News LoveKraków.pl

Deweloper po wywiadzie o patodeweloperce. „Czy powinienem być altruistą i rozdawać pieniądze?”

– Przyjeżdżam do burmistrza, jak rycerz na białym koniu. Mówię, że zbuduję 500 mieszkań. A on mi mówi, że co ja gadam. Jesteśmy traktowani jak problem, a nie benefit dla miasta – mówi w rozmowie z LoveKraków.pl przedstawiciel deweloperów.

To nie jest tak, że gdybyśmy jakimś cudem nagle w Krakowie uwolnili bank taniej ziemi pod zabudowę to ceny mieszkań spadną. One nie spadną, po prostu deweloper zarobi więcej – mówił w rozmowie z LoveKraków.pl Bartosz Józefiak, dziennikarz, reporter, autor książki „Patodeweloperka. To nie jest kraj do mieszkania”, który opisywał m.in. krakowskie osiedle Avia.

I dodawał: – Na ceny mieszkań składa się wiele czynników, jasne, odpowiadają za to nie tylko deweloperzy, ale jak mamy Kredyt 2 Procent to co robią deweloperzy, obniżają ceny? Nie, podwyższają, bo rośnie zdolność kredytowa klientów. Jakakolwiek zmiana w systemie nigdy nie przełoży się na klientów, ona się przełoży na większy zysk dewelopera.

Całą rozmowę można przeczytać tutaj:

Co na to wszystko deweloperzy? Na pytania o patodeweloperkę odpowiada nam wiceprezes zarządu Polskiego Związku Firm Deweloperskich.

Ada Chojnowska, LoveKraków.pl: Czytał pan książkę Bartosza Józefiaka „Patodeweloperka”?

Tomasz Stoga, wiceprezes zarządu Polskiego Związku Firm Deweloperskich, prezes PROFIT Development: Uczciwie przyznam, że jeszcze nie – ale z pewnością planuję. Natomiast moja serdeczna koleżanka, zarządzająca jedną z dużych wrocławskich firm, powiedziała, że my, deweloperzy, wcale nie jesteśmy w tej książce tak źle przedstawieni. I ja jej wierzę.

Tytuł książki – chwytliwy, szukający sensacji i nastawiony na sprzedaż. Jednak nie zmienia to faktu, że w mojej ocenie warto rozmawiać nawet o tych przypadkach trudnych.

Proponowałem nawet kolegom, by pana Józefiaka zaprosić na nasz najbliższy kongres deweloperski organizowany przez PZFD w Krakowie. Naprawdę bowiem uważam, że naszym największym nieszczęściem jest to, że mówią o nas – bez nas. I później z tego braku rozmowy, wychodzą różne nieporozumienia, rozpowiada się jakieś niestworzone historie, wrzucając wszystkich do jednego wora. A proszę mi wierzyć, ja działam w branży deweloperskiej od prawie 30 lat, widziałem jak ona się rozwija i jakie przeszła zmiany. Wielokrotnie też podkreślałem, że ja nie mam sobie nic do zarzucenia. Uważam się za przyzwoitego człowieka. Podobnie myślę o znakomitej większości moich kolegów i koleżanek z branży - to przyzwoici ludzie. Problem w tym, że handlujemy, że tak powiem, mega gorącym…

Towarem?

Bardziej „dobrem”. Nie da się jednak ukryć, że ja jako Tomasz Stoga, prezes PROFIT Development i wiceprezes PZFD, mieszkania sprzedaję. Są więc dla mnie towarem. Z drugiej strony, jako Tomasz Stoga, Polak i obywatel tego kraju, zdaję sobie sprawę z tego, że mieszkanie nie jest tylko towarem, jest czymś znacznie więcej.

Firmy takie jak nasza, działają jednak na rynku jako firmy komercyjne. I jako podmiot komercyjny, sprzedajemy mieszkania ludziom, których na mieszkania stać. Niezależnie od tego, czy mają oni wsparcie z rządowego programu czy nie. W mojej ocenie, należy poprawić jednak system wsparcia finansowania dłużnego. Obecna forma i „coraz” nowe pomysły – destabilizują działanie rynku na linii podaż i popyt.

