„Powoli wyłapiemy grube ryby” [Rozmowa]

fot. materiały prasowe

Jak walczyć z dopalaczami? Jak wpadli młodzi rugbiści, w jaki sposób policjanci rozpracowują handlarzy narkotykami i dlaczego zaopatrujący się u dilerów są najbardziej poszkodowani? Na te i więcej pytań odpowiada nam Robert Żmudzki z komendy miejskiej policji, który od 10 lat rozpracowuje przestępczość narkotykową w Krakowie. W mundurze od 27 lat. W tym roku przechodzi na emeryturę.

Dawid Kuciński, LoveKraków.pl: Przygotowując się do rozmowy, wpisałem w Google „dopalacze”. Za 70 zł i 20 min mogłem mieć towar. Przerażające.

Aspirant sztabowy Robert Żmudzki, naczelnik Wydziału d/w z Przestępczością Narkotykową KMP w Krakowie: Problem z dopalaczami jest jeden. Są one ogólnodostępne i legalne. W ciągu ostatnich kilku miesięcy wraz z Sanepidem pozbyliśmy się handlu dopalaczami w lokalach. Na terenie Krakowa nie ma takiego punktu. Gdy zaczęliśmy w 2012 roku, było ich około 16, które działały 24 godziny na dobę.

Faktycznie zostaje Internet. Większość ofert jest na serwerach zagranicznych i nie jesteśmy w stanie tego ukrócić. Na różnych forach znajdują się takie ogłoszenia, ale nie możemy zbyt wiele z tym zrobić.

W ogłoszeniu był podany numer telefonu.

Posiadanie dopalacza nie jest karalne, tylko wprowadzanie do obrotu – grozi karą grzywny do miliona złotych. Dlatego mamy utrudnione zdanie, bo musimy skupić się na tych, którzy właśnie wprowadzają je do obrotu.

Na dopalaczach zarabiają te same osoby, które handlują narkotykami albo w przeszłości to robiły?

Raczej nie. To osoby, które zwietrzyły interes, choć oczywiście mogą być powiązane ze światkiem przestępczym. Jak mówiłem, samo posiadanie nie jest nielegalne. Próbujemy to w różny sposób ugryźć.

Jak wyglądał handel dopalaczami w tych punktach? Co z tymi ludźmi, którzy sprzedawali?

Te osoby, które fizycznie handlowały, nie wiedziały, przez kogo są zatrudnione. Nie mieli też żadnych umów. Codziennie dostawali wypłatę, 50-100 zł. Przychodzili „do pracy” rano, mieli zostawiony świeży towar, nie wiadomo też przez kogo. Sprzedawali to i na drugi dzień znów w punkcie znajdowali pieniądze i towar. Tak to się kręciło.

Handel dopalaczami to dochodowy interes?

Są one droższe niż narkotyki. Gram może kosztować 50, 70, 120 złotych. Nie mówmy o nazwach, bo to nie ma nic wspólnego z rzeczywistością. W każdym opakowaniu, pomimo nazwy, mogła być inna mieszanka.

Skonfiskowane środki liczone są już kilogramach?

Nie, ale są to tysiące opakowań kilkugramowych. To wszystko trafia do badań, a później okazuje się, że są to w ponad 90% środki legalne. I tu jest problem. Idą pieniądze na badania i co? Producenci dopalaczy na całym świecie są chyba bardziej zaawansowani technologicznie i od razu reagują na różnego rodzaju listy środków zakazanych. Jeśli coś wejdzie w ustawę, automatycznie produkowany jest inny środek o zmienionej strukturze chemicznej. Prawo nie jest na tyle elastyczne.

Pierwszy kontakt z narkotykami, dopalaczami mają już dzieciaki w gimnazjach. Często wchodzicie do szkół?

To jest problem. Jeżeli szkoła nie zgłosi sprawy policji, nie mamy prawa tego zrobić. Byliśmy kilka razy na wnioski dyrektorów, ale skarżyli się na to rodzice. Jednak to przeszukanie, bo wprowadzamy psa i on obwąchuje tornistry, szafki.

