Beniamin Bukowski: Teatr to nie Netflix. Tutaj każdy pokaz spektaklu jest niepowtarzalny [Rozmowa]

Beniamin M. Bukowski fot. Agnieszka Zgieb

Żywy kontakt z widzem jest czymś najważniejszym. Aktorowi ciężko pracować bez czytania emocji z widowni i możliwości reagowania na żywo. Teatr w przeciwieństwie do kina czy Netflixa jest miejscem, w którym każdy pokaz spektaklu jest czymś unikalnym i niepowtarzalnym – mówi Beniamin M. Bukowski, reżyser, dramatopisarz i dramaturg, zastępca dyrektora ds. artystycznych w Narodowym Starym Teatrze.

Natalia Grygny: Ponoć nie cierpi Pan didaskaliów…

Beniamin Bukowski, reżyser, dramatopisarz i dramaturg, zastępca dyrektora ds. artystycznych w Narodowym Starym Teatrze: Jeśli chodzi o moją działalność dramaturgiczną i dramatopisarską, to faktycznie staram się ich nie używać. Do didaskaliów przyzwyczaił nas XIX i początek XX wieku, a jeśli myślimy o tekstach starożytnych, tam w ogóle te didaskalia nie występowały. Staram się unikać didaskaliów, wierząc w wyobraźnię reżysera, który po taki tekst sięga, albo czytelnika, który w formie lektury chce zapoznać się z dramatem. Nie mam nic przeciwko didaskaliom u innych autorów, zawsze czytam je z zainteresowaniem. Jednak to zawsze twórczo zaskakujące, gdy jeden mój tekst realizują trzy różne teatry i powstają trzy całkiem odmienne od siebie spektakle.

Jednak Pan chyba oczekiwał jakichś wskazówek, gdy dyrektor Starego Teatru Waldemar Raźniak zaproponował Panu objęcie funkcji swojego zastępcy?

Przyznaję, że ta propozycja mnie zaskoczyła. To był skok na głęboką wodę. W odnajdywaniu się w nowej roli bardzo ważne były dla mnie rozmowy z osobami pracującymi w teatrze - pierwszy kontakt, „wyczuwanie się” z zespołem artystycznym czy innymi pracownikami. Mam wrażenie, że mądrość wielu osób w Starym Teatrze i to, że chcą się dzielić swoim doświadczeniem, wiele ułatwia. Więc te didaskalia były poniekąd gotowe, musiałem je tylko odkrywać w różnych konfiguracjach personalnych.

Teraz też pojawiła się nowa perspektywa. Już nie tylko widza, reżysera, dramaturga, ale i ta związana z planowaniem, finansami i innymi sprawami organizacyjnymi.

Widzem Starego zaczynałem być, kiedy jeszcze nie podejrzewałem, że zostanę reżyserem teatralnym. W czasach szkolnych, w Rzeszowie, to były wizyty w Krakowie albo oglądanie spektakli wyjazdowych. Później, w czasie studiów w szkole teatralnej, miałem już okazję regularnie zasiadać na teatralnej widowni. Miałem możliwość podglądania swoich pedagogów przy pracy. W minionym sezonie samemu miałem swoje pierwsze spotkanie ze Starym jako reżyser i, teraz, moja rola zmieniła się raz jeszcze. Jakkolwiek z punktu widzenia reżysera proces produkcji spektaklu jest dość skomplikowany, to nagle te wszystkie wymagania muszą się jeszcze zderzyć z szarą rzeczywistością administracyjną. Ale to cenna nauka.

Tylko z tej drugiej strony.

Faktycznie, niektóre ograniczenia instytucjonalne nie zawsze są zrozumiałe z punktu widzenia reżysera. Tym bardziej widza, który nie zna aż tak dobrze teatralnych kulis. Optyka szybko zmienia się w zależności od punktu, z którego obserwujemy powstawanie spektaklu. A wypadkowa wszystkich tych perspektyw jest najciekawsza. Ta najnowsza „rola”, którą objąłem w teatrze, nie dała mi wiele czasu na całościowe zaskoczenie, bo od razu musiałem zderzyć się z nowymi zaskoczeniami i wyzwaniami pojawiającymi się każdego dnia. Dość szybko musieliśmy przygotować plany repertuarowe i zaplanować kolejny sezon.

Swoją przygodę ze Starym Teatrem jako reżyser rozpoczął Pan od sztuki „Arianie”. Jest Pan zarówno jej autorem, jak i reżyserem. Dlaczego akurat teraz ten wątek jest aktualny?

