podpalą kurtkę, wciśniętą za kraty okna. To już się im udało. Zbiegli z miejsca zdarzenia, wrócili do hotelu, a następnie do Polski.

Za tę akcję dostali po ok. 2 tys. złotych.

– Cała ta akcja była podszyta chęcią chwały i działaniem w słusznej sprawie – stwierdził prokurator. Śledczy uznali, że podłożem czynów były względy ideologiczne i polityczne. Zdaniem oskarżyciela chodziło o destabilizację sytuacji w regionie – doprowadzenie do konfliktu między mniejszością węgierską a Ukraińcami, co miało się niekorzystnie odbić dla całego państwa Ukraińskiego.

Opierając się na opinii biegłego, prokurator uznał, że był to jeden z elementów wojny hybrydowej, prowadzonej przez Federację Rosyjską względem władz w Kijowie. Zachowanie oskarżonych mogło też spowodować pożar, co oznaczałoby zniszczenie mienia o wielkich rozmiarach.

Padły też mocne słowa o terroryzmie, osłabieniu pozycji Ukrainy i Polski na arenie międzynarodowej.

Zdaniem prokuratury Michał P. zasłużył na 4,5 roku więzienia, karę grzywny w wysokości 28,8 tys. złotych i przepadek korzyści majątkowej – 8 tys. złotych.

Tomasz Sz. powinien odsiedzieć 1,5 roku więzienia, zapłacić 3 tys. zł, stracić zarobione 2 tys. zł i naprawić szkody powstałe w wyniku jego działań.

Kara dla Adriana M. to 11 miesięcy w zawieszeniu na cztery lata, naprawa szkody i 3 tys. zł grzywny.

Próba zniszczenia podstawowych struktur państwa?

Obrońcy oskarżonych rzecz jasna nie zgadzają się z taką interpretacją zapisów kodeksu karnego, jaką przedstawiła prokuratura. Ich zdaniem po pierwsze nie można mówić o zagrożeniu zniszczenia mienia wielkich rozmiarów, bo jeżeli nawet ten budynek zapaliłby się i spłonął doszczętnie, to według polskiego prawa nie spełnia warunków „mienia wielkiej wartości”, czyli 1 mln złotych.

Oprócz tego oskarżeni upewnili się, że nikogo nie ma w środku, aby nikt przypadkiem nie ucierpiał. Adwokat dodał również, iż biegły uznał, że kurtka paliła się kilkanaście sekund, po czym zgasła.

Mecenas stwierdził również, że prokuratura nie wykazała, jak zniszczenie elewacji w małym miasteczku miało doprowadzić do destabilizacji lub zniszczenia podstawowych struktur państwa i zakłócić jego funkcjonowanie.

– Zdarzenie to mogło co najwyżej wywołać niepokój w regionie – powiedział obrońca.

– Poczuwam się do odpowiedzialności za incydent, jestem gotowy zadośćuczynić za to i przepraszam pokrzywdzonych moim zachowaniem. Chciałbym zaznaczyć, że to incydent w moim życiu. Spędziłem 13 miesięcy w areszcie, więc poniosłem konsekwencje – powiedział Michał P.

Oskarżony dodał, że wrócił do domu, znalazł pracę i chce zajmować się rodziną. Poprosił o łagodny wyrok, a jego obrońca o karę maksymalną roku więzienia w zawieszeniu na dwa lata.


„Wrażliwy człowiek”

Adwokat Tomasza Sz. przekonywał sąd, że jego klient tylko pomagał. Nie chciał także nawoływać do nienawiści na tle narodowościowym, a tylko skompromitować „banderowców”.

– Taki jego zamiar uprawdopodobniał fakt tragicznych doświadczeń rodzinnych związanych ze zbrodnią wołyńską – przekonywał mecenas.

Tak, jak poprzednik, dodał również, że podpalenie małej nieruchomości w małym mieście nie mogło doprowadzić do dezintegracji państwa. Ale nawet jeśli była to jedna cegiełka dołożona do działań podejmowanych przez Rosje, to wciąż nie można tego traktować jako czynu o podłożu terrorystycznym.

Według obrońcy Tomasz Sz. w pewnym momencie swojego życia pogubił się. Z jednej strony widział tolerowane przez władze marsze skrajnej prawicy, z drugiej koszulki z wizerunkami zbrodniarzy komunistycznych reżimów totalitarnych.

– Popełnił błąd. Jak każdy z nas. Jednak przeprosił, wyraził skruchę. Skończył studia, znalazł pracę. Miesiąc aresztu doprowadził do trwałej zmiany, w wyniku której zerwał z radykalnymi środowiskami. Powinien dostać szansę, ponieważ to wrażliwy i inteligentny człowiek, który może dużo dać społeczności – stwierdził adwokat.

Mecenas zawnioskował o pół roku pozbawienia wolności w zawieszeniu na rok.

– Proszę sąd o danie mi szansy. Po areszcie udało mi się wrócić do normalnego życia, nie chciałbym tej szansy stracić – powiedział Tomasz Sz., który również przeprosił stronę ukraińską, węgierską, a także polską za to, co zrobił.

Wyrok miał zapaść 23 marca.