W jakim sensie?

Proszę popatrzeć. Dlaczego w zeszłym roku klienci walili do nas drzwiami i oknami? Bo w grudniu, jeszcze poprzedniego roku, były już minister Buda ogłosił wejście w życie rządowego kredytu. Przy wysokich stopach oprocentowania i szalejącej inflacji ogłoszenie projektu, który wejdzie w życie za pół roku, poskutkowało tym, że ludzie, którzy mieli swoje pieniądze stwierdzili, że kupią za nie mieszkania. Dlaczego? Bo przecież za chwilę na rynku pojawi się dużo taniego pieniądza, dużo kupujących i mieszkania będą droższe. 

Tomasz Stoga
Tomasz Stoga

Czyli wysokim cenom mieszkań winna jest duża liczba kupujących i…?

Nie, to nie o to chodzi. Chodzi o to, że ten projekt został „skrojony” dla 15 tysięcy osób, a skorzystało z niego prawie 100 tysięcy. Pojawił się ogromny popyt na rynku, gigantyczna ilość ludzi, którzy chciało kupić mieszkanie i co za tym idzie, pojawił się problem. Bo są setki tysięcy, osób, które chcą kupić mieszkania. My deweloperzy jesteśmy w stanie to wyprodukować. Problem pojawia się jednak, bo nie ma między nami linka. Ten link między nami próbowali wykreować rządzący, ale to się ministrowi Budzie nie udało. Wprowadzone zmiany doprowadziły do gwałtownego wzrostu cen – gdzie dotychczasowi klienci, stracili szansę na zakup wymarzonego M.

Zaraz zaraz, ale to minister Buda spowodował wzrost cen, a deweloperzy nie mieli z tym nic wspólnego? Deweloperzy nie podnosili cen mieszkań?

Już wyjaśniam, o co chodzi. Ma pani ma projekt, który jest na 100 mieszkań. A za chwilę na rynku pojawią się dziesiątki, jak nie setki tysięcy ludzi, którzy będą mieli tani pieniądz i którzy będą chcieli kupować mieszkania. A tę informację dostają ludzie, którzy mają gotówkę, to oni przybiegają do biur deweloperskich i mówią „biorę wszystko”.

Co pani robi, jeśli ma pani na przykład sto mieszkań i pięciuset klientów?

Co pani robi, jak ma pani samochód, który chce pani sprzedać?

Czy rzeczywiście myśli pani „a dobra, sprzedam go za 10 tysięcy, choć ten metraż chodzi za 50”?

Wie pan, ja w takiej sytuacji nie jestem. Poza tym…

Jeżeli przybiega do mnie stu, dwustu klientów, którzy mówią „biorę, biorę”, to co mają zrobić deweloperzy? Jak mój sąsiad, który buduje na sąsiedniej działce podniósł cenę o 10, 20, 30 tysięcy, to co ja robię? Czy ja wtedy mówię „dobra, okej, lubię swoich klientów, sprzedam im dalej po 10 tysięcy jak mój sąsiad sprzedaje po 30”?

I to jest takie zakłamanie, oczekiwania, że branża może pozwolić sobie na działania przeciwne do ekonomii rynku. Ja mam stu pracowników na stałym wynagrodzeniu. Oni przychodzą do mnie i pytają - gdzie podwyżki. Bo wszyscy wokoło dostają, dlaczego my nie dostajemy.

Na koniec dodam kontrowersyjną może tezę, ale nikt nie pyta nas deweloperów, jak sprawić, by mieć dużą ofertę adresowaną do najszerszego kręgu ludzi.

Ale jeśli podnoszą państwo ceny, bo jest dużo chętnych, to nie adresujecie tych mieszkań do szerszego kręgu, tylko do ludzi, którzy będą w stanie wyłożyć najwięcej pieniędzy. I mieszkania stają się jeszcze mniej dostępne.