Arianie to temat, który ciekawił mnie od dawna. Wydawał mi się ważny zarówno z przyczyn osobistych, jak i w kontekście historii, która może rezonować tu i teraz. Ośmielę się zaryzykować stwierdzenie, że Bracia Polscy, zwani arianami, byli niesamowicie progresywnym ruchem, nawet z dzisiejszej perspektywy. Ruchem oczywiście mocno zróżnicowanym wewnętrznie, jednak w swojej najradykalniejszej odsłonie mocno wybijającym się na tle epoki. Ci najbardziej postępowi z nich postulowali formalną równość płci w XVI wieku, co w tamtym czasie nie było zbyt oczywiste, głosili równość wszystkich stanów społecznych wobec prawa, zniesienie poddaństwa chłopów, bezwarunkową tolerancję religijną, pacyfizm. Poglądy, które jak nietrudno się domyślić, nie spotkały się ze zrozumieniem. Mam poczucie, że niewiele się od tego czasu zmieniło. Pewne frazy pojawiające się w retoryce chociażby kazań antyariańskich i propagandy, która doprowadziła do ich wygnania z kraju, wracają również dzisiaj w stosunku do innych grup. I tutaj za przykład mogą posłużyć kazania dotyczące mniejszości seksualnych czy innych grup mających inny światopogląd niż władza kościelna. Ten rodzaj niepokojącej aktualności sprawia, że z pomocą historii Arian możemy opowiedzieć o problemie, z którym nie udało nam się do tej pory w pełni skonfrontować. Po okresie olbrzymiej tolerancji w XVI-wiecznej Rzeczypospolitej, w której inne grupy religijne mogły znaleźć schronienie, w XVII wieku, po potopie szwedzkim, nastąpił niepokojący zwrot. Właściwie odwrócenie się naszego kraju od  kruchej koncepcji wielokulturowego społeczeństwa, które akceptowałoby pluralizm poglądów, wiary w kształtowanie społeczeństwa obywatelskiego. Z konsekwencjami tamtego zwrotu mierzymy się do dziś.

Jak Pan wspomniał: z pomocą Arian możemy opowiedzieć o problemach, z którymi nigdy się nie zmierzyliśmy. Historia w jakimś sensie zatoczyła koło?

Jestem optymistą i wierzę, że istnieje iskierka zmian. Ostatnie miesiące przed pandemią przyniosły szereg oddolnych działań społecznych, których skala jest nieporównywalna chyba  z niczym od czasów „Solidarności”. Niestety, z różnych przyczyn utraciły swój impet. Przynajmniej na chwilę. Ale myślę, że kluczem jest ogólna zmiana paradygmatu myślenia związana z nowym pokoleniem: ono wierzy w działania oddolne, a nie odgórnie narzucane.

„Arianie” mieli mieć premierę w marcu. Jaka była Pana reakcja, gdy okazało się, że pandemia znowu pokrzyżowała plany, a rząd ogłosił kolejny lockdown. Wówczas premiera przeniosła się do sieci, a ta na żywo nastąpiła całkiem niedawno.

Sytuacja z „Arianami” była na tyle zawiła, że zdążyłem się przygotować na taki scenariusz. Kilkukrotnie zdarzyło się, że z powodu koronawirusa zawieszaliśmy próby. Przez jakiś czas odbywały się one w formie online. Nie zmienia to jednak faktu, że frustracja i tak nastąpiła. Ogłoszenie kolejnego lockdownu zbiegło się w czasie z premierą. Zabrakło nam dokładnie jednego dnia do zaprezentowania efektów naszej pracy widowni. Odbiór spektaklu nastąpił na trzeciej próbie generalnej, zamieniając się de facto w zamkniętą premierę. Nie wiedzieliśmy, kiedy będziemy mieć szansę na konfrontację z publicznością. Pandemia, destabilizuje życie nas wszystkich na wielu poziomach. Destabilizuje również psychicznie, uniemożliwiając kontakt międzyludzki. Dlatego w teatrze głód grania, ale i głód oglądania teatru na żywo jest bardzo wyczuwalny.

Teatr online zapewne zostanie z nami na dłużej.

Wierzę w formułę teatru online, bo on zaczął istnieć już przed pandemią. Może nie w bardzo szerokich kręgach i może w nie aż tak bardzo spektakularny sposób….

