Zofia Gołubiew: „Nadal trochę z boku obserwuję Muzeum Narodowe” [Rozmowa, cz. I]

Zofia Gołubiew, dyrektor MNK w latach 2000-2015 fot. Krzysztof Kalinowski/LoveKraków.pl

Rok temu w historii Muzeum Narodowego w Krakowie zakończyła się pewna epoka. Ze stanowiska zrezygnowała Zofia Gołubiew, która przez piętnaście lat sprawowała funkcję dyrektora. W pierwszej części rozmowy opowiada nam o kulisach tej sytuacji oraz o „właściwych torach, na które należy skierować muzeum”.

Natalia Grygny, LoveKraków.pl: Jaka jest prywatnie „caryca polskiego muzealnictwa”?

Zofia Gołubiew, dyrektor MNK w latach 2000-2015: Zacznę od tego, że nigdy nie miałam żadnych „carycowych” zapędów. Zawsze uważałam, że moja praca w muzeum jest służbą – jeśli zmienimy to określenie na „służącą carycę”, to może być (śmiech). Prywatnie jestem taka sama jak przez wszystkie lata spędzone w muzeum. Wychowano mnie tak, aby nie nosić różnych masek. Jednak 40 lat pracy w instytucji i to na różnych stanowiskach - to kawał czasu, więc oczywiście momentami musiałam zachowywać się inaczej.

Prywatnie jestem pozytywnie nastawiona do świata. Ważne jest dla mnie to, żeby nie ulegać trendom i mieć własne zdanie. Zawsze staram się pewne  kwestie przefiltrować przez własny rozum, do czego predestynuje mnie moje imię (śmiech). Istotny jest dla mnie również szacunek do ludzi. Szczególnie do tych, którzy znajdują się na niższych szczeblach drabiny społecznej. Władcy i - nie daj Boże - celebryci dadzą sobie radę. Niektórym moim kolegom z muzeum zdarzało się patrzeć na innych z pogardą, np. na pracowników fizycznych. Ja natomiast bardzo ich szanowałam. Miałam też serdecznych przyjaciół wśród chłopów na wsi, bardzo wartościowych ludzi.

Maturę robiłam w prywatnej szkole sióstr Niepokalanek. Tam była taka zabawa, polegająca na tym, że na karteczkach pisałyśmy sobie jakieś cnoty. Następnie losowało się te karteczki – wylosowaną cnotę każda z nas powinna była w sobie wyrabiać. W końcu przecież przez całe życie musimy nad sobą pracować.

Które przypadły Pani?

Wylosowałam pokorę i cierpliwość. Jeśli chodzi o tę drugą, to w młodości bywało ciężko, bo miałam tysiąc pomysłów na minutę. Z pokorą jest mi łatwiej, bo, jak już wspominałam, nie mam odgórnego stosunku do ludzi i że tak powiem: w głowie mi się nie przewróciło. Kieruję się też zasadami przekazanymi przez moich rodziców i rodzinę Gołubiewów, w którą dość wcześnie się wżeniłam. We wszystkim chodzi mi o zwykłą, ludzką przyzwoitość. Mój teść, śp. Antoni Gołubiew, powiedział kiedyś, że ważne jest, aby móc bez obrzydzenia spojrzeć w lustro.

Czy udaje się to Pani?

Pewnie jest wiele osób, które mnie nie znoszą, ale jest też grono życzliwych. To dla mnie ważne, bo nie jestem introwertykiem. Zależy mi na tym, żeby mnie ludzie lubili. Wielu ma do mnie zapewne o wiele rzeczy pretensje, może nawet uzasadnione.

Co poza tym? Wydaje mi się, że z powodu cechującego mnie niegdyś lenistwa, stałam się bardzo pracowita (śmiech). W tej chwili mój mąż kpi sobie ze mnie i mówi, że skoro jestem na emeryturze, powinnam mieć czas na kino, książkę, spotkania. A ja kalendarz mam wypełniony. Jest to połączenie  pracowitości z wyznawaną przeze mnie zasadą, której uczyła mnie Mama, że „jak się coś robi, to się to robi porządnie”. Kieruję się też  poczuciem, że nie chciałabym przeżyć życia jako bierny konsument. Jeśli otrzymałam jakieś dary od Boga, chciałabym dzięki nim przysłużyć się społeczeństwu. Taka pasja społecznikowska, odziedziczona po rodzicach, jest dla mnie ważna – staram się więc uczestniczyć w różnego rodzaju inicjatywach.