Jest pewnego rodzaju mechanizm, który leczy wszystkie nasze problemy. Limit cen. Wystarczyło, by były minister ogłosił na przykład, że jako rząd będą dofinansowywać mieszkania pod warunkiem, że one nie kosztują więcej niż 12 tysięcy za metr. Czy wtedy mieszkania by zdrożały? Czy ludzie, których stać było na komercyjny zakup mieszkań by z tego programu skorzystali? Nie i nie.

Klienci, których stać na mieszkania w centrum Krakowa czy innych dużych aglomeracji, zapłaciliby więcej, z własnych, ciężko zarobionych pieniędzy. Co więcej, my jako społeczeństwo byśmy ich nie dofinansowywali, a jednocześnie mielibyśmy projekt wsparcia osób, których na taki zakup nie stać.

Gdyby ostatni projekt był tak skonfigurowany, to ceny by nie wzrosły tak drastycznie, bo deweloperzy chcący sprzedawać mieszkania w tym programie, obniżyliby ceny. Proszę mi wierzyć, oni by się ze swoją ofertą do tych wymagań dostosowali.

Jakoś ciężko mi w to uwierzyć, skoro sam pan mówi, że chętnych na zakup jest tak wielu, a mieszkań tak mało. Po co mieliby wchodzić w program i obniżać ceny, skoro mogliby sprzedawać wszystko drożej tym, którzy pieniądze mają?

Skoro limitu cenowego nie było, to do puli wchodziły wszystkie mieszkania i deweloperzy adresowali je do nieograniczonego katalogu ludzi. Gdyby limit cenowy był, tylko część mieszkań kwalifikowałaby się do tego programu i deweloperzy mieliby zagwozdkę: czy zostawiają sobie ofertę wyższą i liczą tylko na klientów gotówkowych, czy jednak obniżają ceny chcąc mieć większy katalog potencjalnych klientów.

Jestem w stanie postawić dolary przeciwko orzechom, że duża część postawiłaby na opcję numer dwa. Wystarczy mieć odrobinę świadomości ekonomicznej. Najlepszy czas dla branży deweloperskiej był w latach mniej więcej 2013-2016. Mieliśmy stałe stopy oprocentowania, dostęp do gruntów, stałe koszty produkcji i nie było żadnego programu pomocowego.

Nagle okazało się, że rynek jednym projektem został zderegulowany. Pojawiła się duża podaż taniego pieniądza na rynku, pojawiło się mnóstwo nowych ludzi, a jednocześnie mieliśmy klientów gotówkowych, którzy się na nasze produkty rzucili.

Ale zdaje pan sobie sprawę, że w międzyczasie było jeszcze sporo innych czynników społeczno-ekonomicznych?

Na przykład? Bo obecnie mamy niejedno wyzwanie polityczno-gospodarcze.

Pandemia, inflacja, wojna w Ukrainie…

Prawda, ale… Mamy globalną inflację, wysokie stopy procentowe i jednocześnie oczekiwania mnóstwa ludzi, którzy chcą kupić mieszkanie. Ja powiem tak – gdybyśmy mieli dostęp do ogromnej, nieograniczonej ilości gruntów, na których możemy zbudować mieszkania, i jeżeli byłyby programy, dające pieniądze ludziom, których nie stać na kredyty komercyjne, to sprzedawalibyśmy metr po 10 tysięcy, takie byłyby ceny.

Dobrze, ale wiemy, że gruntów nie ma, one się magicznie nie pojawią, a jednocześnie mówi pan, że wystarczyłby w rządowym programie limit. Czyli jeśli byłyby limity cen, a gruntów by nie było, to naprawdę deweloperzy obniżaliby ceny?