Najpopularniejsza używka w Krakowie to nadal marihuana i amfetamina?

Marihuana jednak. Ale też coraz częściej – w małych ilościach, bo jest droga – zatrzymujemy kokainę. I jeszcze jest mefedron, podobny do amfetaminy. Jest on produkowany na terenie Małopolski. Ostatnio udało nam się zlikwidować dwa duże laboratoria, w których właśnie wytwarzano mefedron.

Producenci, którzy ukrywają laboratoria poza miastem, myślą, że trudniej będzie ich złapać?

Były również plantacje blisko Wawelu… Zatrzymania wynikają z naszej pracy operacyjnej. Ludzie nie donoszą. W Krakowie już ze 2-3 lata nie mieliśmy żadnej większej plantacji czy laboratorium. Faktycznie wolą się wynieść, bo uważają, że poza granicami miasta ich nie dostrzeżemy.

Zatrzymujecie dzieciaki, które mają po 13-14 lat?

Nie, zajmujemy się przede wszystkim dorosłymi.

Jak się uda zatrzymać takiego człowieka, dilera-płotkę, to często później donoszą na swoich dostawców?

W naszej pracy staramy się tak robić, że jeżeli wchodzimy na mieszkanie, to mamy przygotowane na tyle materiału, że wiemy, komu sprzedawał, od kogo kupował. Zostaje znalezienie u niego narkotyków. Ostatnio mieliśmy sprawę, gdzie wykryliśmy w mieszkaniu 15 kg marihuany, trochę haszyszu i kokainy.

Ciężko jest „zrobić” grubą rybę. Oni się narkotyków nie dotykają. Mają od tego ludzi. Kraków jest teoretycznie podzielony na pseudokibiców Cracovii i Wisły. Te grube ryby… Powoli udaje nam się je wyłapywać. Miesiąc temu wraz z CBŚP prowadziliśmy taką większą sprawę, powiązaną z grupami przestępczymi. Są tam dość znaczące osoby.

Znane?

Znane, ale nic więcej nie mogę powiedzieć. Na razie.

Zatrzymujecie właśnie te osoby, które mają przy sobie te narkotyki, ale w ilościach wręcz śladowych. Później ludzie kpią z „dzielnej policji, która zabezpieczyła 2 gramy marihuany”.

To osoby najbardziej pokrzywdzone. Jeżeli się zatrzymuje takie osoby, to niestety – to jest przestępstwo. Ale policja nigdy nie dojdzie do kolejnych osób, które zarabiają na tym ogromne pieniądze. Dilerzy wykorzystują to, że mogą komuś sprzedać narkotyki na osiedlach. Póki polskie prawo mówi, że posiadanie każdej ilości narkotyków jest przestępstwem, takie osoby będą zatrzymywane. Na tym polega praca policji.

W dzisiejszej Rzeczpospolitej (rozmowa została przeprowadzona 6 lipca) czytamy, że w stosunku do 2015 roku policja zanotowała wzrost przestępczości narkotykowej o 10%. Jak pan to widzi od środka?

Wzrost przestępczości narkotykowej wynika wyłącznie z pracy policjantów. Im więcej jest zatrzymanych osób, im więcej narkotyków się zabezpiecza, tym przestępczość jest większa. Jeżeli policjanci nie pracowaliby, nie byłoby widocznych osób zatrzymanych z narkotykami.

Nie ma pan wrażenia, że to walka z wiatrakami?

Tak jest na całym świecie. Producent zdaje sobie sprawę z tego, że ma niesamowite korzyści. U nas jest mniejszy problem, ale są kraje, gdzie on jest bardzo duży. W Polsce to nie jest taki proceder jak gdzie indziej.

W Polsce więcej się produkuje czy „importuje”?

Łatwiej i szybciej jest przewieźć z Holandii czy Niemiec. Zwłaszcza, że są otwarte granice. Mieliśmy informacje i zatrzymywaliśmy osoby, które przewoziły po 20-30 kg. Produkt jest importowany i eksportowany.