Czy trudno było odejść po tylu latach z Muzeum Narodowego?

To nie było oczywiście łatwe, ale są dwie odpowiedzi. Wiedziałam, że już czas odejść. Zaznaczam jednak, że przygotowywałam się do odejścia w grudniu 2016. Chciałam ten rok „zamknąć” poprzez wystawy i różne dokonania, przeprowadzić bardzo ważną rzecz, czyli rozpoczęcie remontu Gmachu Głównego. Przygotowywałam się do odejścia  stopniowo, ale równocześnie przygotowywałam też swojego następcę. Tradycją tej instytucji było to, że każdorazowo wychowywał go sobie urzędujący dyrektor. Miał nim zostać Marek Świca, obecny dyrektor Muzeum Historii Fotografii w Krakowie, który świetnie się spisuje w tej roli, a był w stanie pokierować wielokrotnie większym muzeum.

Wszystko potoczyło się jednak inaczej.

Jak grom z jasnego nieba spadło na mnie zachowanie pani minister Małgorzaty Omilanowskiej. Na początku 2015 roku pisałam do niej, że jestem gotowa jeszcze przez rok prowadzić muzeum, podając konkretne powody. Nasza Rada Muzeum napisała do niej, że postuluje, abym pozostała na stanowisku jeszcze trzy lata. Pani minister nie odpisała ani do Rady, ani do mnie. Przyjechała do muzeum  i powiedziała, że w przewidzianym umową terminie  idę na emeryturę, bo ma kogoś  na moje miejsce. Myślałam, że po tylu latach pracy i dyrektorowania będą mogła wskazać następcę albo chociaż mieć jakiś wpływ na jego wybór. Okazało się, że nie. Skoro nie miał to być przygotowany do tego zadania mój zastępca, to uważam, że przynajmniej powinien być konkurs – w końcu to wielkie i ważne muzeum.

Jak odnalazła się Pani w tej sytuacji? Na pewno nie było to dla Pani proste.

Było mi naprawdę trudno przyjąć do wiadomości, że po 40 latach pracy, 15 latach dyrektorowania i jeszcze wcześniej 4 latach wice-dyrektorowania, włożenia mnóstwa wysiłku i serca w to muzeum, zostałam tak potraktowana. Ja się w ogóle nie liczyłam przy tym rozstaniu. Zresztą także prawie cała moja grupa zarządzająca również nie, bo teraz jest już poza muzeum. Tę część mojego odejścia odczułam bardzo źle.

Mam już swoje lata, zainteresowania i rodzinę, więc nie popadłam w  depresję, ale jakiegoś doła miałam i nadal miewam. Tym bardziej, że czasami dostrzegam rzeczy nienajlepsze, więc jest mi zwyczajnie przykro, że zostałam potraktowana w ten sposób. Zrozumiałabym fakt, gdyby minister Omilanowska użyła innej formy, gdyby powiedziała: „Proszę przygotować się do odejścia pod koniec roku 2015”, a równocześnie: „Pogadajmy teraz, co dalej z muzeum”… Wówczas podeszłabym do sprawy zupełnie inaczej. Nie jestem mściwa, nie życzę jej źle, ale nie mogę pogodzić się z tym, że można było tak wielką, wspaniale działającą instytucję w pewien sposób „przehandlować”, oddać w ręce osób nie mających żadnego doświadczenia w pracy w jakimkolwiek muzeum. Ufajmy, że to się jednak zakończy dobrze.

Nie mogę zatem nie zapytać, czy pan Andrzej Betlej odnalazł się Pani  zdaniem na tym stanowisku?