Ten online nie ma granic.

Tak, bo istnieje szansa docierania z teatrem do osób, które nie miałyby szansy go zobaczyć. Gdybym w tej całej sytuacji miałbym szukać jakichś pozytywnych stron, to właśnie tutaj: model kultury przeniesionej do Internetu to model dający szansę większej partycypacji grup wykluczonych społecznie, z powodów ekonomicznych, geograficznych czy zdrowotnych. Pojawia się oczywiście pytanie, na ile nasza promocja miała szansę dotrzeć w takie miejsca, na ile ktoś miał szansę zorientować się, że ma możliwość obejrzeć nasze spektakle w sieci. Myślę, że to duża wartość społeczna, z której nie należy w przyszłości rezygnować. W Starym Teatrze uruchomiliśmy platformę VOD i naszą ambicją jest umieszczanie tam spektakli archiwalnych czy rozmów z twórczyniami i twórcami. Teatr online wymusza poszukiwanie nowych form. Z czasem powstawało coraz więcej spektakli świadomie grających z tą koncepcją. Były budowane jako gra z formułą streamingu, transmisji w serwisie YouTube albo ze studia telewizyjnego. Co do zasady uważam, że to jedna z odnóg teatru. Choć, oczywiście, nie najważniejsza. Nie wyobrażam sobie, żeby w przyszłości teatr miał się przenieść w całości do sfery wirtualnej.

Na początku to była w zasadzie taka nowość, bo wszystkie ważne spektakle były w zasięgu ręki. Albo raczej ekranu. Była to dość wygodna opcja, zwłaszcza jeśli rzadko znajduje się czas na wyjście do teatru. Ale już później ta formuła chyba się wyczerpała…

To doświadczenie przekonało nas, że żywy kontakt z widzem jest czymś najważniejszym. Aktorowi ciężko pracować bez czytania emocji z widowni i możliwości reagowania na żywo. Teatr w przeciwieństwie do kina czy Netflixa jest miejscem, w którym każdy pokaz spektaklu jest czymś unikalnym i niepowtarzalnym. To wszystko bardzo dobrze widać w statystykach. Gdy uruchomiliśmy platformę VOD i mieliśmy premierowe streamingi, notowaliśmy po kilkaset odsłon. Ale już w pierwszej połowie maja, gdy było wiadomo, że niebawem nastąpi otwarcie instytucji kultury, tych odsłon było znacznie mniej. Przyczyniła się do tego również ładna pogoda, ludzie chętniej spędzali wieczory w plenerze niż zamknięci w mieszkaniach. To zmęczenie było bardzo wyczuwalne. Chwilowo nasza wyporność na teatr online się skończyła, ale to nie oznacza, że mamy z niego zupełnie rezygnować. Nie chcę być czarnowidzem, ale kolejny lockdown i tak pewnie nastąpi.

Czy w najbliższym czasie będzie Pan reżyserował na narodowej scenie?

Jakkolwiek nie planuję, nie chcę i nie potrafiłbym zawiesić działalności dramaturgicznej i reżyserskiej, to w najbliższych sezonach nie będę reżyserował w Starym Teatrze. Zawsze istnieje pewien rodzaj napięcia, gdy reżyser będący dyrektorem postanawia coś zrobić w rodzimej instytucji. Myślę, że są uzasadnione wyjątki, kiedy marka reżysera związanego z danym teatrem jako dyrektor jest z nim ściśle powiązana artystyczni. Oprócz tego mamy tak wiele interesujących twórczyń i twórców, że zabieranie miejsca komukolwiek z nich jest pewnym rodzajem niesprawiedliwości. Ale nie wykluczam, że w roli reżysera mógłbym powrócić za dwa-trzy lata. Zresztą w najbliższych miesiącach mam w planach kilka realizacji dramaturgicznych i reżyserskich; jedną z nich jest współpraca z Katarzyną Kalwat w roli dramaturga jej spektaklu w Starym, zaplanowanego jeszcze przed objęciem przeze mnie funkcji zastępcy dyrektora.

Jak udało się namówić Jana Klatę do powrotu na narodową scenę? Bo to powrót bardzo symboliczny w kontekście sytuacji teatru w ostatnich latach.

To powrót, na który bardzo liczyliśmy i uważaliśmy za symboliczny. Jan Klata okazał się bardzo otwarty na współpracę, co nas bardzo ucieszyło. Z olbrzymią ekscytacją czekam na premierę jego Arystofanejskich „Ptaków” nie tylko jako dyrektor, ale i widz Starego Teatru. Ten tekst ma szansę wybrzmieć dziś bardzo mocno.