To by się okazało, że sprzedajemy w tym programie nie 100 tysięcy, ale na przykład 3 tysiące mieszkań. Sytuacja hipotetyczna. Mamy w Krakowie jeden grunt na 100 mieszkań i 100 tysięcy ludzi, którzy chcą kupić tam mieszkanie. To jak pani redaktor myśli, one będą droższe czy one będą tańsze? Będą droższe, bo ci ludzie będą się przebijali, będzie licytacja i ta cena dojdzie do niebywałych rejestrów. Ale jeśli mielibyśmy nie jeden grunt, ale 100 i tylko np. 4 z nich kwalifikowałyby się do programu, to jak pani myśli, co zostałoby sprzedane jako pierwsze?

Chodzi o to, żeby ten projekt pomagał nie najbogatszym, ale tym, którzy najbardziej tej pomocy potrzebują już teraz.

Tak pana słucham i wpisuje mi się to trochę w opisywane w „Patodeweloperce” rozmowy Bartosza Józefiaka z deweloperami przekonującymi, że zawsze winne jest coś innego, nigdy nie oni. Pan mówi o złym programie, nadmiernym popycie, braku gruntów itd. To deweloperzy naprawdę nie mają wpływu na ceny mieszkań i na to, co robią? 

I wracamy do tego, co rzeczywiście szwankuje. A szwankuje, mówiąc wprost – edukacja nie tylko po stronie klientów, ale też ustawodawców czy samorządów. Spotkałem się jakiś czas temu z radnymi osiedla we Wrocławiu i oni na mnie naskoczyli, że dlaczego tu nie ma miejsc parkingowych, lokali usługowych i tak dalej. Więc ich pytam, czy rozumieją, że my w stu procentach realizujemy politykę mieszkaniową miasta? Czy wiedzą, że jak idę z projektem deweloperskim do miasta, chcę uzgodnić daną inwestycję i dostaję wytyczne. Bo w końcu to od władz lokalnych otrzymuje wytyczne jak ma wyglądać droga, ile ma być miejsc parkingowych i tak dalej?

Wiele razy mówiliśmy, że jako deweloperzy chcielibyśmy być recenzentami tych polityk, ale nigdy nie zostaliśmy do tego dopuszczeni. Nie wiem skąd bierze się myśl, że jest taka omnipotencja deweloperów. To jest totalna bzdura i przekłamania.

Czyli deweloper nie ma w ogóle wpływu na wygląd swojej inwestycji, infrastrukturę jej towarzyszącą?

Tak i nie. W praktyce wygląda to tak, że ja kupuję działkę. Działka ta ma plan urządzenia organizowany przez miasto. Czy deweloper mówi co tam zrobi? Nie, to miasto mu do dyktuje. Tu zgadza się na 10 kondygnacji, tam na 5, tu na 20. To miasto koncesjonuje działalność deweloperską.

Czyli deweloper nie ma wpływu na zabudowę działki, nie ma wpływu na infrastrukturę towarzyszącą inwestycji, na jej wygląd, na ceny za metr. To na co deweloper ma wpływ?

Na wygląd ma wpływ. Na przykład w zakresie kolorystyki i elewacji. Deweloper ma tu pełną dowolność, nad czym zresztą czasem ubolewam, ale wiadomo, de gustibus non est disputandum. Poza tym… Nie wiem czy kiedykolwiek pani widziała plan miejscowy, warunki zabudowy. Tam są określone parametry, które my musimy spełnić. Wysokość, kubatura, linia zabudowy, ilość mieszkań, lokale usługowe, wejście do ulicy – to wszystko koncesjonuje miasto.

Miasto, czyli władze, które wybieramy my wszyscy. Także państwo, Wasi czytelnicy, wybierając władze miejskie dajecie im mandat do tego, by wskazywali deweloperom, co mogą, a czego nie mogą robić. Podam przykład. Jeden z moich kolegów kupił 30-hektarową działkę. Jak się okazało, miasto mu powiedziało: „Słuchaj, ale ty tam musisz zrobić szkołę”. On mówi, że jemu się to nie mieści w budżecie i co, miasto na całym terenie walnęło mu zieleń parkową. Rozumie pani? To miasto decyduje, co my robimy. To miasto mówi „nie zgadzam się, tu mieszkaniówki nie będzie”, miasto mówi, że co z tego, że ty chcesz 10 kondygnacji, tu będzie 5.

