Legenda „Pyzy”. Zderzenie z rzeczywistością. Część I: Kto stworzył „Pyzę”

Pierwszy od lewej: Zbigniew Ś. fot. Dawid Kuciński/LoveKraków.pl

51-letni Zbigniew Ś. żyje w świadomości wielu jako jeden z szefów gangów działających w latach 90. On sam twierdzi, że ten świat został przerysowany, a rzeczywistość była wtedy zupełnie inna. Po 21 latach walki w sądach i siedmiu latach w areszcie opowiada o sobie i swojej sprawie. – Także po to, by pomóc innym wskazując na kontrowersje związane z instytucją świadka koronnego i naginaniem prawa – podkreśla.

Zbigniew Ś. był oskarżony o szefowanie zorganizowanej grupie zbrojnej, której członkowie wymuszali haracze, brali udział w napadach i pobiciach, handlem narkotykami i bronią czy podpaleniem dwóch agencji towarzyskich. Z większości zarzutów został oczyszczony, część się przedawniła. Został jedynie skazany na cztery lata więzienia za założenie i kierowanie grupą przestępczą w latach 1998-2000. O wyroku można przeczytać TUTAJ.

Zdecydował się na rozmowę z nami, by zaprezentować swój punkt widzenia, który przedstawiał wielokrotnie też sądom – zarówno w Krakowie, jak i Katowicach.

Od skręconej nogi…

– Zapasy to była moja pasja i cały mój świat: treningi w Bieżanowiance, obozy, turnieje. Zdobyłem mistrzostwo Polski juniorów – opowiada Zbigniew Ś. Jak sam o sobie mówi, był perfekcjonistą i pracoholikiem. Jak się za coś zabrał, to nie odpuszczał, wkładał w to całe serce. – Teraz też taki jestem, co pokazałem przed sądem, realizując swoje linię obrony – podkreśla.

W szkole było różnie, choć sport pchał go do przodu. Mimo dobrych wyników, problemem było zachowanie. Po opuszczeniu podstawówki szkoły zmieniał cztery razy. – Skończyłem naukę z zawodem ślusarz-włamy… (śmiech), ślusarz-mechanik – mówi. Wszystko szło w miarę spokojnie, bo pochodził z dobrej rodziny. Aż w końcu trafił na obóz kadry narodowej w Szklarskiej Porębie. Było to zgrupowanie przed ME w Kopenhadze.

– Wtedy zerwałem więzadła w nodze i od tego zaczęły się moje problemy – przyznaje.

…do Magillo i Heinekena

Była pierwsza połowa lat dziewięćdziesiątych. Zbigniew dalej trenował, ale kontuzja co jakiś czas dawała o sobie znać. Zaczęło się za to inne życie. Do młodego, wysportowanego chłopaka zagadał właściciel dyskoteki, a obecnie restauracji, Magillo.

– Nie radził sobie z okolicznymi łobuzami. Zapytał mnie, czy mu pomogę. No to ja – młody, ambitny, z chęcią sprawdzenia się – odpowiedziałem, że pewnie! – opowiada.

O ówczesnych kryminalistach mówi żartobliwie „element wywrotowy Krakowa”. Zapewnia też, że pomimo utrzymywania kontaktów z nimi, nie interesował się tym światem. – Moim całym światem był wtedy sport – podkreśla.

Miał swoje zaufane grono zapaśników i kiedy coś się działo, np. w jakimś lokalu, prosił ich o pomoc. Z biegiem czasu dochodziło do konfrontacji. – Gdy nie pomagała siła argumentów i słowa, używałem siły fizycznej – mówi. Pomimo tych perturbacji, do tej pory utrzymuje z niektórymi kontakty.

– Pewnego razu do właściciela dyskoteki przyjechało kilku gości, m.in. „Czarny”, „Skałka”, „Wasyl” i tak ich właśnie poznałem. Mówili, że usłyszeli o pewnym zapaśniku z Prokocimia na bramce – wspomina.

Panowie zaproponowali chronienie innej dyskoteki, nieistniejącego już Heinekena przy ul. Lubicz. Kraków nie był wtedy bezpiecznym miejscem. Na mieście strach wzbudzała „mafia albańska”. – Strasznie rozrabiali. Nikt sobie nie dawał z nimi rady. Pewnego razu „wytłumaczyłem” jednemu z ich szefów, gdzie jest jego miejsce. I tak zaczęła się legenda. No, bo zawsze byłem krok przed orkiestrą – opowiada Ś.

