„Zamiast biblioteczki, mamy śmietnik”. Nie jesteśmy gotowi na bezpłatną wymianę książek?

fot. Krzysztof Kalinowski, Paulina Frączek/LoveKraków.pl

Wakacje w pełni, więc w wolnej chwili warto sięgnąć po dobrą literaturę. A ta wychodzi – i to dosłownie – w miasto. A to wszystko dzięki metodzie book-crossingu, który jest w modzie już od dłuższego czasu. Niestety, bo chociaż idea wdzięczna i potrzebna, czasami słyszymy o dewastacji takich plenerowych bibliotek lub zastajemy je zupełnie puste. Czy nasze społeczeństwo jest gotowe na takie czytanie?

Idea książki krążącej po miejskiej przestrzeni przywędrowała do Polski ze Stanów Zjednoczonych już w 2001 roku. Jej inicjatorem był komputerowy programista Ron Hornbaker. To właśnie on nazwał swój pomysł bookcrossingiem. Chodzi o zostawianie przeczytanych lektur w plenerowych biblioteczkach, gablotach czy półkach znajdujących się na terenie miasta. I tak spotkać na swojej drodze literaturę można na dworcach, w galeriach, parkach czy nawet kawiarniach.

W tym wszystkim jest haczyk

Można zatem tylko zabrać publikację do przeczytania albo można coś oddać i nie oczekiwać niczego w zamian. Jednak jak wiadomo – diabeł tkwi w szczegółach.

– Z moich obserwacji dotychczasowych skrzynek book-crossingowych wynika, że początkowy „wsad” jest bardzo atrakcyjny i ma również wysoką wartość rynkową. Te nowe książki, o wartości księgarskiej oscylującej nierzadko wokół 50 złotych, są jednak szybko wybierane. Nie wracają, a na ich miejsce pojawiają się książki nie tylko mało atrakcyjne wizualnie, zniszczone, ale przede wszystkim mniej poszukiwane – ocenia Łukasz Mańczyk, twórca, autor m.in. tomu poezji „służebność światła” oraz książki reportażowej „Biserka”.

„Mamy śmietnik”

I tym sposobem na półkach możemy znaleźć np. książki poruszające tematy już nieaktualne czy publikacje nieznanych autorów.

– Taka skrzynka book-crossingowa w parę dni, a na pewno w parę tygodni od otwarcia zamienia się w rodzaj śmietnika. Trafia tam też wiele książek „NWA”, czyli wydanych nakładem własnym autora oraz nieprofesjonalne antologie amatorskiej twórczości – mówi Mańczyk.

Jednak nie wynika to z pazerności czy egoizmu, tylko…

– … biedy albo z traumy tej biedy. Nierówności społeczne, o których mówimy, są decydujące. Nie wystarczy piętnować i nie wypada z tych wad bezdusznie kpić. Trzeba dotrzeć do ich prawdziwych przyczyn i pracować u podstaw, tworząc lepszy system – dodaje nasz rozmówca.

Smutny los biblioteczek

O ile idea book-crossingu zachęca do sięgnięcia po książkę, niestety nieraz zewsząd pojawiają się informacje o niszczeniu plenerowych biblioteczek.

W listopadzie 2017 roku taki los spotkał biblioteczną szafę, która pojawiła się w parku Ratuszowym. Została zdewastowana niecałe dwa miesiące po otwarciu – nie dość, że wszystkie publikacje zniknęły, to sprawcy nie oszczędzili drzwi.

– Nasze społeczeństwo chyba nie jest jeszcze przygotowane w pełni na takie inicjatywy, tak jak za granicą. Przyznaję, że opinia publiczna również ma w tym swój udział. Powinno się mówić o tym, jak wiele osób korzysta z takich akcji i że cieszą się one sporym zainteresowaniem. Bo nie da się ukryć, że plenerowe biblioteki są ciekawym pomysłem – mówiła wówczas w rozmowie z LoveKraków.pl osoba związana z Nowohucką Biblioteką Publiczną (teraz już Biblioteką Kraków).

Niestety to nie jedyna taka wiadomość. Całkiem niedawno, w otwartym w czerwcu po rewitalizacji parku Krakowskim, również pojawiła się szafa służąca wymianie książek. I tutaj nie wytrzymała długo – niecały miesiąc po otwarciu została zniszczona.

Coś w zamian i nie za darmo

Jak zmienić zatem podejście do book-crossingu? Recepta – według Łukasza Mańczyka – jest dość prosta. Przede wszystkim istotne jest uświadamianie.

– Dlatego może teraz, na etapie przejściowym, czekając także na pozytywne zmiany społeczne, należałoby jednak wychowywać użytkowników, uświadamiając im konieczność także dawania, a nie tylko brania? A więc prowadzić ów book-crossing także poprzez animatorów? W bibliotekach, klubach seniora? Mówiąc to, mam na myśli wymianę książek o dużej wartości rynkowej – ocenia.

I od razu dodaje, że „czasem dystrybucja dóbr nie powinna być całkowicie darmowa”.

– To, że za książkę trzeba zapłacić część ceny, paradoksalnie jej sprzyja. Sięgają po nią osoby najbardziej zainteresowane. Dotowane są zarówno publikacje, jak i na przykład bilety do teatrów. A z drugiej strony: smutny los spotyka nierzadko wartościowe publikacje darmowe. Ich nakład szybko się wyczerpuje i nie docierają do właściwych adresatów. Potem jest problem z dotarciem do nich, a często zapłaciłoby się „każdą cenę” – kontynuuje Mańczyk.

Na floh-markt do Niemiec

Po przykład dystrybucji po obniżonej cenie nie musimy sięgać daleko, bo tylko do naszych zachodnich sąsiadów. Chodzi o niemieckie Floh-markty, na których, oprócz różnych przedmiotów codziennego użytku czy różnego rodzaju gadżetów, można spotkać również stoiska z literaturą.

– Uczestniczą w niej nie tylko stali sprzedawcy jak przy krakowskiej Hali Targowej, ale ta sprzedaż dóbr po często symbolicznych cenach przeradza się w święto lokalnej społeczności, możliwość lepszego poznania się ludzi, którzy na co dzień mieszkają o kilka kilometrów od siebie – przyznaje nasz rozmówca.

„Nie te, o których chcemy zapomnieć”

Wróćmy jednak do idei bezpłatnego czytania w miejskiej przestrzeni. Czy powstawanie kolejnych takich punktów jest jeszcze potrzebne?

– Oczywiście. Mam nadzieję, że będziemy coraz bogatsi, zwiększą się szanse awansu społecznego. Wówczas zmniejszy się zawiść. Cechą szczęśliwszego społeczeństwa stanie się wtedy też dawanie i bezinteresowna pomoc. Zacznie ona sprawiać przyjemność większej liczbie osób. Będzie wartością samą w sobie. Wróci prawdziwa solidarność. Wtedy w tych „niepilnowanych” budkach znajdziemy coraz ciekawsze książki. To tak jak z opowiadaniem historii naszym przyjaciołom – przyjaciołom, a nie wrogom. Dajemy te najciekawsze, najbliższe. A nie te, o których chcemy zapomnieć – podsumowuje Łukasz Mańczyk.

News will be here

Aktualności

Pokaż więcej