Podsumowując - działalność deweloperska jest koncesjonowana przez gminy. A słyszymy te często zakłamane historie, że tu coś sobie deweloper wybudował. Ale to miasto mu na to pozwoliło!

W Warszawie jest taka inwestycja, nazywana Hongkongiem - potężna, okropna. Ale to miasto na nią zezwoliło! I to miasto decyduje czy będzie na jego terenie 10, 100 czy 1000 inwestycji, a to jest determinant tego, czy ceny będą po 10, 15 czy 20 tysięcy za metr.

Jeśli miasto nie zgodzi się na żadne inwestycje deweloperskie, znaczy, że istniejąca substancja pójdzie do góry momentalnie. To są prawa rynku, prawo podaży i popytu. Ja nie do końca rozumiem, dlaczego część dziennikarzy czy opinii publicznej tego nie rozumie.

Mam jeszcze jedną anegdotę w związku z tym. Kupiłem działkę na warszawskiej Białołęce. Przyjeżdżam do burmistrza dzielnic, jak rycerz na białym koniu. Mówię, że kupiłem działkę, i zbuduję tu 500 mieszkań, więc będzie miejsce dla nowych mieszkańców. A on mi mówi, że co ja w ogóle gadam. Przecież on będzie musiał dla nich znaleźć miejsca w przedszkolach, szkołach, że moi klienci będą generowali korki. I jesteśmy traktowani jak problem, przeszkoda, a nie szansa czy benefit dla miasta.

Mówi pan, że to miasto decyduje, miasto zezwala. Ale czy to miasto każe budować potworki i źle zaprojektowane osiedla? Miasto kazało zbudować Hongkong?

No nie. Powiedziałem już kilkakrotnie. To miasto zezwala na takie wybryki – co nie oznacza, że branża się pod tym podpisuje.

Tak, ale cały czas nie ma mowy o jakiekolwiek odpowiedzialności deweloperów. Ktoś przecież wymyśla i projektuje to, na co miasto pozwala.

To może przypomnijmy raz jeszcze – kto za co odpowiada w tej układance.

Ja kupuję działkę i mówię dobra, chcę tu budować. Przychodzę do miasta, a miasto mówi nie. No to ja mam stracone pieniądze, za co jestem odpowiedzialny? Albo kupuję działkę, miasto mówi dobra, możesz zrobić tam trzy kondygnacje. A ja zapłaciłem właścicielowi, który mówił, że mogę zrobić tam pięć. Za co jestem odpowiedzialny?

Firmę prowadzi się z niskich pobudek, z chęci zysku. Czy pani się z tym zgadza? Czy może powinienem być altruistą i rozdawać pieniądze? Ja zatrudniam ludzi, ja mam swoją radę nadzorczą, mam swoich akcjonariuszy, którzy oczekują ode mnie zysku.

To pan jako doświadczony deweloper kupuje działkę w ciemno, nie sprawdzając wcześniej co można na niej wybudować? I dopiero po zrobieniu projektu się pan orientuje?

I tutaj dochodzimy do problemów dewelopera – o których za rzadko czyta się w mediach branżowych. Sam znam historię, gdzie znajomy wydał grube miliony na 30 hektarów i miasto mu walnęło plan miejscowy z zielenią parkową na całości.

Ale w wielu miejscach plany miejscowe już są. Deweloper ich nie sprawdza tylko wierzy na ślepo sprzedającym działkę?

Ale są różne działki. I jak rozmawiamy o działce, która nie ma planu miejscowego, to ja bazuję na swoich doświadczeniach i potencjalnie informacjach od sprzedającego. Co innego można zrobić?

Wydaje mi się, że powinno się to jednak trochę też weryfikować. Jak planu miejscowego nie ma, to często jakieś dyskusje na jego temat się w mieście toczą, czegoś można się dowiedzieć.