Obserwuję muzeum. Może nie aż tak dokładnie, bo nie ma nic gorszego niż poprzedni dyrektor plączący się gdzieś w pobliżu. Tylko patrzę na nie trochę z boku, ale dochodzą do mnie pewne wiadomości. Absolutnie nie jest moim zadaniem w tej chwili, po jednym roku, ocenianie, a tym bardziej krytykowanie,  działalności obecnej dyrekcji. Natomiast jedno mogę otwarcie powiedzieć bez chowania głowy w piasek: została pod paroma względami przerwana trwająca od ponad stu lat tradycja i kontynuacja pewnych zwyczajów i zadań. Widzę wyraźnie, że to, nad czym myśmy jako grupa pracowali przez dobrych parę lat, kontynuując dobre dokonania naszych poprzedników, zostało przekreślone.

A może jednak potrzeba skierować taką instytucję na nowe tory?

Ależ oczywiście! Nie twierdzę, że mieliśmy sto procent racji we wszystkim, co robiliśmy.  Gdyby to były wyłącznie moje pomysły, na pewno tak bym nie powiedziała. Pamiętajmy jednak, że to były pomysły grupy ludzi wkładających w swoją pracę całe zaangażowanie, cały profesjonalizm i całe serce. Takiej właśnie grupy zarządzającej się dopracowałam – co wcale nie bywa łatwe. To były osoby, które wkładały naprawdę wielki wysiłek i czas w swoje działania. Muzeum nie było dla nich przedsiębiorstwem czy korporacją, tylko drugim domem. To nie mogło skutkować bardzo niemądrymi i złymi  pomysłami. Niektóre, owszem, mogły być nietrafione czy staroświeckie, ale chodzi o generalia.

Pozostawiliśmy prawie wszystkie oddziały wyremontowane, a w roku 2013 uznaliśmy, że na razie nie będziemy się już zajmować małymi remontami i inwestycjami, bo przyszedł czas na wielkie zadanie, na Gmach Główny.  Pozostało więc kilka niezrealizowanych pomysłów, m.in. remont oficyny Domu Jana Matejki. Odnowiliśmy kamienicę frontową, ale  pozostała oficyna -  chcieliśmy przy niej, na dziedzińcu, znaleźć miejsce na windę dla osób niepełnosprawnych. Jak na razie budynek nie jest dla nich dostępny. Drugi pomysł to zbudowanie tzw. Nowego Spichlerza. W muzeum pozostał projekt koncepcyjno-architektoniczny, który zakłada, że na dziedzińcu wzniesiona będzie przeszklona kubatura, gdzie znajdowałaby się m.in. recepcja i sala audiowizualna. Oprócz tego, powstałyby pomieszczenia przeznaczone na część administracyjną i magazynową. Kolejny nasz plan to wybudowanie w miejscu oficyny Domu Józefa Mehoffera nowego budynku. Była mowa o tym, że mogłoby się tam znaleźć muzealne centrum edukacyjne – był to pomysł wicedyrektora Marka Świcy i jego współpracownic. Mieliśmy też bardzo konkretny, poparty nawet umową, plan przeszklenia dachem dziedzińca w Kamienicy Szołayskich, gdyż brak jest tam dużej sali. I jeszcze parę innych pomysłów, jak choćby tzw. „Mały Fryburg” na działce obok Domu Mehoffera, gdzie byłyby eksponowane projekty witraży fryburskich – pozostawiłam w muzeum koncepcję projektową autorstwa Krzysztofa Ingardena.

Powiedzieliśmy sobie jednak, że nie będziemy się na razie rozdrabniać zajmując się mniejszymi projektami, bo  nawet jeśli  nie zostaną one teraz pilnie zrealizowane, nic się tak naprawdę nie stanie. Ważny jest natomiast Gmach Główny, który znajduje się w fatalnym stanie! Nowoczesne muzeum w XXI wieku nie może działać w takim budynku.

W 2015 roku poznaliśmy wyniki konkursu na przebudowę, a sam remont ma się podobno rozpocząć za cztery lata.

Sam proces przygotowań do konkursu trwał dwa lata. Przygotowaliśmy nie tylko konkurs architektoniczny na remont i modernizację, ale jednocześnie wsad merytoryczny. To znaczy: program tego, co i jak chcemy tam potem pokazywać. Tym naprawdę ciekawym opracowaniem chciałam zakończyć swoje dyrektorowanie – takie „ciasteczko” na koniec kadencji. Konkurs został rozstrzygnięty w roku 2015, i w grudniu miałam podpisać umowę z panem Bogusławem Stelmachem, zwycięzcą,  na projekt wykonawczy.

