Dwadzieścia osób zdecydowało się opowiedzieć dziennikarce „Gazety Wyborczej” o tym, czego doświadczyły w MOCAK-u, kierowanym przez Marię Potocką. Część z nich chciała zachować anonimowość.
W artykule Angeliki Pitoń „Za drzwiami MOCAK-u: „Pachniesz ofiarą” dziesiątki osób mówią o przemocowej współpracy z ikoną sztuki” pada wiele oskarżeń pod adresem Marii Potockiej. Dziennikarka rozmowie z pracownikami instytucji – obecnymi i byłymi przedstawia obraz Potockiej, dyrektorki, która sama przyznaje, że „praca z nią nie jest pasmem rozkoszy, bo jest dyrektorem wymagającym”.
Więcej pisaliśmy TUTAJ.
Jedna z bohaterek reportażu, Marta (imię zmienione) opowiada, że wracając z zaplanowanego urlopu czekało na nią pismo zmieniające warunki umowy i degradację do roli szeregowej pracowniczki (byłam kierowniczką działu). – Od zastępcy pani Potockiej usłyszałam tylko, że nie było między nami chemii. Żadnego merytorycznego uzasadnienia, żadnej rozmowy. Nie liczył się ani mój dotychczasowy wkład w funkcjonowanie tej instytucji wg najlepszych muzealnych standardów, ani zaangażowanie – mówi. Rok po zdegradowaniu urodziła dziecko i poszła na urlop macierzyński. – Uzmysłowiłam sobie, że nie chcę dłużej pracować w miejscu, któremu szefuje osoba apodyktyczna, zwyczajnie nieszanująca ludzi ani ich pracy. I złożyłam wypowiedzenie – dodaje.
Złamać charakter
Najgorsze były obiady. Pani dyrektor Potocka uważała, że jedzenie jest czynnością intymną. – Tuż po przyjęciu do pracy zostałem poinstruowany przez moją bezpośrednią przełożoną, że jeśli tylko pani dyrektor wejdzie do wspólnej, ogólnodostępnej jadalni, to mam rzucić wszystko i wyjść. A ponieważ przychodziła do pracy o nieregularnych porach i te obiady jadała raz o 12, raz o 14, nigdy nie wiedzieliśmy, czy zdążymy podgrzać i zjeść, czy jedzenie wyląduje w koszu – mówi Maciej (imię zmienione).
Katarzyna od siedmiu lat jest pracownikiem w MOCAK-u. Dzieli się doświadczeniem pracy nad dużą wystawą, którą była wyczerpującą. – Maszy nie spodobało się jedno zdjęcie w katalogu, który wcześniej sama zaakceptowała. Wezwała mnie do kawiarni, zrugała z góry do dołu. Wszystko przejmowała, podporządkowała sobie. Przychodziło się do jej gabinetu z dwoma kopiami tekstu i należało słuchać, jak czyta, skrupulatnie notować wszystkie uwagi. Większość kąśliwych, kpiących. I potem znowu, czasem po kilka razy z jednym tekstem, dopóki nie będzie ani jednej poprawki. To było jej pojmowanie uczenia ludzi – przyznaje.
Magda Ujma już wcześniej na swojej drodze zawodowej spotkała Maszę Potocką w Bunkrze Sztuki. Przyznaje, że jej szefowa była labilna emocjonalnie. – Raz miała okres, w którym bardzo mocno interesowała się tym, co dzieje się w Bunkrze Sztuki, obsesyjnie nas sprawdzała, kontrolowała, wzywała na rozmowy. A potem przychodził czas, w którym rzadko ją widzieliśmy; bo pisała książkę, albo ją promowała. Bo pracowała nad formułą MOCAK-u. Zmieniała „ofiary”: dziś czepiam się Ciebie, ale za dwa dni znajdę sobie kogoś innego. Często przychodziła do pracy z psem. Miała taką psinę, kundelka. Wszyscy oglądaliśmy proces zastraszania tego psa. Masza sama mówiła, że musi złamać mu charakter. Dziś myślę, że to było jej motto w ogóle, że nas też w pracy miała tak złamać, zdominować, podporządkować sobie – opowiada.
Buty na biurku
Jedno z kuriozalnych wydarzeń z Maszą Potocką w roli głównej wspomina Maciej. – Zdarzało się, że przychodząc do jej gabinetu, mówiło się... do jej butów. Trzymała nogi na biurku, tuż przed oczami pracownika. Trauma pracy pod okiem Maszy Potockiej stała się tak dużym obciążeniem dla niego, że miejsce to omija szerokim łukiem. Nigdy więcej nie wejdę do MOCAK-u – dodaje.
Poza Magdą, Katarzyną, Martą i Maciejem w materiale wypowiada się jeszcze kilka osób. Każda z nich doświadczyła mobbingu ze strony Potockiej: rzucanych w jej stronę wyzwisk, nierównym traktowaniu, awanturach, szantażu, wywieraniu presji, nierespektowaniu urlopów wypoczynkowych, niekontrolowanych wybuchach złości dyrektorki.
Większość z rozmówców dziennikarki „Gazety Wyborczej” z pracy zwolniła się sama. Na 120 osób, którzy w czasie funkcjonowania MOCAK-u zaprzestało w pracy, 70 złożyło wypowiedzenie. Inni rozwiązywali umowy za porozumieniem stron, nie zgadzali się na przedłużanie umów o pracę. Potocka w czasie 14 lat pracy w muzeum wypowiedzenie wręczyła siedmiorgu pracownikom.
Dyrektorka MOCAK-u nie przyznaje się do zarzucanych jej przez byłych pracowników zachowań. – Nie jestem mobberką i mówię to wprost. Nie byłam i nie będę. Z powodu dumy, poczucia godności i szacunku do innych – mówi w rozmowie z „Wyborczą” Masza Potocka.