No to nie jest tak pięknie i jednoznacznie w praktyce. Jako Związek Deweloperów, wielokrotnie próbowaliśmy ustalać z miastem, jakie są kierunki rozwoju. Prosimy, „Powiedzcie, gdzie miasto chciałoby się rozwijać, gdzie dopuścicie zabudowę większą, mniejszą”.

Rozumiemy, że miasta nie mają za dużo pieniędzy, choćby na rozwój infrastruktury. Więc np. we Wrocławiu jak widzimy, że zainwestowano dużo w nową linię tramwajową to racjonalni deweloperzy idą do miasta i chcą pozwolenia, żeby budować wzdłuż niej. Bo linia pozwoli ludziom dotrzeć wszędzie, nie będzie problemu z korkami. A miasto mówi, że nie chce, nie pozwala. I co my możemy w tym momencie zrobić? Nic.

Dodam jeszcze – to jakie czasami bzdury czytam na temat naszych marż… aż strach pomyśleć skąd te dane.

Skoro już wspomniał pan o marżach – jaka powinna być marża, by inwestycja była opłacalna i deweloper był w stanie na niej zarobić?

Ale co to znaczy jaka powinna być marża? Czy wchodząc do kawiarni, mówi pani, że kupi kawę pod warunkiem, że marża jest taka, czy taka? Czy ktoś zadaje takie pytania? Jesteśmy chyba jedyni na rynku, którzy ten temat poruszają – wręcz się z tego tłumacząc.

Tyle że ja u pana ani kawy, ani mieszkania w tym momencie nie kupuję i nie w takim kontekście pytam. Pytam w kontekście książki, bo jest to jeden z jej wątków. Ale ponieważ pan jej nie czytał, to teraz dziwi pana moje pytanie.

Dobrze, podejmę się wyzwania i odpowiem. W zależności od tego, jaką działkę kupię i jaką inwestycję będę na niej realizował, to taka będzie marża. To zresztą kolejna horrendalna bzdura, że my mamy jakieś z góry założone marże.

Jak kupuję działkę to ja tego nie wiem. Bo może być tak, że sprzedający działkę był przypilony, sprzedał mi ją za 500 złotych, ja korzystając z planu miejscowego zbudowałem projekt o dużej intensywności, na który zgodziło się miasto, później rzeczywiście sprzedałem korzystając z koniunktury mieszkania za kwotę X, to marża będzie 30-40 procentowa. A może być też tak, że kupię działkę za 4 tysiące, miasto zgodzi się na intensywność nie 40, ale 15 procent, koniunktury nie ma, i marża wychodzi 12 albo 15 proc.

Wiem, że marże bywają różne, dlatego moje pytanie było inne. Nie jaką ma pan marżę na danej inwestycji, tylko jaka ona powinna być, by deweloper mógł na niej rzeczywiście zarobić.

Nie ma czegoś takiego, że zakładam jaka będzie marża. Nie ma sklepiku z nieruchomościami, do którego mogę wejść i poprosić o nieruchomość z marżą 15 albo 50 proc. Ja kupuję coś, co jest na rynku, kontraktuję budowę za jakąś kwotę, mam swoje koszty, sprzedaję i dopiero na końcu, jak rozliczymy wszystkie koszty, zapłacimy naszym wykonawcom, podwykonawcom, pracownikom, będziemy wiedzieli jaki jest wynik, jaka jest ta finalna marża. A jaka jest oczekiwana? Oczekiwana jest jak najwyższa, ale jaka dokładnie w tym momencie nie jestem w stanie powiedzieć.

Na działce, która ma hektar będzie inna, na pół hektara będzie inna, inna będzie przy 10 kondygnacjach, inna przy 3. Jeżeli okaże się, że materiały budowlane idą w górę marża spadnie, jeśli presja płacowa moich wykonawców idzie do góry, znów spadnie, jeśli okazuje się, że wchodzi program pomocowy ministra Budy, ona wzrasta. To są rzeczy, które są nie do przewidzenia.