Jednak nic z tego nie wynikło?

To zostało wstrzymane. Nie wiem, czy jakąś rolę odegrała w tym wszystkim przyszła dyrekcja, ale ministerstwo kultury, które wyasygnowało pieniądze na konkurs, nagle w tej sprawie zamilkło. Nawet minister Omilanowska, która początkowo z entuzjazmem odnosiła się do tego zadania, też zdanie zmieniła. To mogę wyraźnie i jasno skrytykować. Podobno duże pieniądze, między innymi ze SKOZK-u, mają być przyznane na oficynę Domu Mehoffera - uważam, że my podchodziliśmy do spraw bardziej gospodarnie. Przede wszystkim uszanowaliśmy pieniądze polskiego podatnika, przeznaczone na konkurs na modernizację Gmachu.  To nie były małe pieniądze. Uważam obecne działania za dziwną decyzję, chociaż jestem ostatnią osobą, której łatwo jest  krytykować. Mam jednakże prawo powiedzieć, że coś, co zostawiliśmy, zostało pominięte.

A co z Centrum Magazynowania i Konserwacji, które miało powstać w Nowej Hucie?

Chodziło o to, aby wybudować tak zwany „chłodny” budynek, niewymagający dużych nakładów finansowych. Piękne było to, że nie wymagałby on też kosztownej eksploatacji i że zapewniałby warunki przechowywania zbiorów jak na XXI wiek przystało. Gdyby teraz zobaczyła pani niektóre magazyny…  Kolejna kwestia – Centrum miało obsłużyć kilkanaście  krakowskich muzeów. Nie był to mój pomysł, tylko wicedyrektorów: Janusza Czopa i Marka Świcy, ja jednak całym sercem popierałam tę ideę. Podpisaliśmy nawet umowę z Marszałkiem i Wojewodą Małopolski. Byliśmy o krok, więc nie wiem dlaczego z tego zrezygnowano. Tak, jak nie wiem też dlaczego zrezygnowano z przebudowy Gmachu Głównego. Zapytałam kiedyś wicedyrektora muzeum o tę sytuację, odpowiedział, że nie ma na to pieniędzy. Ale przecież my nie planowaliśmy bezmyślnie, przygotowaliśmy postępowanie dotyczące starań o środki, głównie – choć nie tylko - z funduszy europejskich, co miało być rozłożone na etapy. Nie porywaliśmy się z motyką na słońce. Choć też  nie ma pracy bez ryzyka. Widzę zresztą, że  obecne ministerstwo bardziej „dopieszcza” muzeum finansowo. A więc obecna dyrekcja ma bardziej komfortową sytuację niż my – nie musi aż tak aktywnie zabiegać o środki. Więc miejmy nadzieję, że sprawa modernizacji Gmachu wróci.

Wracając do pani uwagi -  tak, ma pani rację, może czas skierować muzeum na inne tory. Ale faktem pozostaje przerwanie tradycji, czyli choćby wykorzystywanie wiedzy i doświadczenia poprzedników.

A nie ma to obecnie miejsca?

Przez cały czas mojego dyrektorowania opierałam się na poradach mojego poprzednika. Kiedy zmarł, nikt nie był mi w stanie doradzić, choć miałam przecież wieloletnie już  doświadczenie pracy w muzeum. Ktoś, kto nie kierował tą placówką, nie jest w stanie pomóc, bo zwyczajnie nie zna dostatecznie wszystkich problemów. Dzisiaj nastąpiło przerwanie – podkreślam - nie chodzi tylko o mnie, ale i o całą grupę ludzi, z którymi  współpracowałam, a której się pozbyto. Nie wykorzystano wiedzy, pracy i doświadczenia tych osób, mimo że tak było zapowiadane przez panią minister Omilanowską i pana doktora Andrzeja Betleja podczas spotkań w 2015 roku. Proszono wówczas, żebym ja i moi koledzy swoim doświadczeniem  służyli muzeum. Zgodziłam się, gdyż uznałam za nieważne jak zostałam  potraktowana, dla mnie najważniejsze było muzeum. Byłam więc gotowa pomagać, ale nikt z tego nie korzysta. Znam swoje miejsce, przychodzę na niektóre otwarcia, na wystawy, które były jeszcze przez nas przygotowane, ale później już prawdopodobnie nie będę.