Dodaje, że w Krakowie było może pięć, sześć klubów. Wszystkie chronili koledzy i znajomi Zbigniewa. Mowa tu o – na tamte czasy – najsławniejszej dyskotece Blue Box przy ul. Szpitalnej, wcześniej wspomnianym Heinekenie, EB, Equinox czy Pod Papugami.

– Wtedy oprócz Albańczyków rozrabiali np. przyjezdni kibice z innych krajów albo rezerwiści, kończący służbę wojskową, a Kraków był bardzo atrakcyjnym miejscem do zabawy. My ich musieliśmy uspokajać. A jak było ich 20-30 czy więcej, to w cztery osoby nie dalibyśmy rady. Więc faktycznie, stworzyliśmy grupę bramkarzy do takich interwencji – przyznaje.

Pociąg z przestępcami

– Pierwszy kontakt z prawem miałem podczas pracy w Blue Boksie – mówi. Był 1993 rok.

– Mieliśmy zaprzyjaźnionego taksówkarza, który nas wtedy woził. Były takie czasy, że nie było ich wielu, mieli swoją „mafię”, nikogo nie dopuszczali na postoje. Powiedział, że jest ktoś z Warszawy, kto potrzebuje pomocy i ochrony w odzyskaniu długów, bo został oszukany.

I pojechali we czterech do Strzelc Krajewskich. Jako ochrona. Jak to przedstawia, porozmawiali z dłużnikiem, przekonali go do oddania pieniędzy. – 6 grudnia w „Mikołaja” o 6 rano –  to było moje pierwsze aresztowanie. Zawinęli nas policjanci z „antygangu” i wpakowali do pociągu, byliśmy zakuci w łańcuchy. Siedzieliśmy dwa miesiące w areszcie, po czym wyciągnął nas adwokat z Gorzowa. Zostałem skazany w sumie na trzy lata za wymuszenie rozbójnicze i kierowanie gróźb karalnych – mówi.

Wtedy jeszcze nie było mowy o żadnej grupie, tym bardziej „Pyzy”. Nikt tak do Zbigniewa się nie zwracał. – Media wtedy pisały o tym, że przyjechali „komornicy w kominiarkach”, ale to była zima, mieliśmy czapki. Nie kwalifikowałbym tego zdarzenia jako przestępstwa, ale sąd je tak zakwalifikował. Popełniłem błąd, przekroczyliśmy granice, stało się – kwituje.

„Pyza” narodził się pod Clepardią

Ś. uważa, że „grupa Pyzy” powstała po wydarzeniach pod basenem Clepardii marcem 1998 roku. Policja zatrzymała wtedy 86 osób, którzy mieli ze sobą broń – maczety, noże, pałki. Do starcia nie doszło, bo funkcjonariusze wiedzieli o „spotkaniu” wcześniej i w porę zainterweniowali.

– Przedmiotem spotkania miały być nieporozumienia związane ze ściąganiem haraczy i wymuszeniami okupów w Krakowie. Mężczyźni mieli „dogadać się i ustalić pewne reguły”. Każda ze stron brała jednak pod uwagę możliwość rozwiązań siłowych. W tej sytuacji policja nie mogła dopuścić do niekontrolowanego rozwoju wydarzeń – informował prasę ówczesny rzecznik prasowy małopolskiej policji Dariusz Nowak.

– Media mocno to nagłośniły, była mowa o starciu grup „Marchewy” i „Pyzy”. Mnie tam w ogóle nie było. To był konflikt moich i jego kolegów – przekonuje Zbigniew.

O tym, że miał coś wspólnego z tym zdarzeniem, jak opowiada, dowiedział się z gazety. Dziennik Polski w tytule pytał, czy to wojna gangów.

– Mieszkałem wtedy na Kurdwanowie, byłem na spacerze z psem i chciałem kupić gazetę. Znajoma pani zawołała mnie i powiedziała, że piszą o mnie. Przeczytałem tam, że kieruję grupą, że ściągam haracze i walczymy z „Marchewą” o wpływy na mieście – stwierdza.

– Tyle że ja z „Marchewą” nigdy nie miałem konfliktu, mieszkaliśmy po sąsiedzku, spotykałem jego żonę i syna w sklepie. Miałbym z nim toczyć wojnę i mieszkać praktycznie w jednym bloku? Absurd – mówi.

Byli jednak ludzie, którzy powoływali się na „Pyzę” albo „Marchewę”. Legenda rosła. – Dwóch złodziejów samochodów miało ze sobą konflikt. Jeden był moim znajomym, drugi „Marchewy”. Zrobili z tego wojnę gangów. Pomimo że osobistego konfliktu nie mieliśmy, jak siedziałem w więzieniu, dostałem raz kartkę z pozdrowieniami od niego. Zeznawał również w sądzie, że nie mieliśmy żadnego konfliktu – twierdzi.