Wróćmy do osób, które nazywają się kibicami Wisły. Zmieniły się ostatnio sojusze. Jaki to ma wpływ na rynek?

To na razie informacje typowo operacyjne. Nie ma co dywagować. Nas nie interesuje, kto komu kibicuje.

Wiem, że barwy nie mają znaczenia. Ale pewnie jak były jakieś ruchy w stronę innych miast…

Są powiązania, ale to informacje, o których lepiej nie opowiadać.

Jeszcze?

Tak.

Ma pan może przestępcę, którego chciał pan złapać, ale się nie udało?

(Chwila zastanowienia)

Raczej nie… Parę razy zatrzymywaliśmy taką osobę, która miała przy sobie dwa, trzy gramy narkotyków, a dodatkowo kilkaset tysięcy złotych. Ostatecznie zatrzymaliśmy ją w mieszkaniu, gdzie było ponad 30 kg narkotyków. Trzeba się czasem przyłożyć.

Czas gra rolę i grupa musi być tak rozpracowana, żeby w pewnym momencie po prostu zatrzymać i udowodnić to, co zrobili.

Ile trwały najdłuższe śledztwa?

Bywało, że i po dwa, trzy lata. Ale to razem z badaniami narkotyków, rozliczaniem, czynnościami operacyjnymi.

Ostatnio rozbawili nas ludzie, którzy próbowali sprzedać narkotyki policjantom.

Zdarza się. To były wyjątkowe matołki, które chciały coś sprzedać, bo im brakło pieniędzy. Mieliśmy też inny przypadek. Staliśmy tutaj z kolegą na balkonie, a niedaleko przyszło dwóch nastolatków zapalić coś za transformator. Poleciłem policjantom, żeby się tam przeszli. Okazało się, że kupili sobie dopalacz do palenia. A byli to młodzi rubgyści, którzy mieli jechać na zgrupowanie do Zakopanego.

To pewnie nie jedyna taka historia.

Wpadki zdarzają się przede wszystkim wtedy, gdy mundurowi kogokolwiek legitymują. Ludzie przychodzą np. na odwiedziny do aresztu śledczego i podczas przeszukania okazuje się, że coś mają. My jednak zajmujemy się pracą operacyjną. Jedziemy tam, gdzie wiadomo, że coś jest.

Skoro idzie pan na emeryturę, to warto podsumować ten okres pracy.

W styczniu minęłoby 10 lat od objęcia przeze mnie stanowiska. Na początku było u nas 12 osób i roboty co nie miara. Przestępczość była zupełnie inna. Walczyliśmy z polską heroiną – jednym z najgorszych narkotyków. Osoby, które to zażywały, chorowały na wszystko, co możliwe –  HIV, żółtaczkę – i było ich widać w mieście, leżeli na Plantach.

Teraz wszystko się zmieniło. Narkotyki też się zmieniły. Wcześniej o kokainie mało kto słyszał. Przez te lata weszły też dopalacze. Trzeba co jakiś czas zmieniać sposoby walki z przestępczością. Technika, nasza jak i dilerów, też się zmieniła. My się dostosowujemy. Zatrzymujemy też takie ilości narkotyków, które kilkanaście lat temu były nie do pomyślenia.

Kryzysy?

Co kilka lat jakiś jest z uwagi na wymianę kadry. Trzeba nowych nauczyć i ich wdrożyć. Wielkich problemów nie ma, bo zawsze ktoś doświadczony u nas zostaje.

Co ciekawe, osoby związane z przestępczością narkotykową cały czas się powtarzają. Widać, że opłaca im się wyjść z więzienia i wrócić do tego biznesu.

Miał pan chwilę, że myślał o tym, aby rzucić odznakę?

Nigdy. Takich dramatów nie było.

Jakie plany na emeryturę?

Nic związanego z policją.

Ale też nie ryby?

Absolutnie nie!