A co sądzi Pani o planach dotyczących hotelu Cracovia? W tej kwestii zrobiło się poważnie.

To kolejna sprawa, która nie jest nowa. Dwa lata temu pisałam o tym, ale na zasadzie fantazji, że fajnie byłoby, gdyby Cracovia mogła należeć do muzeum. Odwoływałam się wówczas do pierwotnych założeń, kiedy to powstawał Gmach Główny. Mówiłam, że można połączyć Gmach z Cracovią wspólnym placem (Muzeum Forum), a ruch puścić pod ziemią.  Ale jednocześnie napisałam, że to tylko sfera marzeń. Rozmawiałam z właścicielem, czyli z Echo Investment, na ten temat. Mieliśmy wprawdzie współpracować, ale nie było z ich strony mowy o sprzedaży budynku. Miasto również nie planowało wykupienia tej nieruchomości dla muzeum, chociaż  przyznaję, że bardzo życzliwie odnosiło się do nas przez cały czas w wielu sprawach.

Trzeba jednak przyznać, że to ciekawy pomysł.

Jeżeli to się uda, pewnie będzie to hit. Jeżeli jednak Gmach jest w stanie opłakanym, nie widzę gospodarności w tym, żeby zaniechać jego modernizacji, a zająć się obiektem po drugiej stronie. Zapewne zdaje sobie pani sprawę, jakie to są pieniądze?

Wyobrażam sobie.

Wykupienie, wyburzenie ścian, generalny remont, przygotowanie do celów muzealnych – pod względem konserwatorskim i bezpieczeństwa… Super działanie, tylko trzeba do takich pomysłów podchodzić realistycznie. Jeżeli ktoś mi mówi, że remont Gmachu jest nierealny finansowo, to ja odpowiadam, że mnie się wydaje nierealne i niegospodarne najpierw przejęcie Cracovii. Wiem, że niektórzy w dyrekcji muzeum krytykują z kolei budowę Pawilonu Józefa Czapskiego, ale przecież to drobne zadanie w porównaniu z Cracovią. Chociaż powtarzam, że sam pomysł jest bardzo dobry i faktycznie byłby to hit. A gdyby jeszcze działo się to naprzeciwko pięknie wyremontowanego Gmachu… byłoby naprawdę super!

Jeżeli chodzi o Pawilon Czapskiego, to stanowi ciekawe dopełnienie przestrzeni nieopodal Muzeum im. Emeryka Hutten-Czapskiego.

Tak, w sposób oryginalny. To nie jest do końca nasza zasługa, ale autorki projektu, Danuty Fredowicz. Jej minimalistyczny projekt, bardzo estetyczny, dobrze kontrastuje z zabytkowym Pałacykiem. Tylko kawiarnia ma trochę inny, pseudo-secesyjny, charakter, a to był pomysł Krystyny Zachwatowicz, której chodziło o przywołanie charakteru paryskiej kawiarni, ze względu na osobę Józefa Czapskiego.  Nadal uważam, że Pawilon powinien być miejscem żywym, a w kawiarni – na wzór Paryża –  powinno być też wino, a także dobra kawa i niewielkie przekąski.  Wtedy miałoby to sens. Obecna dyrekcja porozumiała się z Festiwalem Off Camera i z Festiwalem Miłosza, dzięki czemu w Pawilonie miały miejsce różne wydarzenia i projekcje filmów. Przybywali bardzo szacowni goście.… A do mnie zwracają się od czasu do czasu jakieś osoby i pytają, dlaczego już o godzinie 18-tej Pawilon zostaje zamknięty, zamiera?

Faktycznie, to czasami może być problematyczne. Ale może w przyszłości się to zmieni?