Była grupa? Kto nią rządził?

Z opowieści „Pyzy” wynika, że w jego środowisku wszyscy wokół byli młodzi, wysportowani. – To było może dwadzieścia osób, dla których nie było rzeczy niemożliwych. Jak przyszło do klubu 100 osób, to my się im stawialiśmy. Nikt nie myślał o konsekwencjach – twierdzi Zbigniew S.

– Nie ma co się dziwić ludziom, że postrzegali nas w konkretny sposób. Jeździliśmy dobrymi samochodami z przyciemnianymi szybami, ubieraliśmy skórzane kurtki, bo taka była moda. Właściciele dyskotek zarabiali krocie, więc my też dobrze zarabialiśmy. I nie ma się co oszukiwać, kwiat przestępczości wtedy kwitł – przypomina. Byli złodzieje samochodów, doliniarze i cinkciarze. Mieli pieniądze i je wydawali. Kasyna miały swoje złote czasy.

W dyskotekach, gdzie pracował Ś. i jego koledzy, pojawiali się przestępcy. Zbigniew nie wypiera się tych znajomości, a niektóre, jak mówi, trwają do tej pory. – Ale nie popełniałem z nimi przestępstw – zastrzega.

Dopytujemy o to, czy wtedy nie czuli, że jednak przekraczają granice, łamią prawo. – W latach 90. ludzi bali się „dziesiony z dwójką” (art. 210 § 2 KK przed nowelizacją w 1997 r.– kara za udział w rozboju z bronią palną wynosiła minimum pięć lat, górną granicą była kara śmierci) – mówi Ś.

– Nie ukrywam, że miałem cechy przywódcze i swoją pozycję wypracowałem siłą nie tylko słów i perswazji, ale też siłą fizyczną. Wszyscy wiedzieli, że jestem spokojny, ale są granice. A reszta? Słuchali moich rad, gasiłem ich zapędy, bo niektórzy mieli bardzo gorące głowy. Gdyby nie to, trup w Krakowie ścieliłby się gęsto. Nie dlatego, że miałem w tym uczestniczyć, ale była, tak jak dziś, młodzież, która reagowała emocjonalnie. Teraz nie ma nikogo, kto powie stop. Jest jedno ciachnięcie, drugie i tak się kręci spirala przemocy – uważa.

– Co najważniejsze: wtedy słowo było ważniejsze niż milion dolarów – stwierdza Ś. i długo milczy. – Autorytet, jedno słowo, potrafiło zatrzymać i wygasić konflikty i wojny. Później, jak weszły narkotyki, wszystko się zatarło. Teraz w Krakowie nie ma żadnej kontroli nad tym, co się dzieje, nie ma zasad, autorytetów – diagnozuje.

– Potrafiłem jednym telefonem zatrzymać coś, co się miało stać. I to nie przez strach do mnie, ale szacunek, bo to było cenniejsze niż strach – dodaje.

Media kreują

– Żył mit „Pyzy” i „Marchewy”. Były sytuacje, że mnie straszyli mną… Społeczeństwo też było głodne, by mieć to, co było wtedy w Warszawie. Oni sobie nas stworzyli – mówi i przypomina historię o „nakręcaniu” czytelników przez jednego z krakowskich dziennikarzy i ówczesnego przedstawiciela policji.

– Podobnie przerysowane było to w Warszawie. Znam „Słowika” do tej pory i utrzymuję kontakty do tej pory, innych również. To tak wszystko nie wyglądało, ale wiem też, że niemożliwe jest przekonanie kogoś do tego, że te opowieści „Masy” i innych świadków koronnych to mit – dodaje.

Ś. zauważa, że gdy ludzie dowiadują się, kim jest, a wcześniej go nie znali, widzi, że są jednocześnie mile zaskoczeni, ale też rozczarowani.

– Tyle się naczytali i nasłuchali, więc powinienem być jakimś strasznym rzezimieszkiem. Nie chcę się wybielać, ale media nie opisują rzeczywistości, tylko ją kreują. Znam to na własnym przykładzie – uważa.

 

W kolejnych częściach napiszemy o walce z przestępczością za wszelką cenę, świadkach koronnych, którzy okazali się mordercami, i łagodnym wyroku surowego sędziego.

Czytaj wiadomości ze swojej dzielnicy:

Swoszowice
News will be here