To jedna z dziesięciu premier nowego sezonu.

Punktem wyjścia dla naszej dyrektury jest bardzo szeroko rozumiana literatura. Nie chodzi nam jedynie o klasyczne inscenizacje, ale również o eksperymentalne poszukiwania wokół literackich inspiracji. Najbliższy sezon można podzielić umownie na dwa nurty – pierwszy z nich oparty jest o reżyserów i reżyserki współpracujące ze Starym Teatrem w minionych latach. Poza Klatą należy wspomnieć tu dwa nazwiska. Pierwszą premierą w nowym sezonie będzie „Trąbka do słuchania” w reż. Agnieszki Glińskiej. Do Starego Teatru powraca również Krzysztof Garbaczewski, który wyreżyseruje „SNL, czyli Sen Nocy Letniej”. Drugi nurt reprezentują osoby, które z naszym teatrem jeszcze nie współpracowały. To mocne, rozpoznawalne w Polsce nazwiska, które nie miały jeszcze szansy skonfrontować się z narodową scenę. W repertuarze znalazły się „Baśń o wężowym sercu albo wtóre słowo o Jakóbie Szeli” Radka Raka w reż. Judyty Berłowskiej, „Salome” Oscara Wilde’a w reż. Kuby Kowalskiego, „Art of living” na podstawie „Życia. Instrukcji obsługi” Georgesa Pereca w reż. Katarzyny Kalwat, „Marzenia Polskie – Reves polonais” wg twórczości Michała Bałuckiego w reż. Jędrzeja Piaskowskiego i dramaturgii Huberta Sulimy, „Orlando” wg Virginii Woolf w reż. Katarzyny Minkowskiej, nienazwana jeszcze sztuka Marty Konarzewskiej w reż. Ewy Kaim i „Wymazywanie” Thomasa Bernharda w reż. Klaudii Hartung-Wójciak.

Cieszy to, że tak wiele twórczyń pojawi się w nowym sezonie.

Moim zdaniem polski teatr – a przynajmniej polska reżyseria – jest kobietą. Ale nie był to intencjonalny klucz budowania repertuaru, raczej rzecz, którą z radością uświadomiliśmy sobie po fakcie. Nie myśleliśmy o tym, żeby zrobić „sezon feministyczny”, ale zaprosić osoby, które wygenerowały niezwykłe pomysły. Mam poczucie, że w tym pokoleniu jest sporo fascynujących reżyserów, ale to reżyserki mają najciekawsze propozycje.

A jakie są Pana plany, teatralne marzenia na przyszłość?

Udaje mi się póki co realizować je na bieżąco. Przynajmniej jeszcze przez rok będę dość mocno zabiegany reżysersko i dramaturgicznie, o czym ostrzegałem dyrektora Raźniaka, przyjmując propozycję objęcia funkcji jego zastępcy. Choć wymaga to sporo ekwilibrystyki, mam nadzieję sumiennie łączyć to ze współkierowaniem narodową sceną. Jako dramaturg mam zaplanowane cztery premiery z Katarzyną Kalwat, poczynając od awangardowego monodramu o kobiecie-dyrygentce, przez „Finnegans Wake” wg Joyce’a, aż po dwa projekty, o których niebawem będą mógł powiedzieć nieco więcej. Poza tym reżyseruję swój własny spektakl w kolektywie twórczym z Bartoszem Buławą, Moniką Kulczyk i Janem Romanowskim. „Drzewo poznania” to projekt opowiadający o czyścicielach Internetu – zatrudnionych na śmieciowych umowach osobach, które muszą cenzurować materiały udostępniane w mediach społecznościowych. Jako dramatopisarz przygotowuję tekst dla teatru w Görlitz o domu starców dla Niemców, Polaków i Czechów, którego założenie kończy się katastrofą. W dalszej perspektywie chciałbym spróbować swoich sił w teatrze operowym. Próba konfrontacji z formą narzuconą przez muzykę i libretto w taki sposób, aby je poszanować, a jednocześnie twórczo wyzyskać, może być bardzo ciekawą przygodą. A poza tym w przyszłości chętnie powróciłbym jako reżyser do Starego Teatru. „Arianie” byli jedną ze wspanialszych przygód, jakie mi się przytrafiły.