Oby! Zwrócili się do mnie m.in. przedstawiciele Festiwalu Miłosza z pretensjami, że kiedy goście z całego świata – literaci,  poeci, tłumacze - czekali na projekcję filmową, rozpoczynającą się o zmroku, koło 21-szej, już przed godziną 18-tą zaczęło się sprzątanie lokalu i nie można było skorzystać z kawiarni. Niegdyś pisałam i mówiłam, że marzeniem moim i moich kolegów jest, aby Pawilon był żywym miejscem.

Kiedy rozmawiałam z dyrektorem Betlejem, również podkreślał, że będzie to właśnie takie miejsce.

Tak, wiem, że pan dyrektor podzielił naszą opinię w tej kwestii. Ucieszyłam się i podczas wystąpienia na otwarciu powiedziałam, że ogromnie cieszy mnie fakt, iż obecna dyrekcja przejęła ten nasz plan. Tylko że w tej chwili mogę wymienić co najmniej cztery sytuacje, w których różne osoby – znajome i nieznajome -  zwracały się do mnie z pretensjami czy wręcz z prośbą o interwencję, bo „Pawilon jest zaniedbany”.

Jak na obiekt funkcjonujący niecałe 9 miesięcy to poważne zarzuty.

Jeżeli mamy wypieszczony budynek, to naprawdę rzucają się w oczy byle jak przylepione do szyb karteczki z napisami toaleta, szatnia. Ja bym na to nie pozwoliła. Pawilon nie ma swojego gospodarza, a każdy muzealny oddział powinien mieć. Najlepiej osobę utożsamiającą się z danym miejscem i jego programem, publicznością.

Kto zatem miał być lub może zostać gospodarzem?

Miała nim zostać pani Olga Jaros, która pisała o Józefie Czapskim i koordynowała prace dotyczące Pawilonu. Pod względem merytorycznych treści jest to dzieło głównie Krystyny Zachwatowicz i właśnie pani Olgi Jaros. Miałam nadzieję, że pani Olga poprowadzi to miejsce, gdyż była do tego szczególnie predestynowana. Tak się nie stało. Myślałam więc, że może jest wytypowany ktoś inny, ale do tej pory – o ile wiem - nie ma nikogo. W tym miejscu wspomnę, że istnieje Towarzystwo Przyjaciół Muzeum im. Emeryka Hutten-Czapskiego, którego szefem jest Henryk Woźniakowski. Towarzystwo miało kilka miesięcy temu zebranie, w którym uczestniczyła Krystyna Zachwatowicz i Andrzej Wajda. Nota bene, wówczas widziałam Andrzeja Wajdę po raz ostatni. Państwo Wajdowie zaproponowali, aby do statutu Towarzystwa dopisać, że ma ono sprawować opiekę również nad Pawilonem. Wszyscy się na to zgodzili. Andrzej Wajda wygłosił wówczas coś, co należałoby uznać za jego „testament” wobec Pawilonu.

Jak brzmiała treść tego „testamentu”?

Powiedział dość szczegółowo, jaka polityka wystawiennicza powinna być prowadzona w tym miejscu. Muzeum powinno z tego skorzystać. W końcu był on zaproszony przeze mnie do Rady Programowej Pawilonu, podobnie jak Henryk Woźniakowski, Adam Zagajewski czy Stanisław Rodziński – oni wszyscy współpracowali  przy przygotowywaniu programu, który został wpisany do wniosku o fundusze na budowę. Dyrekcja mogłaby to wykorzystać. Na razie program nie jest jeszcze realizowany, liczę jednak na to,  że będzie.

Czy oprócz tego jakieś inne postulaty, niekoniecznie dotyczące Pawilonu nie są realizowane?

Jak dowiedziałam się od dyrektora Marka Świcy, dyrekcja muzeum odrzuciła nasz pomysł realizowany od 2005 roku, czyli „Galeria Żywa” w Gmachu Głównym na II piętrze. Ciągle działo się tam coś nowego, co ożywiało to miejsce. Zamiast tego, niewielkie wystawy czasowe współczesnych artystów mają być – jak słyszałam - robione w Pawilonie, wbrew jego programowi. Taka jest zmiana.  Proszę sobie samej odpowiedzieć na pytanie, o nowe tory, na które należy kierować muzeum.