Nie ma pewników w działalności deweloperskiej, nie ma czegoś takiego jak marża oczekiwana. Ja na pewno takiej nie oczekuję. W mojej ocenie nie ma branż bliżej nam podobnych, które takie „narzuty” mają ustalane z góry. Co oznacza, że polityka cenowa – a w tym marże – muszą być dopasowane do poszczególnego rynku czy strategii zakupowej gruntu.

I nie takie było moje pytanie. Ale przejdźmy dalej – czy pańskim zdaniem istnieje w ogóle takie zjawisko jak patodeweloperka?

W ciągu ostatnich 10 lat deweloperzy zbudowali milion mieszkań. Patodeweloperka, ta, którą ma na myśli pani czy autor książki, to może jedna, dwie, może pięć inwestycji na tysiące. Kiedy słyszę patodeweloperka w kontekście wszystkich deweloperów, czuję się jakby ktoś mnie strzelił w twarz.

Ja nie tylko nie mam sobie nic do zarzucenia, ale też patrząc na wszystkie moje inwestycje mogę powiedzieć, że jestem z tego co robię dumny. Jeśli ktoś oszukuje ludzi, powinien być napiętnowany, my takich ludzi z PZFD wyrzucamy. Mieliśmy na przykład kogoś, nie podam nazwy firmy, kto skorzystał z tzw. przepisów covidowych i zbudował inwestycję w środku lasu. Ten człowiek już w naszym związku nie jest.

Ludzie powinni mieszkać w warunkach godnych, powinni otrzymywać produkt adekwatny do tego, za co zapłacili. A już na pewno nie powinni być oszukiwani. Są deweloperzy, jest ich całe mnóstwo, którzy w pocie czoła, ryzykując całym majątkiem, zapieprzają od rana do wieczora, żeby rzeczywiście fajne rzeczy robić. I niestety, zdarzają się czarne owce, oni robią rzeczy niegodne. Ale to jest promil.

Wspominaliśmy o warszawskim Hongkongu. Ja powiem tak. Trzymam kciuki za prezydenta Trzaskowskiego, żeby takich inwestycji już nie było, bo to jest coś, co nie powinno w ogóle powstać. Uważam, że państwo ma w swoich mocach wyrzucenie takich firm z rynku, bo jeśli ktoś sprzedaje kilkanaście metrów bez widoku z okna jako mieszkanie to jest to oszustwo. Takie firmy nie zasługują na miano dewelopera. Dobrze, że takie zjawiska są piętnowane, że o tym się mówi, tylko nieuprawnionym uogólnieniem jest twierdzenie, że taki jest cały rynek.

Rozmawialiśmy o wielu zjawiskach negatywnych, na koniec zapytałabym więc o coś pozytywnego. Jak sprawić, by na rynku mieszkaniowym było lepiej? I dla ludzi, którzy chcą mieszkania kupować, i dla deweloperów, by mogli łatwiej realizować dobre, odpowiedzialne inwestycje?

Jeżdżąc po Polsce mogę powiedzieć, że z większości inwestycji deweloperskich możemy być jednak dumni. I to, mimo incydentalnych przypadków. A żeby było lepiej, taniej, powinniśmy przede wszystkim rozmawiać.

W imieniu swoim, kolegów i koleżanek z branży apelują, aby miasta pewne rzeczy z deweloperami konsultowały. Podobnie ministerstwa i politycy. Deweloperom, z którymi rozmawiam wcale nie zależy na wygenerowaniu jak najwyższych cen, zmniejsza to przecież liczbę klientów. Spróbujmy popracować nad kolejnymi programami, myśląc o rozwiązaniach takich jak limity cen, jak udostępnienie pod zabudowę większej liczby gruntów, by oferta była większa i by większą liczbę ludzi było stać na nasze produkty.

Wspólnie możemy wypracować odpowiedzialne rozwiązania, jestem o tym przekonany.