Na ten temat można prowadzić nieskończone dyskusje. Zawsze będą argumenty za i przeciw.

Myślę, że należy posługiwać się wiedzą i doświadczeniem osób takich jak – w przypadku Czapskiego – Krystyny Zachwatowicz czy innych, korzystając z ich wiedzy. Mam poczucie, że osoby kierujące obecnie muzeum uważają, że dopiero teraz coś w nim zaczyna się dziać.

Mimo wszystko nie do końca da się zerwać z tradycją, jak Pani wcześniej mówiła.

Warto zauważyć, że w tym przypadku tradycja chyba nie ma wielkiego znaczenia. Być może panuje przekonanie, że „teraz jest nasz czas” i wszystko urodzi się dzisiaj. Kiedy byłam młoda, też miałam takie pomysły, ale życie nauczyło mnie jednak, że tak naprawdę „skądś przychodzimy”.

Wraz z Pani odejściem skończyła się pewna epoka w polskim muzealnictwie.

Owszem, używa się sformułowania „epoka”, ale ja to rozumiem jako nazwę dotyczącą nie tylko mnie, ale i moich poprzedników. Kontynuowałam bowiem to, co się dało, korzystałam z ich doświadczeń.  Teraz widzę, że będzie inaczej.

Byłam zaskoczona, a jednocześnie przejęta i wzruszona wypowiedzią profesora Adama Małkiewicza, który napisał, że według niego czas mojej dyrektury i moich kolegów to tzw. „złoty okres” w tym muzeum, i stwierdził, że jestem „drugim dyrektorem po Feliksie Koperze”. Jak to przeczytałam, chciałam wejść pod stół zawstydzona. Kopera był wielkim i niezwykłym dyrektorem – kierował muzeum od 1900 do 1950 roku. Przeżył zabory, odzyskanie niepodległości, dwie wojny światowe i początki PRL-u - zarządzał muzeum, które faktycznie wprowadził na nowe tory, między innymi na tory naukowości. Ale akurat w tym względzie jest kontynuacja, gdyż  cztery lata temu nasza instytucja otrzymała trzecią kategorię instytucji o charakterze naukowym, nadaną przez ministerstwo nauki i szkolnictwa wyższego. To z całą pewnością i z dużym powodzeniem będzie dobrze kontynuowane przez obecną dyrekcję, złożoną głównie z pracowników naukowych uniwersytetu.

Śledzi Pani sprawę  Muzeum Czartoryskich?

Od bardzo dawna borykałam się z tą sprawą. Udało się mnie i potem niektórym moim kolegom wiele w tej kwestii uratować – nasza rola winna być bezwzględnie doceniona. Jeżeli dojdzie do wykupu, to fantastycznie. To kolekcja o wartości narodowej, a nie prywatnej, która miała służyć narodowi, co było intencją Izabeli Czartoryskiej. Gdyby znalazła się w rękach państwowych, byłoby najlepiej, bo inne cele przyświecają właścicielom prywatnym. Wiem dzisiaj tylko tyle, że minister Piotr Gliński jest zainteresowany wykupem i na ten temat prowadził rozmowy z Adamem Karolem Czartoryskim. Właścicielem zbiorów nie jest jednakże Adam Karol, który w 1991 roku przekazał kolekcję polskiemu narodowi za pośrednictwem utworzonej przez siebie Fundacji.

Moje zastrzeżenie jest takie, że wszystko będzie zależało od warunków wykupu.  Lata temu były np. zakusy, żeby podzielić kolekcję, co jest haniebne - nie można czegoś takiego robić. Nie można też oddzielać zbiorów muzeum od biblioteki i archiwum, co również było planowane w nieodległej przeszłości. No i jest też pytanie komu przypadną pieniądze od Państwa? Czy Fundacji, która potem powinna by finansować działalność muzeum, czy komu?... Trudno mi powiedzieć cokolwiek więcej, choć dobrze znam tę sprawę i jej pułapki. Tutaj diabeł tkwi w szczegółach. I jakkolwiek anielski jest sam pomysł, to trzeba tego diabła przepędzić.

News will be here

Aktualności

Pokaż więcej